Cascio Frank - Mój przyjaciel Michael (ze zdjęciami)

299 Pages • 91,756 Words • PDF • 6.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 07:00

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Frank Cascio

MÓJ PRZYJACIEL MICHAEL Zwykła przyjaźń z niezwykłym człowiekiem Przełożyła Anna Taczanowska My friend Michael. An ordinary friendship with an extraordinary man. Przekład z języka angielskiego Anna Taczanowska

Michaelu, mój nauczycielu - dziękuję Ci, że byłeś mi ojcem, bratem, mentorem i przyjacielem, oraz za tę najwspanialszą przygodę, która przerosła moją wyobraźnię. Kocham Cię i każdego dnia za Tobą tęsknię. Z miłością, Frank Paris, Prince i Blankecie - kocham i uwielbiam całą Waszą trójkę. Przychodząc kolejno na świat, byliście dla Waszego taty jak iskierki energii i siły. Dzięki Wam stawał się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Byliście dla niego najważniejsi - zawsze mądrzy, cudowni i grzeczni, tak jak tego chciał. W każdym z Was widzę jego odbicie. Gdy patrzę, jak dorastacie, cieszę się w jego imieniu. Mam nadzieję, że lektura tej książki przywoła Wasze dobre wspomnienia o ojcu i jego miłości do Was. Pamiętajcie, proszę, że zawsze możecie na mnie liczyć. Franku „Tookie” DiLeo - Tobie chcę przede wszystkim podziękować za to, że przez te wszystkie lata kochałeś i chroniłeś Michaela. Byłeś mu bardzo bliski. Tęsknię za naszymi wspólnymi lunchami przy basenie w hotelu Beverly Hilton, za Twoimi szalonymi opowieściami i życiowymi radami. Dziękuję Ci, że byłeś dla mnie mentorem i autorytetem. Tęsknię za Tobą i bardzo Cię kocham. Napisałem tę książkę, aby pokazać Wam, fanom Michaela Jacksona, jego osobiste oblicze, które być może nie wszystkim z Was jest znane. Mam nadzieję, że potraficie docenić tego człowieka, który ukrywał się pod zasłoną niesamowitych cech i talentów. Przez ponad dwadzieścia pięć lat wraz z całą moją rodziną mieliśmy to szczęście, że mogliśmy patrzeć na świat z jego perspektywy. W oczach prostodusznego Michaela rzeczywistość była zupełnie innym, wyjątkowym miejscem. Wszyscy doświadczyliśmy jego obecności na tym świecie. Przyjaźń łączyła nie tylko nas dwóch - Michael był przyjacielem nas wszystkich.

Prolog PODCZAS JAZDY CIEMNYMI ULICZKAMI miasteczka Castelbuono we Włoszech wreszcie włączyłem telefon komórkowy. Na ekranie zaczęły pojawiać się SMSy, napływały tak szybko, że nie nadążałem z ich odczytywaniem. Stale powtarzały się pytania: „Czy to prawda?” i „Jak się czujesz?”. Wiadomości było coraz więcej - przychodziły słowa niedowierzania i troski. Nie miałem pojęcia, o czym ci wszyscy ludzie piszą, ale czułem, że musiało wydarzyć się coś złego. W Castelbuono, skąd pochodzi moja rodzina, wiele osób ma dwa domy - jeden blisko pracy, a drugi, letni, w górach, gdzie uprawia się warzywa i sadzi drzewka figowe. Wieczór spędziłem w takim właśnie domku należącym do właściciela wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Zaprosił mnie na przyjęcie, które organizował dla sześciu czy siedmiu osób. Byłem gościem honorowym - w Castelbuono powrót z Nowego Jorku jest wystarczającym powodem do ciepłego i serdecznego przyjęcia. Był 25 czerwca 2009 roku. Przy stole siedziało kilka osób. Jak przystało na porządną włoską kolację, jedzenia, wina i grappy było aż nadto. Podczas przyjęcia wyłączyłem telefon - przez znaczną część życia byłem jego niewolnikiem, dlatego z czasem cieszyły mnie chwile, kiedy dobre maniery wymagały, aby o nim zapomnieć. Wraz z pozostałymi gośćmi bawiliśmy się aż do późnego wieczoru. W końcu pożegnaliśmy się z gospodarzem i około północy z kilkorgiem przyjaciół ruszyliśmy za samochodem mojego kuzyna Dario do wynajmowanego w mieście domu. Kiedy odbierałem kolejne wiadomości, pojazd prowadzony przez Dario nagle gwałtownie skręcił na pobocze i się zatrzymał. Wtedy wiedziałem już, że to, czego domyślałem się z treści SMSów, jest prawdą. Wyhamowałem tuż za nim. - Michael nie żyje! Michael nie żyje! - krzyczał Dario, biegnąc w stronę mojego samochodu. Wysiadłem z auta i zacząłem iść ulicą - bez żadnego planu, bez celu. Oniemiałem. Byłem w szoku. Nie wiem, ile czasu minęło, nim w końcu wybrałem numer jednego z najbardziej zaufanych współpracowników Michaela - kobiety, którą w tej książce będę nazywał Karen Smith. Myśli kłębiły mi się w głowie. Czy to jeden z planów Michaela? Żart przeznaczony dla prasy albo dość chory sposób, by wykręcić się od koncertów?

Niestety, Karen potwierdziła, że to, o czym mówiono, jest prawdą. Obydwoje płakaliśmy do słuchawki. Nie mówiliśmy wiele, po prostu szlochaliśmy. Szedłem przed siebie. Przyjaciele wciąż czekali w samochodzie. Mój kuzyn biegł za mną, wołając: - Frank, wsiadaj do auta. Wracaj, Frank. Ale ja wolałem być sam. - Spotkamy się w domu - krzyknąłem, oddalając się. - Teraz muszę pobyć w samotności. Zostałem sam. W tę późną letnią noc snułem się wybrukowanymi uliczkami miasta. Michael, który był dla mnie jak ojciec, nauczyciel, brat, przyjaciel... Michael, który tak długo stanowił centrum mojego świata... Michael Jackson umarł. Poznałem go, gdy miałem pięć lat. Wkrótce stał się bliskim przyjacielem mojej rodziny. Odwiedzał nas w New Jersey, obchodził z nami Boże Narodzenie. Jako dziecko wielokrotnie - sam albo z bliskimi - spędzałem wakacje w Neverlandzie. Kiedy mieliśmy po kilkanaście lat, ja i mój brat Eddie towarzyszyliśmy Michaelowi podczas trasy „Dangerous”. Dorastałem z Michaelem jako nauczycielem i przyjacielem. W wieku osiemnastu lat zacząłem dla niego pracować: najpierw jako asystent, później jako osobisty menedżer. Szczerze mówiąc, nigdy nie ustaliliśmy obowiązującej nazwy mojego stanowiska - jednak zawsze było ono „osobiste”. Pomagałem w pracy twórczej nad programem telewizyjnym przygotowywanym z okazji trzydziestej rocznicy jego obecności w showbiznesie. Towarzyszyłem mu podczas nagrywania płyty „Invincible”. A kiedy po raz drugi fałszywie oskarżono go o molestowanie dziecka, prokurator uznał, że miałem spiskować z Michaelem, jednak nie postawił mi zarzutów. Presji związanej z procesem sądowym mogłaby nie przetrwać niejedna przyjaźń. Ale ja byłem z Michaelem przez niemal całe moje życie - czyli przez ponad dwadzieścia pięć lat. Razem przeżywaliśmy jego wzloty i upadki, wspólnie walczyliśmy i radowaliśmy się zawsze pozostawałem jego bliskim przyjacielem i powiernikiem. Znajomość

z

Michaelem

była

zarówno

zwyczajnym,

jak

i

niezwykłym

doświadczeniem. Prawie od samego początku („prawie” - bo kiedy go poznałem, miałem tylko pięć lat) wiedziałem, że jest kimś wyjątkowym, wizjonerem. Gdy wchodził do pokoju, urzekał wszystkich obecnych. Wielu jest na świecie ludzi wyjątkowych, ale Michael miał w sobie tak ogromną magię, jakby był wybrańcem naznaczonym przez Boga. Gdzie tylko się pojawiał, wzbudzał emocje - podczas koncertów, w Neverlandzie, w czasie nocnych przygód w odległych miastach. Zapewniał rozrywkę rzeszom ludzi, mnie zaś fascynował.

Jednocześnie był zwyczajną, normalną osobą. Zawsze doceniałem spędzone z nim chwile, ale nigdy nie traktowałem go jak supergwiazdora. Był przyjacielem, członkiem mojej rodziny. Wiedziałem, że dzięki niemu nie jestem taki jak inni - moich zajęć nie dało się porównać do niczego, czym interesowali się moi znajomi. Chociaż zdawałem sobie sprawę, że moje życie nie jest zwyczajne, tak naprawdę innego nie znałem. Kiedy dotarła do mnie wiadomość o śmierci mojego przyjaciela, nieprzypadkowo odsunąłem się od znajomych i rodziny. Od samego początku istotę moich relacji z Michaelem zachowywałem dla siebie; jego sława wymagała dyskrecji. Kiedy byłem dzieckiem, wystarczyło, bym po prostu się dostosował. Żyłem w dwóch światach: w domu w New Jersey, gdzie chodziłem do szkoły i grałem w futbol, a czasem pracowałem jako kelner lub kucharz w restauracjach mojej rodziny, oraz w świecie Michaela, pełnym przygód i wspólnie spędzanego czasu. Te sfery nigdy się nie przenikały. Starałem się je oddzielać. Kiedy zacząłem pracować dla Michaela, przeniosłem się całym sobą do tego zaufanego świata, a reszta mojego życia zeszła na dalszy plan. Nie opowiadałem o tym, co dzieje się w pracy, o codziennych zajęciach Michaela ani o trudnych momentach fałszywych oskarżeń i szalonym spektaklu medialnym czy też o chwilach pełnych radości, kiedy pomagał dzieciom i tworzył muzykę. Oczywiście życie w jego świecie było wyjątkową i niecodzienną szansą, dlatego pragnąłem w nim zostać. Chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy, owa dyskrecja wywierała na mnie wpływ. Od najmłodszych lat uczyłem się, by nie z każdym rozmawiać otwarcie. Wszystko zatrzymywałem dla siebie i starałem się powściągać większość swoich reakcji i emocji. Nigdy nie byłem całkowicie szczery czy nieskrępowany. Nie twierdzę, że kłamałem - z wyjątkiem sytuacji, kiedy już podczas pracy dla Michaela opowiadałem nowo poznanym osobom, że jestem domokrążcą Tupperware, i zachwalałem rzekomo sprzedawane produkty; albo gdy wymyślałem, że moja rodzina pochodzi ze Szwajcarii i działam w branży producentów czekolady. Moim najbardziej zaufanym przyjaciołom i bliskim zawsze mówiłem prawdę, ale gdy chodziło o Michaela, uważnie dobierałem słowa. Obaj byliśmy osobami prywatnymi. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Nie chciałem, by ludzie - z uwagi na nasze relacje - postrzegali mnie inaczej. A już na pewno nie chciałem być źródłem plotek o Michaelu. I tak powtarzano ich zbyt wiele. W rozmowie siłą rzeczy zawsze coś ujawniasz. Wciąż trudno mi się zdobyć na swobodne wypowiedzi - zawsze sobie powtarzam: pomyśl raz jeszcze, nim coś powiesz. Przez lata naszej przyjaźni Michael odgrywał w moim życiu wiele ról. Był moim drugim ojcem, nauczycielem, bratem, przyjacielem, dzieckiem. Patrzę na siebie i widzę, jak

nasze wspólne doświadczenia wpłynęły na to, kim i jaki jestem - w dobrym i złym sensie. Michael był najlepszym nauczycielem na świecie - zarówno dla mnie, jak i dla wielu swoich fanów. Na początku byłem jak gąbka, zgadzałem się ze wszystkimi jego myślami i przekonaniami oraz podpisywałem się pod każdym pomysłem. Nauczyłem się od niego tolerancji, lojalności i prawdomówności. Kiedy dorosłem, nasza znajomość stała się głębsza i zacząłem wyraźniej dostrzegać, że Michael nie jest doskonały. Stałem się poniekąd jego obrońcą i pomagałem mu w najtrudniejszych chwilach. Byłem z nim, kiedy potrzebował przyjaciela - rozmawialiśmy, prowadziliśmy burze mózgów i dopracowywaliśmy przeróżne pomysły. Po prostu spędzaliśmy razem czas. Wiedział, że może mi zaufać. Wolny czas w Neverlandzie - jego fantastycznym domu, parku rozrywki, zoo i miejscu, gdzie mógł się ukryć przed światem, które rozciągało się na 2700 akrach w okolicach Santa Barbara - spędzaliśmy na odpoczynku i relaksie. Niekiedy proponował, byśmy po prostu załatwili jakieś filmy, zostali w domu i „pognili” (Michael miał szczególne upodobanie do szczeniackich żartów dotyczących zapachu ciała). - Chodź, Frank. Wejdźmy na tę górę - powiedział przed zachodem słońca w jeden z takich dni. Neverland leży w dolinie Santa Ynez. Posiadłość otaczają wzniesienia. Najwyższe z nich Michael nazwał - na cześć swojej matki - Górą Katherine. Na ranczu niezliczone ścieżki prowadzą ku szczytom, skąd można podziwiać niesamowity widok zachodzącego słońca. Pojechaliśmy wózkiem golfowym jedną z takich dróg. Patrzyliśmy, jak słońce znika za górami, rzucając na nie fioletowy cień. Właśnie wtedy zrozumiałem słowa o „purpurowym majestacie gór” z pieśni „America The Beautiful”. Czasem nad ranczem przelatywały śmigłowce i ktoś próbował robić zdjęcia. Raz czy dwa zauważono nas, więc staraliśmy się ukryć za drzewami. Ale w tamtej chwili czas się zatrzymał. Michael był w refleksyjnym nastroju, mówił o plotkach i oskarżeniach, którymi go dręczono. Uważał je zarówno za zabawne, jak i za smutne. Na początku powiedział, że jego zdaniem nie musi się przed nikim tłumaczyć. Ale później zmienił ton swojej wypowiedzi. - Jeśli tylko ludzie wiedzieliby, jaki naprawdę jestem, zrozumieliby mnie - powiedział głosem, w którym nadzieja mieszała się z frustracją. Siedzieliśmy chwilę w ciszy, obaj pogrążeni w marzeniach - pragnęliśmy znaleźć sposób i zrobić coś, by inni naprawdę zrozumieli, kim jest i jak żyje. Gdy rozważam niełatwe położenie Michaela, często myślę o tamtej nocy. Ludzie boją się albo są onieśmieleni tym, czego nie rozumieją. Większość z nas prowadzi konwencjonalne

życie. Podążamy bezpieczną, wygodną, łatwą do zaszufladkowania ścieżką. Nietrudno znaleźć osoby, których codzienność jest podobna do wybranej przez nas. W przypadku Michaela nie byłoby to możliwe. Od samego początku - najpierw z rodziną, a później sam wyznaczał dla siebie niepowtarzalną ścieżkę. Był niewinny jak dziecko, ale jednocześnie miał złożoną osobowość. Ludziom trudno było go poznać, ponieważ nigdy wcześniej nie widzieli kogoś takiego, i bardzo prawdopodobne jest, że nikogo takiego już nie spotkają. Kiedy życie Michaela tak nagle i niespodziewanie się skończyło, wciąż pozostawał niezrozumiany. Supergwiazdor Michael Jackson - Król Popu - zostanie zapamiętany na długi, długi czas. Jego twórczość - jako testament głębokiego i silnego związku z milionami ludzi przetrwa. Ale jakimś sposobem w tym wszystkim zagubił się sam człowiek, przyćmiony przez własną legendę. Ta książka jest właśnie o Michaelu Jacksonie - człowieku. O mentorze, który nauczył mnie, jak tworzyć mapę myśli. O przyjacielu, który uwielbiał karmić zwierzęta łakociami. O żartownisiu i mistrzu maskarady, który potrafił udawać, że jest księdzem przykutym do wózka inwalidzkiego. O filantropie, który w życiu prywatnym starał się być tak samo dobroduszny i wspaniałomyślny jak publicznie. Piszę o osobie. Chcę, by Michaela zaczęto postrzegać tak, jak ja go widziałem, by zrozumiano go i zaakceptowano z całą jego niezdarnością, miłością, ambicją i tym niedoskonałym pięknem, które tak kochałem. Mam ogromną nadzieję, że podczas lektury tej książki będziecie potrafili choć na chwilę porzucić myślenie o wszystkich skandalach, plotkach, okrutnych żartach, które były częścią jego codzienności, i zechcecie poznać go takim, jakim ja go widzę. To nasza historia. Opowieść o dorastaniu z facetem, który - tak się akurat złożyło - był najbardziej rozpoznawalną postacią na świecie. Wszystko zaczęło się zwyczajnie; później nasza relacja ewoluowała, bo przecież obaj dorastaliśmy i się zmienialiśmy. Bywało, że ta przyjaźń chwiała się w posadach, kiedy niesprzyjające okoliczności czy inni ludzie stawali między nami... Ale co najważniejsze - przetrwaliśmy to razem. Michael był wyjątkowym człowiekiem i chciał przekazać światu coś wielkiego. Teraz ja chcę się nim podzielić z Wami.

Część pierwsza APPLEHEAD I JEGO KLUB

Rozdział I Nowy przyjaciel. WKRÓTCE MIAŁEM SKOŃCZYĆ PIĘĆ LAT. W pewien zimny jesienny dzień siedziałem w rodzinnym salonie, bawiąc się malutkim modelem limuzyny. Miałem bzika na jej punkcie - jak każde kilkuletnie dziecko, które ma swoją ulubioną zabawkę. Kiedy ojciec powiedział, że tego dnia zabiera mnie ze sobą do pracy, ponieważ chce przedstawić mnie swojemu przyjacielowi, myślałem tylko o tym, by nie wypuścić tego samochodziku ze swojej małej rączki. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Michaelu Jacksonie, zatem kiedy tata wymienił jego nazwisko, zupełnie nie zrobiło to na mnie wrażenia. Po prostu cieszyłem się, że wyjdę z domu, i byłem dumny, mogąc towarzyszyć ojcu w pracy. Oczywiście pod warunkiem że będę miał ze sobą swoją limuzynę. Rzecz jasna, nie miałem jeszcze pojęcia, jak ważne dla mnie okaże się to spotkanie był to punkt zwrotny mojego życia. Z jakichś powodów wciąż doskonale pamiętam ten dzień, łącznie z tym, co miałem na sobie: granatowe spodnie, niebieski sweter, muszkę i eleganckie brązowe buciki z dziurkami z przodu. Wiem, nie jest to typowy strój dla pięciolatka - a na pewno niemodny od co najmniej stu lat. Zawsze nienagannie się ubierałem - mój ojciec pochodził z Włoch, światowej stolicy mody. Miałem krótkie, proste włosy. Byłem schludnym, eleganckim dzieckiem, które kochało swój mały samochodzik. W tamtym czasie tata pracował w Helmsley Palace na Manhattanie. Był to ekskluzywny, pięciogwiazdkowy hotel, w którym zatrzymywała się sama śmietanka towarzyska. Ojciec zarządzał apartamentami - również tymi urządzonymi na najwyższych piętrach budynku, które rezerwowano dla najważniejszych gości. Dla mnie hotel był zawsze magicznym miejscem. Być może przez niecodzienną energię ludzi, których można było tam spotkać - każdy z nich pojawiał się tam w innym niezwykłym celu. Wtedy jeszcze nie potrafiłem zrozumieć wszystkiego, co się tam działo, ale czułem podniecenie unoszące się w powietrzu. Do dziś pamiętam zapach lobby i uczucie ekscytacji, jakie we mnie wywoływał. Uwielbiam hotele. Razem z ojcem pojechaliśmy windą na górę i skierowaliśmy się do pokoju gościnnego. Tam powitał nas - jak się później dowiedziałem - Bill Bray, w tamtym czasie menedżer i szef ochrony Michaela Jacksona. Bill był dla Michaela autorytetem. Pracowali razem jeszcze od czasów, kiedy Michael nagrywał dla Motown, i przez wiele lat Bray był jego zaufanym doradcą.

Był to wysoki Afroamerykanin z brodą. Tamtego dnia miał na głowie fedorę. Na jego karku zauważyłem sporo zmarszczek. Sprawiał wrażenie prostego człowieka. W kolejnych latach często widywałem, jak Michael skrada się za nim i przedrzeźnia jego ciężki chód. Bray serdecznie przywitał mojego ojca - odniosłem wrażenie, że są zaprzyjaźnieni po czym zaprowadził nas do pokoju. W środku było nieskazitelnie czysto, jakby nikt tam nie mieszkał. Dziś, kiedy wiem sporo o przyzwyczajeniach Michaela, jest dla mnie jasne, że w tamtym czasie nie korzystał z tego apartamentu: wynajął go specjalnie na nasze spotkanie, ponieważ nie znał nas wystarczająco dobrze, by zaprosić do własnego pokoju. Chociaż często nawiązywał relacje z innymi, zawsze starał się chronić swoją prywatność. Michael wstał z fotela i przywitał się z nami. Według mnie wyglądał całkiem zwyczajnie. Kiedy mamy pięć lat, jedyną różnicą, jaką zauważamy między ludźmi, jest to, czy ktoś jest dorosłym, dużym dzieckiem czy maluchem takim jak my. - Witaj, Jokerze. Przyszli do ciebie Dominic z synem - powiedział Bill. Dopiero później zrozumiałem, dlaczego nazywał Michaela „Jokerem” - dlatego że ten zawsze żartował z innych. Michael szeroko się do mnie uśmiechnął, zdjął okulary przeciwsłoneczne i uścisnął moją dłoń. Miał wtedy dwadzieścia siedem lat, był artystą cenionym na całym świecie, a jego ostatni album „Thriller” bił rekordy sprzedaży - również i dziś, kiedy piszę tę książkę, jest to najlepiej sprzedająca się płyta wszech czasów. Po pierwszych uprzejmościach Bill wyszedł, a ja, mój ojciec i Michael zostaliśmy w tym dość pustym pokoju i zaczęliśmy rozmawiać. - Masz wspaniałego ojca - powiedział Michael. W ciągu kolejnych lat powtarzał to jeszcze wielokrotnie i wiem, że właśnie dzięki wrażeniu, które zrobił na nim mój tata, chciał poznać resztę naszej rodziny. W towarzystwie mojego ojca nie sposób nie czuć się swobodnie. Jest człowiekiem, który wprost promienieje szczerością i uczciwością. Później zaczęliśmy rozmawiać o kreskówkach. Powiedziałem, że lubię Popeye’a, a następnie opowiadałem o Garbage Pail Kids - razem z braćmi zbieraliśmy poświęcone im karty, którymi wymienialiśmy się z kolegami. Michael wiedział, jak rozmawiać z dziećmi szczerze interesował się moim małym światem. Od razu go polubiłem - pamiętam, że swoją zabawkową limuzyną jeździłem po jego głowie, ramionach i w dół po rękach. Wziął ode mnie samochodzik i uniósł go nad moją głową, wydając odgłosy lecącego samolotu. - Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz? - zapytał. - Chcę być jak Donald Trump. Tylko z większą fortuną - odpowiedziałem. - Dasz wiarę? - zapytał ze śmiechem mój ojciec.

- Donald Trump wcale nie jest aż tak bogaty - powiedział Michael. Tato później zapytał, czy może nam zrobić wspólne zdjęcie - mnie i Michaelowi. Wdrapałem się na kolana nowego przyjaciela i objąłem go. Uśmiechnąłem się, a ojciec uwiecznił ten moment. Tak właśnie wyglądało moje pierwsze spotkanie z Michaelem. Po latach pokazywał ludziom zdjęcie, które wtedy zrobiliśmy, pytając: - Uwierzycie, że to Frank? Na tym ujęciu widać beztroskę - nasze uśmiechy, czarny lok na środku jego czoła. Dopiero patrząc wstecz, widzę, jak wielkie rzeczy zapowiadała. Tamtego dnia spędziliśmy z Michaelem około godziny. Gdy nas żegnał, powiedział, że zadzwoni, kiedy następnym razem będzie w Nowym Jorku, i ma nadzieję, że znów będzie mógł się z nami spotkać. W samochodzie, w drodze powrotnej do domu w New Jersey, ojciec oderwał się od kierownicy, spojrzał na mnie i rzekł: - Nie masz pojęcia, kogo właśnie poznałeś. DO PIERWSZEGO SPOTKANIA Z MICHAELEM doszło dzięki temu, że szanował mojego ojca: kiedy tylko zatrzymywał się w Palace, tata zawsze był do jego usług. Na tym polegała jego rola w hotelu i był w tym dobry. Upewniał się, że Michael ma do dyspozycji swój ulubiony apartament. Jeśli gość prosił o ułożenie w nim parkietu do tańca, ojciec się tym zajmował. Kiedyś w Palace zatrzymał się Gregory Peck, a Michael chciał go poznać, więc tata zaaranżował spotkanie. Nadzorował ochronę, kiedy Michael opuszczał hotel i do niego wracał. Spełniał nawet najdrobniejsze prośby, takie jak zachcianki kulinarne. Dyskretnie robił, co w jego mocy, by Michael miał wszystko, czego potrzebował lub pragnął. Michael wiedział, że za tym wszystkim stoi właśnie mój tata, i w końcu powiedział Brayowi, że pragnie poznać pana Cascio. Bill zorganizował spotkanie. Gdy ojciec lepiej poznał Michaela, stwierdził, że jest on niesamowicie ciepłym i skromnym człowiekiem o dużym wdzięku. Jestem pewny, że tata robił wszystko, by Michael czuł się jak w domu, a jednocześnie pokazywał, że nie ma dla niego znaczenia to, iż przebywa z tak znaną postacią. Nie był zafascynowany gwiazdami filmu czy estrady. Ojciec przyciągał do siebie ludzi swoją szczerością. Całym sobą pokazywał, że w każdym widzi człowieka. Słuchał i nie oceniał oraz służył pomocą, niczego nie żądając w zamian. W swoim świecie Michael nie spotykał się często z takim traktowaniem, dlatego z czasem zaczął odnosić się do mojego ojca jak do przyjaciela. Jego życzenia różniły się od tych, które miały inne gwiazdy. Chciał rozmawiać z moim tatą. Chciał go poznać jako

człowieka. Ojciec nie szukał takich relacji ze znanymi gośćmi hotelu, w którym pracował. To Michael zapoczątkował tę przyjaźń i chociaż ojcu to schlebiało, to nie nadmiernie. Znajomość się rozwijała i z czasem przemieniła się w - jak się okazało - trwającą całe życie przyjaźń opartą na lojalności i zaufaniu. Oczywiście dla mnie jako pięciolatka spotkanie z Michaelem nie było szczególnym wydarzeniem. Nie miałem pojęcia, kim jest. Nie wiedziałem, czym jest „Thriller”, moonwalk albo The Jackson 5, i gdyby ktoś opowiedział mi o tych wszystkich rzeczach, zupełnie nie miałoby to dla mnie znaczenia. Nieszczególnie interesowałem się telewizją czy muzyką, z wyjątkiem tej, której mama słuchała w samochodzie. Byłem normalnym - może poza tym, że lubiłem nosić muszkę - przedszkolakiem z New Jersey. Razem z przyjacielem, Markiem Delvecchio, budowaliśmy przy drodze forty i z pistoletów na wodę strzelaliśmy do przejeżdżających samochodów. Uwielbiałem grać w piłkę nożną, bawić się w lesie, wspinać na drzewa i zawsze wracałem do domu brudny. Wolałem spędzać czas na dworze. Byłem szczęśliwy i swobodny. Lubiłem każdą nowo poznaną osobę, jeśli tylko przejawiała zainteresowanie moim hobby. Nie kierowałem się uprzedzeniami, nie osądzałem. Michael był sporo starszym ode mnie przyjacielem ojca, ale kiedy się do mnie zwracał, nie mówił jak dorosły. Rozmawiał ze mną jak z kumplem. Bawiliśmy się razem i ta trwająca dłuższy czas zabawa stała się solidną podstawą naszej późniejszej przyjaźni. Dwa lub trzy tygodnie później tata znów zabrał mnie, mojego młodszego brata Eddiego i naszą ciężarną mamę do hotelu na spotkanie z Michaelem. Widziałem go zatem tylko dwa razy, nim pewnej nocy, leżąc już w łóżku w naszym domu w Hawthorne w New Jersey, usłyszałem dzwonek do drzwi. Mieszkaliśmy w niewielkim domu w małym miasteczku. Dzieliliśmy z bratem pokój, w którym stały dwa łóżka, a między nimi nocny stolik. Pamiętam, jak zastanawiałem się, kto może dzwonić w środku nocy. Usłyszałem, że ktoś otwiera boczne drzwi, a kilka chwil później w naszej sypialni pojawili się rodzice, którzy przyszli nas obudzić. Byli z nimi dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Bill Bray, a drugim Michael Jackson. Nocne

odwiedziny

były

dla

nas

rzadkim

i

ekscytującym

wydarzeniem.

Wyskoczyliśmy z łóżek, by się przywitać, a później wyciągnąłem naszą imponującą kolekcję figurek Cabbage Patch i kart Garbage Pail Kids, by pokazać je Michaelowi. Następnie rodzice poprosili nas, byśmy zaprezentowali, co potrafimy zagrać na pianinie. Dość niechętnie, ale w końcu zagrałem melodię z „Gwiezdnych wojen” i „Dla Elizy.” Mój brat, Eddie, który chociaż miał zaledwie trzy lata - już wtedy był bardziej muzykalny niż ja, zagrał temat z filmu

„Rydwany ognia”. Michael był zachwycony. Zapewne przesadą byłoby, gdybym powiedział, że w tak młodym wieku zauważyłem, iż Michael jest niezwykły i różni się od innych dorosłych, których znałem. Ale kiedy pojawił się u nas następnym razem, obdarowałem go - według mnie - wspaniałym prezentem, jednym z moich największych skarbów: kolekcją kart Garbage Pail Kids. Początkowo nie chciał ich wziąć. Mówił: - Nie, nie mogę przyjąć twoich kart! Ale widziałem, jak bardzo podoba mu się moja kolekcja, i nalegałem: - Ależ możesz. Chcę, żebyś je miał. Był to pierwszy prezent, jaki podarowałem Michaelowi, i wiem, że trzymał go przez całe życie (w swojej zagraconej szafie w Neverlandzie). Od tamtej pory Michael odwiedzał nas regularnie. Był wtedy z The Jacksons w trasie, podczas której promowali album „Victory”. Często zatem bywał w Nowym Jorku, a przy okazji każdej wizyty spotykał się z nami. Dlaczego to robił? Dlaczego najbardziej zapracowany człowiek w branży rozrywkowej zaczął spędzać czas z naszą pozornie zwyczajną rodziną? Myślę, że dla niego byliśmy tym, czego - przy całej sławie - nie miał i czego być może mu brakowało. Dzięki przyjaźni z nami mógł uciec na zielone przedmieścia New Jersey i przynajmniej przez krótką chwilę prowadzić normalne życie ze zwykłą rodziną. Spędzanie czasu wśród dzieci, zainteresowanie zabawkami i kreskówkami nie miało dla Michaela żadnego podtekstu seksualnego. Gdy przebywał z dzieciakami, mógł być sobą. Całe życie spędził w blasku fleszy, przez co większość ludzi postrzegała go tylko przez pryzmat gwiazdy. Ale dla najmłodszych nie miało znaczenia, kim jest. Dla mnie na pewno nie. Podczas tamtego tournée Jacksonowie zagrali trzy koncerty na stadionie drużyny New York Giants - rodzice zabrali mnie i Eddiego na wszystkie. Na początku pierwszego koncertu, kiedy Michael zaczął śpiewać, spojrzałem na ojca i zapytałem: - Czy to ten sam Michael Jackson, który nas odwiedza? W tym momencie po raz pierwszy naprawdę dotarło do mnie, że w tym człowieku, który tak jak ja uwielbia filmy animowane, Cabbage Patch Kids i zabawki w ogóle, jest coś niezwykłego. Na scenie stawał się kimś innym. Nie był naszym przyjacielem Michaelem. Był supergwiazdorem. Moi rodzice - a zwłaszcza mama - rzadko wyrażali zgodę, by późnymi wieczorami tak mały chłopiec jak ja spędzał długie godziny poza łóżkiem. Ale nie co dzień dostaje się bilety z najlepszymi miejscówkami na koncert Michaela Jacksona, więc chcieli, byśmy razem z

Eddiem zbierali jak najwięcej wspomnień. Być może Michael był największą gwiazdą na świecie i możliwe, że czuli się wyjątkowo, utrzymując z nim osobiste relacje, ale w kwestiach decyzji rodzicielskich na pewno nie miało to większego znaczenia. Nie olśniewał ich blask jego sławy. Jasne - znajomość z nim i wspólne spędzanie czasu były czymś wspaniałym i ważnym. Ale koncerty i wiele innych chwil, jakie później z nim spędzaliśmy, były po prostu doświadczeniami, którymi moi rodzice dzielili się z kimś, kogo kochali. Ojciec nie uważał, że Michael jest kimś wyjątkowym ze względu na sławę czy gwiazdorstwo. Urzekło go, że właśnie ten Michael - megagwiazdor ze świata rozrywki - prawdziwie zaprzyjaźnił się z naszą rodziną. Moja mama jest osobą o wielkim sercu i kiedy poznała Michaela, także i jego zaczęła otaczać matczyną opieką - tak jak miała w zwyczaju wobec każdego ukochanego i zaufanego przyjaciela. Zawsze mógł na nią liczyć, zwłaszcza w późniejszych latach, kiedy czuła, że potrzebuje jej wsparcia i lojalności. Rodzice prowadzili aktywne życie towarzyskie. Drzwi ich domu były zawsze otwarte i ktokolwiek przez nie wchodził, zastawał ciepło i dobre słowo. Po prostu tacy byli. Mój ojciec, Dominic Cascio, dorastał na południu Włoch. Mieszkał między Palermo a Castelbuono, małym miasteczkiem, o którym pisałem wcześniej. To niezwykłe miejsce, gdzie ludzie nie dążą do zdobycia majątku i doceniają rzeczy ważniejsze w życiu. Miłość, rodzina, religia, jedzenie - to wartości, które mają znaczenie w Castelbuono. Wiem, że ten opis wygląda trochę jak scena z jednego z tych schematycznych filmów o jedzeniu i romansie w słonecznej, malowniczej Toskanii, ale tam naprawdę tak jest. Rodzina mojej mamy również pochodzi z Castelbuono, choć ona sama urodziła się w Staten Island. Kiedy dorastałem, na naszych niedzielnych kolacjach zawsze pojawiało się więcej gości niż członków (i tak wciąż powiększającej się) rodziny. Jeszcze nim mama urodziła całą piątkę dzieci, często gotowała dla niemal dwudziestu osób. Nasz dom w New Jersey był jak hotel: zawsze ktoś się pojawiał, zostawał na kolację, na kilka dni, tygodni, a nawet miesięcy. Nic dziwnego, że ojciec tak dobrze radził sobie w Helmsley Palace - naszym Cascio Palace zarządzał od lat. Rodzice dbali o więzi rodzinne i to oni organizowali spotkania, które zwykle oznaczały wspólne posiłki. Rodzina była dla nich priorytetem i w takim duchu wychowywali swoje dzieci. Myślę, że Michael od razu zrozumiał, jakimi są ludźmi. Już wcześniej czuł się swobodnie w obecności mojego ojca, a kiedy poznał resztę rodziny, musiał zdać sobie sprawę z tego, że w zasadzie byliśmy serdecznymi, szczerymi ludźmi, którzy nie mają ukrytych intencji czy motywów, a po prostu żyją swoim szczęśliwym życiem. On nigdy nie był dla nas Michaelem Jacksonem supergwiazdorem - tylko w taki sposób potrafię sobie wytłumaczyć,

dlaczego pokochał naszą rodzinę. Rodzice nawet nie nauczyli nas myślenia w takich kategoriach. Zdawaliśmy sobie sprawę z talentu i sukcesów Michaela, szanowaliśmy je oraz rozumieliśmy, czego od niego wymagały. Dlatego też przyzwyczailiśmy się do jego wyjątkowego terminarza, skomplikowanych przedsięwzięć logistycznych. Szczerze mówiąc, dla mnie liczyło się tylko to, że był dorosłym, który lubi Cabbage Patch Kids i kreskówki. Co tam sława - dla mnie to było ważniejsze. PRZEZ KILKA KOLEJNYCH LAT tak właśnie wyglądała moja znajomość z Michaelem. Późno w nocy rozlegał się dzwonek do drzwi i obaj z Eddiem wiedzieliśmy, że to on. Zrywaliśmy się z łóżek, zbiegaliśmy na dół, żeby się przywitać, i pokazywaliśmy wszystkie nowe zabawki i sztuczki, których się nauczyliśmy - cała rodzina mówiła jednocześnie, witając go jak ukochanego krewnego z daleka, który przybył spóźnionym lotem. Nigdy nie byłem śpiochem. Przez wiele nocy snułem się po domu, podglądając rodziców i odkrywając ciemne tajemnice świata dorosłych. Ale równie często dopadał mnie głęboki sen. Musiało to być jednej z takich nocy, kiedy nie usłyszałem dzwonka do drzwi. Zamiast tego, gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem szympansa, który wydawał dziwne dźwięki, nachylając się nad moją głową. Ze spokojem i opanowaniem, które do dziś mnie dziwią, patrząc jak małpa wskakuje do łóżka Eddiego, by również jego obudzić, pomyślałem, że to sen. Później zorientowałem się, że w naszym małym pokoju zebrali się Michael, Bill Bray, moi rodzice oraz mężczyzna, który okazał się Bobem Dunnem, treserem szympansa. Było już po północy, a małpą, która zaczepiała mojego brata, był legendarny Bubbles - ulubiony zwierzak Michaela. Kiedy Michael stawał się stałą częścią mojego życia, dowiadywałem się co nieco o nim i jego muzyce. Zaraz po tym, jak go poznałem, powiedziałem pani Whise, wychowawczyni w przedszkolu: - Umiem grać na pianinie. Zagram pani „Thriller”. Uderzałem w klawisze, przekonany, że naprawdę potrafię grać, a moja interpretacja zrobi wrażenie na pozostałych dzieciach. Ale pani Whise powiedziała tylko: - Odejdź od tego pianina, jeszcze je zepsujesz. Jakiś rok później, kiedy chodziłem do pierwszej lub drugiej klasy, miałem przynieść do szkoły przedmiot, który ma dla mnie ogromne znaczenie, pokazać go klasie i opowiedzieć o nim. Nie miałem pojęcia, co ze sobą wziąć, w końcu mama zasugerowała, bym zabrał zdjęcie z Michaelem. Chociaż wciąż traktowałem go jak przyjaciela, powoli zdawałem sobie sprawę, że dla innych jest kimś więcej - człowiekiem, którego występ w świetle reflektorów

na stadionie Gigantów nagradzali gromkimi oklaskami. Zabrałem więc do szkoły zdjęcie, które zrobiono nam podczas pierwszego spotkania. Kolega przede mną opowiadał klasie o swojej maskotce. Powiedział, jak ma na imię jego miś i dlaczego jest dla niego tak ważny. (Wybaczcie, nie pamiętam już szczegółów). Później przyszła moja kolej. Podniosłem się i powiedziałem: - Przyniosłem ze sobą zdjęcie, na którym jestem z Michaelem. To mój przyjaciel. Jest piosenkarzem i artystą. Moja nauczycielka, kobieta po pięćdziesiątce, zawołała mnie do siebie i poprosiła o pokazanie zdjęcia, które trzymałem w ręce. Spojrzała na nie zdziwiona. - To prawdziwe zdjęcie? - zapytała. - Tak, jest prawdziwe - odpowiedziałem. Odwróciła się do klasy i wyjaśniła: - Dzieci, to jest Michael Jackson. Jest bardzo, bardzo popularnym piosenkarzem. Poczułem ogromną dumę, chociaż nie do końca rozumiałem dlaczego. KIEDY MICHAEL ZATRZYMYWAŁ SIĘ U NAS, jednym z jego ulubionych zajęć było pomaganie mojej mamie w porządkach. Uwielbiał odkurzać. Opowiadał nam, że jako dziecko razem z rodzeństwem śpiewali podczas sprzątania. Jeden z braci śpiewał pierwszą zwrotkę, kolejny dalszą część, a trzeci wchodził z refrenem albo, jak nazywał go Michael, wpadającym w ucho „haczykiem” piosenki. Później ktoś śpiewał drugą zwrotkę, a następny mostek. Powiedział, że właśnie w taki sposób i w takich okolicznościach wymyślali całkiem dobre melodie. A przynajmniej tak zapamiętałem tę opowieść... Zawsze podejrzewałem jednak, że dzięki tej historyjce chciał sprytnie zachęcić mnie i Eddiego do pomocy. Mama zwykle słała nasze łóżka i sprzątała pokój. Pod tym względem byliśmy trochę rozpieszczeni. Ale Michael nieustannie namawiał nas, byśmy jej pomagali. - Nawet nie wiecie, jak wspaniałą macie mamę - powtarzał. - Pewnego dnia to docenicie. Michael powiedział, że nasza matka, Connie, przypomina mu jego własną, Katherine. Nigdy nie zapomnę, kiedy pewnego dnia zdenerwowałem się na mamę i nakrzyczałem na nią. Michael ostro mnie upomniał, mówiąc: - Nigdy nie odnoś się do matki w taki sposób, nigdy. Oddałaby za ciebie życie. Matkę trzeba szanować. Jako Włoch doskonale wiedziałem, że należy jej się szacunek. Ale ponieważ to Michael mnie upomniał, te słowa miały dla mnie szczególne znaczenie i wziąłem je sobie do serca.

Poza ciepłem i czułym sercem mojej matki Michael uwielbiał jej kuchnię. Przy okazji każdej wizyty w naszym domu błagał ją o przygotowanie na obiad indyka z purée, z nadzieniem w środku, ze słodkimi ziemniakami i sosem żurawinowym. Ubóstwiał ten sos. A na deser zawsze było ciasto brzoskwiniowe - Michael opowiadał o nim z takim przejęciem, jakby była to co najmniej rzecz święta. Wuj Aldo razem z moim ojcem prowadzili restaurację o nazwie Aldo’s. Zabieraliśmy tam Michaela i jedliśmy w osobnej sali, gdzie bez gapiów mógł czuć się swobodnie i próbować serwowanych mu potraw. Niezależnie od tego, czy jedliśmy w domu, czy w Aldo’s, w obecności Michaela czułem się całkowicie naturalnie. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę żadne z nas nigdy z nikim o nim nie rozmawiało. Kochaliśmy go i jednocześnie zawsze chroniliśmy. Był jednym z nas.

Rozdział II Ranczo. W PIERWSZYCH LATACH MOJEJ NAUKI W SZKOLE Michael był stałym często niezapowiedzianym - gościem w naszym domu w Hawthorne. W 1987 skończyłem siedem lat, a on wydał swoją siódmą płytę, „Bad”. Jeszcze przed premierą przesłał nam jej kopię. Później byliśmy na jego koncercie i całą rodziną oglądaliśmy w MTV premierę klipu „Man In The Mirror” (w czasach świetności stacji, kiedy nieprzerwanie nadawano w niej teledyski, widziałem go jeszcze milion razy). Sprzedano ponad trzydzieści milionów egzemplarzy „Bad” - płyta odniosła międzynarodowy sukces. Michael miał u stóp cały świat. Przez kilka kolejnych lat podczas naszych spotkań dzielił się z nami piosenkami, nad którymi akurat pracował. Pytał o nasze zdanie i prezentował nowe style muzyczne, z którymi eksperymentował. Byłem zaskoczony, kiedy po czterech latach w naszej skrzynce pocztowej znaleźliśmy jego nową płytę - „Dangerous” - i nie było na niej kilku piosenek, które wcześniej słyszeliśmy. Moim zdaniem brakowało m.in. utworów „Turning Me Off” i „Superfly Sister” (ten drugi trafił do albumu „Blood On The Dance Floor”). „Dangerous” osiągała jeszcze lepsze wyniki sprzedaży niż „Bad”. Michael łączył swoich fanów na całym świecie, a ja coraz więcej dowiadywałem się o jego muzyce. Ale moi znajomi w większości nie znali Michaela Jacksona - wciąż byliśmy w wieku, w którym zazwyczaj przejmuje się gusta muzyczne rodziców. A rodzice moich przyjaciół nie słuchali jego płyt. Zupełnie inaczej było w moim domu - tu Michael był członkiem rodziny i byłem dumny z każdego jego sukcesu. W roku 1993 moja znajomość z nim nabrała nowego wymiaru. Wtedy po raz pierwszy zaprosił naszą rodzinę do swojego domu - na ranczo Neverland. Od lat wiedzieliśmy, że Michael w Kalifornii buduje rezydencję. Często, nadzorując aktualnie prowadzone prace, mówił: - Musicie przyjechać do Neverlandu. Jest tam kino, zoo i kilka karuzeli. Nie ma za to żadnych zasad. Możecie robić to, na co tylko macie ochotę. Tutaj można zwyczajnie się odprężyć i być sobą. Nie miałem pojęcia, co zastanę na miejscu. Rzeczywistość przerosła moją wyobraźnię. Miałem dwanaście lat, kiedy wiosną po raz pierwszy pojechaliśmy do Neverlandu. Do tego czasu na świat przyszli już wszyscy moi bracia i siostra. I tak ja, Eddie, Dominic, maleńki

Aldo, Marie Nicole oraz kuzynostwo - Danielle i Aldo - wraz z moimi rodzicami ruszyliśmy do Neverlandu. Często organizowaliśmy wycieczki rodzinne - również w tak dużym gronie, ze wszystkimi dziećmi - ponieważ rodzice lubili odwiedzać krewnych we Włoszech. Tym razem jednak po raz pierwszy udawaliśmy się do Kalifornii. Nie wiedziałem, co mnie tam czeka, Michael powiedział, że ma u siebie diabelski młyn, dlatego w swojej dziecinnej naiwności już podczas lądowania samolotu wypatrywałem karuzeli na płycie lotniska. Dopiero później okazało się, że czeka nas jeszcze ponad dwugodzinna podróż w okolice Santa Barbara. W Los Angeles spędziliśmy dzień w odwiedzanym przez turystów Universal Studios. Następnego ranka wielką czarną limuzyną Michaela zawieziono nas do Neverlandu. Jako dorosły doskonale poznałem tę drogę, jednak wtedy pokonanie trasy trwało w moim odczuciu całą wieczność. Wszyscy (poza niemowlęciem Aldo) wierciliśmy się we wnętrzu tego wspaniałego samochodu jak złapane do słoika robaczki świętojańskie. Wjazdu do Neverlandu strzegli ochroniarze. Kierowca powiedział tylko: - Jest ze mną rodzina Cascio. Po tych słowach brama się otworzyła. Podróż z Los Angeles była dla dzieciaków wystarczająco trudną próbą, ale na terenie posiadłości przejechaliśmy jeszcze spory kawałek, nim dotarliśmy do domu. W każdym razie byliśmy już w Neverlandzie - i naprawdę był to zupełnie inny świat. W tle dała się słyszeć muzyka klasyczna, która przeplatała się z melodiami z filmów Disneya - „Piotrusia Pana”, „Pięknej i bestii”. Rosły tu rozłożyste platany, kwitły kwiaty, tryskały fontanny. Widzieliśmy też mnóstwo zakątków najpiękniejszych w całej Ameryce. Droga zakręcała przy stacji kolejki po prawej stronie i jeziorze po lewej. W różnych miejscach stały wykonane z brązu figurki bawiących się dzieci, a posiadłość ze wszystkich stron otaczały góry. Był to niesamowity widok. Neverland był najbardziej zaczarowanym miejscem, jakie kiedykolwiek widziałem. I nadal jest. Wejście do domu stylizowanego na rezydencję z epoki Tudorów zdobiły rzeźby i obrazy. Na lśniącej drewnianej podłodze ułożono wielkie czerwone dywany. Zarządzający domem menedżer, Gail, prowadził nas po schodach obok skrzydła, w którym mieszkał Michael, i przez korytarz aż do salonu. - Pan Jackson przyjdzie lada moment, by państwa powitać - oświadczył. Kilka minut później pojawił się Michael. - Witajcie w Neverlandzie - powiedział zupełnie zwyczajnie. A później dodał: Czujcie się jak w domu. - W podobnych słowach i zwykle w takim samym tonie witał

wszystkich gości. Poszliśmy do jadalni, gdzie podano nam lunch. Podczas wspólnego posiłku opowiadaliśmy o tym, co wydarzyło się od naszego ostatniego spotkania. Po jedzeniu Michael oprowadził nas po posiadłości. Widzieliśmy zwierzęta w zoo, jechaliśmy kolejką i zaliczyliśmy przejażdżkę na diabelskim młynie. Wszystko na ranczu było perfekcyjnie zorganizowane i przemyślane. Pracowali tu zarówno opiekunowie zwierząt, jak i operatorzy karuzeli, a każdy pojawiał się dokładnie wtedy, kiedy akurat był potrzebny - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Karuzele w Neverlandzie dostarczały świetnej zabawy, ale większe wrażenie zrobiło na mnie zoo. Wizyta w prywatnym ogrodzie zoologicznym to niezwykłe przeżycie. Michael zatrudniał kilku specjalistów, którzy opiekowali się zwierzętami: jeden odpowiadał za gady, inny za niedźwiedzie, lwy i małpy, kolejny zaś za żyrafy i słonie itd. Pokazywali nam zwierzęta, pozwalali je karmić i opowiadali o ich nawykach. W terrarium mieszkały anakondy, tarantule, jadowite kobry, grzechotniki, piranie i krokodyle. Te ostatnie karmiono tylko raz w tygodniu - dostawały świeże kurczaki w całości. Żyraf było cztery lub pięć. Tak samo jak w przypadku koni Michael miał na nie uczulenie i nim którejś dotknął, zażywał lekarstwo. Osobiście uwielbiałem głaskać żyrafy, których oddech z bliska - sam nie wiem dlaczego - pachniał miętą. Moimi ulubieńcami były szympansy i orangutany. Zawsze widywałem je całkowicie ubrane - w pieluchach, koszulkach i ogrodniczkach. Z jakiegoś powodu małpy miały bzika na punkcie szczegółów. Gdy pewnego dnia miałem pękniętą skórę na palcu, szympans od razu to zauważył. Później przyglądał się temu miejscu, dotykał i całował. Małpy piły przez słomkę soki z kartonów, a ich ulubionymi słodyczami były cukierki Jujubes i Nerds. Z uwagą oglądały każdy, zanim włożyły go do buzi. Nie mogę przysiąc, że słodycze to najbardziej pożywna i polecana karma dla któregokolwiek z tych zwierząt, ale mogę zaświadczyć, że małe niedźwiadki uwielbiały Skittlesy. Lizały kraty, prosząc o więcej. Słonie za to ogromnie lubiły napoje gazowane i żelki Starbursts. Mówi się, że zwierzętom smakują te same rzeczy, które lubią ich właściciele - te w Neverlandzie lubiły to co Michael. Droga prowadząca do kina, również mieszczącego się na ranczu, była wyjątkowo elegancka. Odwiedzający to miejsce przechadzali się po wybrukowanym chodniku, mijając pięknie oświetloną fontannę z tańczącą wodą, w tle zaś - tak samo, jak w całym Neverlandzie - rozbrzmiewała wspaniała muzyka. Po przejściu przez dwoje dwuskrzydłowych drzwi goście docierali do holu, gdzie po lewej stronie ich oczom ukazywał się ekran z animowanymi postaciami z „Pinokia”, które dla Michaela przygotowali pracownicy wytwórni Disneya.

Wśród kreskówkowych bohaterów był również sam Michael - rzeczywistych rozmiarów i ubrany jak w klipie do „Smooth Criminal”. W krótkim skeczu pojawiającym się na ekranie było słychać głos: „Zobacz, to Michael!”, po czym animowana postać ożywała i zaczynała tańczyć moonwalk. Po prawej stronie - naprzeciw Pinokia i Michaela - można było zobaczyć, także mechanicznego, wielkiego złego wilka z „Czerwonego Kapturka”. Na wprost zaś stała lada z wszystkimi rodzajami słodyczy, jakie tylko istnieją. Były też maszyny do lodów i popcornu oraz zapas napojów. W domu w New Jersey mieliśmy z rodzeństwem szczęście, jeśli pozwalano nam w niedzielne popołudnia przez kilka godzin korzystać z automatu do lodów było to dla nas święto. Tutaj stanowiło to zaledwie jeden mały szczegół wspaniałego i spełnionego marzenia. Do kina wchodziło się po czerwonym dywanie. Na sali zamontowano około setki pluszowych foteli. Podczas kolejnych wizyt w Neverlandzie zabieraliśmy na seanse filmowe ubranego orangutana. Graveyard - bo tak się wabił - siadał między mną a Michaelem, wcinając popcorn i popijając własny napój gazowany. W kinie urządzono również dwie sypialnie - jedną po każdej stronie - by w razie potrzeby film można było oglądać z wygodnego łóżka, które było także przystosowane do potrzeb chorych. Na przestrzeni lat, kiedy oglądaliśmy coś do późna, wiele razy zostawałem tam do rana. Neverland może i był magicznym miejscem, ale wizyta tam i tak nie zmieniła mojego zdania o Michaelu. W swoim domu był równie skromnym człowiekiem jak u nas. Nie utożsamiałem splendoru jego posiadłości z bogactwem czy potęgą. Już wcześniej widziałem Michaela podczas koncertów, gdzie jego przemiana w supergwiazdę robiła na mnie dużo większe wrażenie. Możliwe, że właśnie podczas tej wizyty - a z całą pewnością podczas jednej z pierwszych - w czasie przejażdżki wózkiem golfowym Michael zaczął opowiadać, że pewnego dnia Neverland stanie się takim miejscem, jak Graceland Elvisa. Naśladując głos przewodnika wycieczek, recytował: - Po prawej znajduje się fort, w którym toczono bitwy na balony z wodą. W tym miejscu Michael wygrał wiele walk... - Kiedy chcesz zrealizować ten pomysł? - zapytałem. - Plany są już gotowe - odpowiedział. - Ale to miejsce zostanie otwarte dopiero po mojej śmierci. PODCZAS TEJ PIERWSZEJ WIZYTY spędziliśmy w Neverlandzie trzy lub cztery dni. Mieszkaliśmy w tak zwanych kwaterach gościnnych - czyli w utrzymanym w stylu

rancza domu podzielonym na cztery osobne mieszkania. Apartamenty urządzono prosto, ale z elegancją - podłogi i meble wykonano z drewna, a wszystkie łóżka miały białą pościel. W łazienkach można było znaleźć mydełka z logo Neverlandu: chłopcem na księżycu. (Studio filmowe DreamWorks ma dziś podobny znak firmowy, jednak Michael zaprojektował swojego księżycowego chłopca na wiele lat przed powstaniem wytwórni. Możliwe zatem, że to wizyta na ranczu zainspirowała Stevena Spielberga, autora znaku studia). W pokoju zarezerwowanym zwykle dla Elizabeth Taylor stało ogromne łóżko. Jeśli dobrze pamiętam, podczas pierwszego pobytu w Neverlandzie mieszkaliśmy z bratem w Bungalowie Numer Dwa, gdzie stały dwa dwuosobowe łóżka. Później rzadko zatrzymywałem się w domku gościnnym, ponieważ w czasie kolejnych wizyt mieszkałem już w domu głównym - tam gdzie Michael. Rankiem kucharze przygotowywali dla nas na śniadanie, co tylko chcieliśmy, i albo przynosili nam jedzenie do pokojów, albo podawali w kuchni. Obsługa była do naszej dyspozycji przez całą dobę. Na terenie posiadłości płynęły liczne strumyki. W tle nieustannie było słychać muzykę. Poruszając się po ranczu, używaliśmy wózków golfowych - jeździliśmy nimi z kina do parku rozrywki i do zoo. Moi rodzice pokochali Neverland. Ojciec porównał pobyt tam z „przekraczaniem bram nieba”, mówił, że to miejsce wydobywa młodość i niewinność, które kryją się w każdym z gości. Zadowolony, z cygarem w ustach, przechadzał się po posiadłości. W międzyczasie mama, która zazwyczaj była jedną z tych niesamowitych kobiet pracujących od rana do wieczora, w końcu mogła odpocząć. Neverland był jedynym miejscem, w którym mogła się odprężyć i zrelaksować - w tym celu szczególne upodobała sobie kino. Od czasu do czasu rodzice brali nawet udział w naszych bitwach na balony z wodą. W ciągu dnia wszyscy chodzili własnymi ścieżkami, ale każdego wieczoru zasiadaliśmy do wielkiej rodzinnej kolacji. Pewnego razu podano nam ją w tipi. Michael urządził małą indiańską wioskę z wigwamami i wielkim ogniskiem. Siedzieliśmy na ziemi okryci kocami, rozmawialiśmy i grzaliśmy się przy palenisku. Tak dobrze się bawiliśmy, że podczas każdej z kolejnych wizyt przynajmniej raz jedliśmy kolację w tym miejscu. Inną ulubioną tradycją były poranne podróże balonem. Z jakiegoś powodu - zapewne związanego z pogodą - musieliśmy wtedy wstawać o świcie. Wciąż zaspani, ale podekscytowani, jechaliśmy w ustalone miejsce i wsiadaliśmy do unoszonego przez balon kosza. Wznosiliśmy się wysoko ponad Neverland i podziwialiśmy z góry piękne widoki. Razem z Eddiem większość czasu na ranczu spędzaliśmy z Michaelem. W Neverlandzie każdy gość mógł się cieszyć całkowitą wolnością i być sobą. Nie ma jednak

wątpliwości, że możliwość poznawania tego miejsca wraz z jego twórcą - obok niego i z jego perspektywy - jeszcze potęgowała magię. Chcieliśmy spędzać z nim czas. To on był duszą tego miejsca. W „Piotrusiu Panu” Nibylandia jest miejscem, gdzie dzieci nigdy nie dorastają. Mały Michael żył w świecie dorosłych - pracował już w wieku pięciu lat. Jeździł w trasy koncertowe. Nie był panem swojego czasu. Kiedy słyszał głosy bawiących się dzieci, najbardziej na świecie pragnął się do nich przyłączyć - ale nie było mu wolno. Już jako dorosły, jak sam mówił, powrócił do dzieciństwa, którego nigdy nie miał. - Mam dziesięć lat. Nigdy nie chcę dorosnąć - mawiał. Jasne, dorastanie jest częścią życia, ale on chciał na nowo odkrywać najlepsze chwile z utraconych lat chłopięcych i je zatrzymywać. Uwielbiał samą myśl o tym, by niewinność, radość i wolność trwały wiecznie. Neverland był miejscem, w którym maluchy cieszyły się swobodą, a każdy gość mógł zapomnieć o swoich zmartwieniach i znów stać się dzieckiem. Kiedy tylko przekroczyłeś bramy tej magicznej krainy, zapominałeś o świecie na zewnątrz. Każdy szczegół posiadłości został zaprojektowany przez gospodarza, a praca nad udoskonalaniem Neverlandu ciągle trwała. Michael był wizjonerem, czasem jego idee były wręcz szalone. Kiedy tylko przychodził mu do głowy jakiś pomysł, bez wahania wprowadzał go w życie. Jeżeli zapragnął domków na drzewie, planował ich konstrukcję. Jeśli zamarzyła mu się wyspa z flamingami, których widok cieszyłby gości, tworzył ją i sprowadzał ptaki. W późniejszych latach, kiedy byliśmy na ranczu sami, przechadzając się po posiadłości, doglądaliśmy każdego szczegółu. Czasem zaglądaliśmy do domków gościnnych i jeżeli Michaelowi coś się nie podobało, zmieniał to. Przesuwał zegar o pięć centymetrów w lewo, tak by znalazł się w odpowiednim miejscu. Przestawiał meble. Wszystko musiało być schludnie urządzone. Uwielbiał świeżo zerwane kwiaty. Przemieszczając się po posiadłości, przez krótkofalówkę zgłaszał: „Potrzebujemy tutaj więcej kwiatów. I muzyka troszkę głośniej, proszę” albo po prostu mówił zarządzającemu domem, że nie słyszy śpiewu ptaków, które zwykle nieustannie ćwierkały swoje melodie. Neverland był urzeczywistnioną fantazją. Michael doskonale wiedział, jak ma wyglądać i gdzie powinien się znajdować każdy element. Był artystą i perfekcjonistą we wszystkim, co robił. Zbudował Neverland, by dzielić się nim z innymi, a zwłaszcza z dziećmi. Ranczo stało się miejscem publicznym, odwiedzanym przez wycieczki szkolne, wychowanków sierocińców, którzy przeżywali tam magiczne chwile. Każdy moment wizyty, od samego przekroczenia bram posiadłości, był zaplanowany. Pracownicy ustawiali się w rządku na schodach, witając przybyłych gości. Podczas śniadań oczom wszystkich nagle ukazywały się

przechodzące pod oknem słonie - z Gypsym na czele. Michael dostał go w prezencie od Elizabeth Taylor. Innym razem była to spacerująca lama. Tamta podróż do Neverlandu jeszcze bardziej zbliżyła nas do Michaela. Do tej pory był przyjacielem rodziny, a jego niezapowiedziane wizyty zawsze nas cieszyły. Teraz, kiedy był u siebie, dowiedzieliśmy się, jaki jest naprawdę. Neverland był ucieleśnieniem serca i duszy Michaela. Czuliśmy się wyróżnieni i szczęśliwi, mogąc towarzyszyć mu w jego domu. Gdy wsiadaliśmy do limuzyny i ruszaliśmy w długą drogę na lotnisko, nawet nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, że pewnego dnia na tę piękną posiadłość padnie cień. Nic w tym dziwnego, że kiedy raz zasmakowałem życia w Neverlandzie, myślałem tylko o tym, by znów się tam znaleźć. Ale czekały mnie ważne wyzwania - w tym ukończenie siódmej klasy. Dopiero kiedy zbliżały się wakacje, rodzice w końcu zdecydowali, że razem z Eddiem możemy tam wrócić - tym razem sami, i to na tydzień lub dwa. Na lotnisku w Los Angeles czekał na nas kierowca Gary, który trzymał w ręku tabliczkę z napisem „Cascio”. - Pan Jackson już na was czeka - powiedział i spytał jeszcze, czy nie jesteśmy głodni. Zaproponował, że możemy zatrzymać się po drodze i coś zjeść. Nie pamiętam już, czy mieliśmy na coś ochotę. Tak czy inaczej - odmówiliśmy. Chcieliśmy jak najszybciej zobaczyć się z Michaelem. Akurat na ten wieczór w 1993 roku zaplanowano ceremonię rozdania nagród American Music Awards, a Michael miał zostać wyróżniony pierwszą w dziejach statuetką dla międzynarodowego artysty. Dlatego zamiast na ranczo Gary zawiózł nas do tajnego apartamentu Michaela w dzielnicy Century City, zwanego „Kryjówką”. Był to trzypiętrowy apartament będący miniaturą Neverlandu. Jeden poziom zajmowały gry wideo, Michael miał też własne automaty. Na ścianach wisiały zdjęcia jego ulubionych bohaterów - postaci z serialu „Three Stooges”, Charliego Chaplina, Laurela i Hardy’ego - oraz rysunki z filmów Disneya. Oczywiście wszędzie rozbrzmiewała muzyka. Niezależnie od tego, gdzie był, Michael uwielbiał jej słuchać. Kiedy zobaczył nas w końcu po długiej rozłące, sprawiał wrażenie, jakby było mu przykro, że akurat tego wieczoru, kiedy przyjechaliśmy, musi odebrać nagrodę. Powiedział, że nie chce zostawiać nas tylko z ochroniarzami, dlatego zaprosił do towarzystwa swojego kuzyna (a tak przy okazji: każdego, kto był mu bliski, Michael nazywał kuzynem albo dalszym krewnym, jakby pragnął być otoczony przez jedną wielką rodzinę). Był to Jordy Chandler - chłopak mniej więcej w moim wieku. Przywitaliśmy się, wydawał się miły. Nie był to pierwszy raz, kiedy Michael przedstawiał mi inne dziecko. Podobnie jak my Chandlerowie również przyjaźnili się z

Michaelem, ale tylko nas nazywał swoją „drugą rodziną”. My, Cascio, sami stanowiliśmy sporą familię i z ogromną radością przyjmowaliśmy do niej przyjaciół Michaela. Dla każdego znajdowaliśmy miejsce. Z mojej perspektywy Jordy i jego rodzina wydawali się miłymi i zwyczajnymi ludźmi. Tamtego wieczoru, przed samym wyjściem, Michael zapytał mnie: - Jak myślisz, Applehead, co powinienem dziś włożyć? Wcześniej obejrzeliśmy odcinek „Three Stooges”, w którym jeden z bohaterów Curly albo Moe - nazwał kogoś „Applehead”. Od tamtego czasu przezywaliśmy się tak wzajemnie i nazywaliśmy tak innych. Każdy był dla nas Appleheadem. Stworzyliśmy Klub Appleheadów. Zajrzałem do szafy Michaela i wyjąłem z niej biały podkoszulek z dekoltem w szpic, czarne spodnie, buty i marynarkę, którą miał na sobie podczas sesji promującej klip „Remember the Time”. Kiedy wychodził z mieszkania, ubrany we wszystko to, co dla niego wybrałem, promieniałem z radości. Nie zmienił ani jednej rzeczy. Po wyjściu Michaela Eddie, Jordy i ja sami musieliśmy zorganizować sobie rozrywkę, co było dość łatwym zadaniem, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, z czego mogliśmy korzystać. Polubiłem się z Jordym - interesował się nauką i zagadkami, co mi imponowało. W końcu przestaliśmy grać na automatach i wyszliśmy na balkon, skąd balonami z wodą rzucaliśmy w zaparkowane na dole samochody. Przez chwilę świetnie się bawiliśmy. Później Jordy wyciągnął procę. Nie wiem, co do niej włożył, ale na pewno nie był to balon z wodą, ponieważ zanim zdążyłem zareagować, jego pocisk - czymkolwiek był - trafił w szybę jednego z aut i ją roztrzaskał. Oj. Zniknęliśmy z pola widzenia i zakradliśmy się z powrotem do mieszkania. O tym, co się wydarzyło, nie powiedzieliśmy ochroniarzom. Biedny Jordy był zrozpaczony. Podobnie jak ja i Eddie był żądny przygód, uwielbiał się bawić i nie szukał kłopotów. Chodził tam i z powrotem, bał się, że za chwilę pojawi się policja, martwił się, że Michael będzie zły. Trząsł się ze strachu. Próbowałem go uspokoić. - Spokojnie, nie martw się. To nic takiego i nikt nie będzie na ciebie zły powiedziałem. W końcu poszedł do łazienki i obmył twarz. Kiedy wrócił, postanowiliśmy pograć w gry wideo - dla przerażonego nastolatka były lekiem na całe zło. Po powrocie Michaela powiedzieliśmy mu, co się stało. Sądziłem, że tak należy. - Nic wam nie jest? Żaden z was nie został ranny? - zapytał Michael. Odpowiedzieliśmy, że z nami wszystko w porządku, jednak nie mieliśmy tej pewności

co do samochodu. Nie złościł się. - Chodźcie, zobaczmy, czy samochód jeszcze tam stoi. Jeśli tak, opowiemy właścicielowi, co się stało, i spróbujemy wymienić szybę - powiedział. Wyszliśmy na balkon, ale pojazdu już dawno tam nie było i żaden z nas więcej nie usłyszał nic na jego temat. Tamtej nocy razem z bratem i Jordym położyliśmy się w śpiworach rozłożonych na podłodze, oglądaliśmy filmy, aż w końcu zasnęliśmy. Poza strzelaniem z procy Jordy wydawał się sympatycznym chłopcem, podobnym do mnie. W jego relacjach z Michaelem nie zauważyłem niczego niezwykłego ani niepokojącego. Następnego dnia Michael zabrał nas razem z Jordym, jego matką June oraz siostrą do Disneylandu. Nigdy wcześniej tam nie byłem, a do tego teraz - dzięki naszemu sławnemu przewodnikowi - traktowano nas jak gości specjalnych. Bez żadnych kolejek mogliśmy korzystać z każdej atrakcji. Oczywiście wszyscy w parku rozpoznawali Michaela, a on nie próbował ukryć swojej tożsamości. W zasadzie był ubrany tak jak zwykle: miał okulary przeciwsłoneczne, kapelusz na głowie, czerwoną sztruksową koszulę, czarne spodnie i mokasyny. Nosił się tak niemal codziennie. Gdy poznaliśmy się lepiej, żartowałem z niego, kiedy się ubierał. Stał wtedy przed szafą, która wyglądała jak ocean czerwonych koszul i czarnych spodni, mówiąc: - Hmm, sam nie wiem, co powinienem dzisiaj włożyć. Mmm, może czarne spodnie i czerwoną koszulę? I dla odmiany założę jeszcze kapelusz. - Hej, mam pomysł. Może zaszalejesz dziś i ubierzesz się w coś zupełnie innego? odpowiadałem. A później wyciągałem... czerwoną koszulę i czarne spodnie, nieco inne od tych, jakie zazwyczaj nosił. Tak czy inaczej w Disneylandzie ochroniarze ciasno nas otoczyli, ponieważ ludzie szaleli, gdy widzieli Michaela - prosili go o autografy i wspólne zdjęcia. Kilka razy musieliśmy przemieszczać się samochodem między poszczególnymi karuzelami i korzystać z tylnych wejść, aby uniknąć zgiełku powodowanego przez fanów. Dopiero wtedy zaczynałem rozumieć, jak świat traktował Michaela. Nie przejmowałem się tym zbytnio. Wydawało się to częścią jego pracy - po prostu publicznie on właśnie taki był. Pod koniec dnia wyjechaliśmy białą limuzyną, ale jeśli któryś z nas myślał, że zabawa się skończyła, był w błędzie. W drodze powrotnej stoczyliśmy zaciętą walkę, a naszą amunicją była guma w sprayu. W końcu musieliśmy otworzyć okno, ponieważ w samochodzie było jej zdecydowanie za dużo. W tamtym czasie nie uważałem, by zachowanie Michaela było nietypowe jak na dorosłego. Odkąd go znałem, zawsze taki był i - może właśnie dlatego - nie zwykłem określać precyzyjnych granic między zachowaniem dorosłych

i dzieci. Nawet teraz niekiedy zachowuję się jak dzieciak. Wszyscy czasem tak robimy - i nie powinniśmy tego zmieniać. Tamtego wieczoru Michael zabrał nas na ranczo. W samochodzie zawsze włączał jakieś filmy, ale podczas tej podróży byliśmy zbyt pochłonięci rozmową, więc zupełnie nie zwracaliśmy uwagi na to, co dzieje się w tle. Ten dzień wszystkich nas do siebie zbliżył. Było dla mnie jasne, że Jordy i Chandlerowie uwielbiają Michaela tak samo jak my, Cascio. Byli dla niego jak krewni i miałem wrażenie, że pod tym względem mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Nie byłem zazdrosny - to nie leży w mojej naturze. W rzeczywistości ucieszyłem się, że mam za towarzysza chłopaka, na którym żadnego wrażenia nie robi moja znajomość z Michaelem. Miałem w pamięci poprzednią podróż do Neverlandu, dlatego wiedziałem, że miną długie godziny, nim dotrzemy na ranczo. Tym razem na miejsce przybyliśmy już nocą przywitał nas widok pięknie oświetlonych drzew i stawów. W tle jak zawsze pobrzmiewała muzyka. Zapewne pusta o tej porze kolejka sapała radośnie jak zwykle. Kolacja czekała już na stole. Ponieważ przyjechaliśmy bez rodziców, poprosiliśmy Michaela, by pozwolił nam spać w jego pokoju. Dokładnie tak samo zachowalibyśmy się, gdybyśmy mieli nocować u naszych rówieśników, a uważaliśmy go za jednego z nich. Oczywiście wiedzieliśmy, że jest dorosły, ale dla nas był najlepszym przyjacielem. Owszem - trochę jak dzieciak, ale taki z niesamowitą mocą i możliwościami. W końcu na podwórku miał własne wesołe miasteczko, a to chyba o czymś świadczy. Chcieliśmy spędzać z nim czas, a on nie potrafił odmówić ani nam, ani nikomu, na kim mu zależało. Razem z Michaelem i Eddiem rozmawialiśmy do późna w nocy. Leżeliśmy na podłodze przed kominkiem, przeglądaliśmy czasopisma, a Michael opowiadał nam o plotkach ze świata sław. Mówił, jak Eddie Murphy zaprosił go na kolację, oraz o Madonnie, która chciała go uwieść. Mając na względzie nasz młody wiek, delikatnie starał się wyjaśnić, że Madonna zaprosiła go do swojego pokoju hotelowego, unikając takich słów, jak „uwodzenie”. - Poprosiła mnie, bym towarzyszył jej w sypialni - powiedział i ukrył twarz w dłoniach. - Byłem tak bardzo nieśmiały, że nie miałem pojęcia, co powinienem zrobić wyznał. - Trzeba było się zgodzić. Sam oddałbym wszystko za jedną noc z Madonną powiedziałem. Już w młodym wieku szalałem za dziewczynami. Michael wręcz przeciwnie. Nie był

przyzwyczajony do sytuacji, w których, w chwili romantycznego uniesienia, emocje biorą górę. Nie był homoseksualistą. Z całą pewnością pociągały go kobiety. Wystarczy tylko przyjrzeć się jego ruchom w tańcu, by dostrzec, jak bardzo sam był seksowny. Ale czuł się skrępowany. Częściowo te opory wynikały z jego dziecięcych doświadczeń w trasach koncertowych. Tamtej nocy opowiedział nam, jak już w wieku pięciu lat jeździł z braćmi na koncerty. Czasem przed The Jackson 5 na scenie odbywały się przedstawienia burleski. Obserwując je zza kulis, często widział, jak mężczyźni wulgarnie traktują kobiety. Po występach razem z Randym chowali się pod łóżkiem, kiedy starsi bracia przyprowadzali dziewczyny do pokoju. Kiedy tylko Michael zaczynał chichotać, Jermaine wyciągał ich z kryjówki i wyrzucał za drzwi. Wcześniej jednak Michael zdążył się już nasłuchać i napatrzeć więcej, niż powinien jako kilkuletni dzieciak. Michael zawsze opowiadał nam o swoich braciach. Czasem mówił o tym ze śmiechem, ale dziś wiem, że te historie wcale nie były zabawne. Był zbyt młody, kiedy dowiedział się, czym jest seks, dlatego postrzegał go jako coś przerażającego. Jego bracia w końcu założyli własne rodziny i zaczęli się od siebie oddalać, co ostatecznie doprowadziło do rozpadu zespołu. Poza tym, że Michael żywił obawę przed sytuacjami intymnymi, nie chciał też, by cokolwiek odwracało jego uwagę od muzyki. Już od najmłodszych lat praca była dla niego priorytetem. Był zawodowcem w każdym calu. Nieprzerwanie tworzył. Myślę, że głównym powodem było to, że najlepiej czuł się przy pracy, kiedy sprawował nad wszystkim kontrolę. Nawet kiedy jego bracia grali w koszykówkę czy inne gry, on siedział z boku i przyglądając się im, śpiewał. Nigdy do nich nie dołączał (mogę jedynie przypuszczać, że bracia chcieliby z nim grać, chociaż nie dorównywał im umiejętnościami). Ale to między innymi jego ojciec nigdy nie zgadzał się, by bawił się z rodzeństwem. Zawsze był bardziej opiekuńczy wobec niego niż reszty dzieci. Oczywiście mogło się to wiązać z tym, że - czego sam doświadczyłem - Michael był fatalnym sportowcem. Ten facet z najbardziej niesamowitym poczuciem rytmu na świecie nie potrafił nawet porządnie kozłować piłką. Powiedział, że z baseballem idzie mu jeszcze gorzej. Muszę to podkreślić: Michael nie chciał, żeby cokolwiek - obojętnie, sport czy kobiety - wpływało na jego pracę. Będąc starszy, zostawał sam w domu i wymyślał choreografię, której później uczył braci. Był najmłodszy w zespole, ale zarazem najbardziej dojrzały. Tamtej nocy rozmawialiśmy jeszcze o Jordym, który z matką i siostrą spał w domku gościnnym. - To bardzo miły chłopak - powiedziałem. - Kiedy następnym razem przyjedziesz do

nas do Nowego Jorku, zabierz go ze sobą. - O tak, zabierzemy go do Nowego Jorku, nigdy jeszcze tam nie był - odpowiedział Michael. - Dlaczego Jordy nie śpi z nami? - zapytałem. - Nie wiem. Nigdy nie nocuje w moim pokoju - odparł. - Wolę być tylko z wami, mamy dużo do nadrobienia. I tak, grzejąc się przed kominkiem, rozmawialiśmy gdzieś do drugiej w nocy, kiedy to postanowiliśmy zakraść się do lodówki. Poszliśmy do kuchni, w mikrofalówce odgrzaliśmy budyń waniliowy (jedną z ulubionych przekąsek Michaela), wzięliśmy chipsy, lody i wafle waniliowe oraz kartony z sokiem i wszystko to zanieśliśmy do pokoju. Tak wyposażeni, jeszcze do czwartej nad ranem plotkowaliśmy i słuchaliśmy fascynujących opowieści Michaela. Podobnie jak podczas kolejnych wizyt zaproponował, byśmy z Eddiem spali w jego łóżku, sam zaś chciał się położyć na podłodze. Ostatecznie wszyscy tam zasnęliśmy. Od tamtej nocy aż do czasu, kiedy dorosłem i potrzebowałem prywatności, w Neverlandzie zawsze sypiałem przy kominku. Chcę się tu wyrazić jasno: być może wydaje się to dziwne, by dzieci zostawały u dorosłego na noc, jednak nie miało to absolutnie żadnego podtekstu seksualnego. Nie doświadczyłem tego, będąc dzieckiem, ani też - kiedy już jako dorosły analizowałem przeszłość - nie dostrzegłem niczego takiego. To wszystko było niewinne. Michael naprawdę miał serce dziecka. Następnego dnia spaliśmy do południa. Buckey - kucharz Michaela - słynął z przepysznych hamburgerów. Podał je nam z frytkami na obiad. - Macie do dyspozycji dwa tysiące siedemset akrów przestrzeni. Możecie robić to, na co macie ochotę - powiedział później Michael. Zachęcał nas, byśmy sami poszukali sobie jakiegoś zajęcia, my zaś chcieliśmy spędzać czas w jego towarzystwie. Pragnęliśmy, by to on podpowiedział nam, co mamy robić. Dzień minął na grze na automatach i bieganiu po Neverlandzie. Michael był skory do wszelkiej zabawy. Wieczorem zaproponował, byśmy pojechali do sklepu z zabawkami Toys „R” Us. Zapytałem, czy zawiezie nas jego kierowca. W odpowiedzi usłyszałem: - Nie, ja poprowadzę. Władowaliśmy się do brązowego minivana - ja z przodu, a mój brat, June, Jordy i jego siostra z tyłu. Michael Jackson - w kapeluszu na głowie - wiózł nas do sklepu. - Nie wierzę, że potrafisz prowadzić samochód - powiedziałem.

Nigdy wcześniej nie widziałem Michaela za kierownicą. To dopiero był widok! Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, w sklepie wciąż paliło się światło, ale drzwi były zamknięte. Traciłem już nadzieję, kiedy nagle pracownicy podbiegli do wejścia. - Witamy, panie Jackson. Zapraszamy do środka! Zobaczyłem, jak otwierają się drzwi. Najwidoczniej czekali na nasz przyjazd. W sklepie nie było żadnych klientów. Czułem się jak w Boże Narodzenie. Michael podał nam pusty wózek i powiedział: - Proszę, ładujcie tu wszystko, co tylko się wam spodoba. Wiedzieliśmy, że cały sklep należy do nas. Mogliśmy mieć dosłownie wszystko. Ale ja i Eddie nie czuliśmy się z tym dobrze. Jordy chyba też nie. Popędziliśmy sklepowymi alejkami, ciesząc się tym, że sklep otwarto tylko dla nas. Był nasz. W końcu wybraliśmy dla siebie garść drobiazgów. Bardzo szanowaliśmy wszystkie nasze rzeczy. Poza tym po powrocie do Neverlandu czekało nas wystarczająco dużo dobrej zabawy. W międzyczasie pojawił się Michael z trzema wypełnionymi po brzegi wózkami. Michael kolekcjonował zabawki. Rzadko się nimi bawił, czasem nawet ich nie rozpakowywał. Na ranczu miał cały pokój, w którym trzymał zabawki w nieotwartych pudełkach. Stanowiły jego zbiory. Z uwagą śledził również najnowsze mody - wiedział, czym bawią się dzieci i dlaczego podobają im się konkretne zabawki. Z podobnym zainteresowaniem obserwował również trendy kultury popularnej. Z upodobaniem analizował listy przebojów i bestsellerów publikowanych przez „New York Times”. Między innymi dzięki temu zdawał sobie sprawę, co większość ludzi chce oglądać, czego doświadczać i słuchać. Michael był dla mnie źródłem różnych informacji. Dzięki niemu poczułem głód wiedzy. Namawiał mnie do nauki. Upominał, bym był skromny i szanował rodziców, a zwłaszcza matkę. Przestrzegał przed imprezowaniem, narkotykami i papierosami. - Napij się drinka i baw się dobrze, ale jeśli później nie będziesz w stanie utrzymać się na nogach, to jesteś głupi - mawiał. To z jego powodu starałem się być najlepszy we wszystkim, co robiłem. Ponieważ znalazłem w nim bratnią duszę, szanowałem jego zdanie. W szkole nigdy nie należałem do prymusów. Jeszcze w przedszkolu byłem marzycielem, zatopionym we własnym świecie. Ale dzięki Michaelowi zrozumiałem, że nie tylko w szkole można zdobywać wiedzę. Powiedział mi, że wiele znanych osób, jak Thomas Edison czy Albert Einstein, wcale nie zbierało samych piątek. Wystarczy uczyć się tego, co jest potrzebne, by stać się mistrzem w wybranej dziedzinie. Obojętnie, co robiłem, Michael zawsze we mnie wierzył. Dzięki niemu

zrozumiałem, że mogę być w czymś dobry, że coś potrafię. Moi rodzice widzieli, jak zbawienny miał na mnie wpływ i dlatego - między innymi - cieszyli się z naszej przyjaźni. Lato się skończyło i wraz z Eddiem wróciliśmy do New Jersey. Zacząłem naukę w ósmej klasie, Eddie był w szóstej. Podczas wakacji rodzice się przeprowadzili, dlatego prosto z Neverlandu wróciliśmy do nowego domu w innym mieście. W międzyczasie Michael poleciał do Bangkoku. Wcześniej jeździł po świecie, promując album „Dangerous”, i po krótkiej letniej przerwie wrócił do koncertowania. Kiedy się z nim żegnaliśmy, nie mieliśmy pojęcia, kiedy, jak daleko od domu i w jak przykrych okolicznościach dojdzie do naszego kolejnego spotkania.

Rozdział III Koniec normalności. W NASZYM NOWYM DOMU WE FRANKLIN LEAKS w New Jersey wpływ Michaela na naszą rodzinę był coraz wyraźniejszy. Ojcu spodobały się kamienne figury, które widział w Neverlandzie, dlatego kupił podobne i udekorował nimi ogród. Uwielbiał również muzykę klasyczną, nieustannie rozbrzmiewającą na ranczo, więc na naszym podwórku zainstalował specjalny zestaw odtwarzaczy, łącznie z głośnikami w kształcie skał. Michael nagrał dla nas płytę z utworami, które można było usłyszeć na terenie jego posiadłości. Tym sposobem, nim się obejrzeliśmy, w naszym ogrodzie towarzyszyła nam ścieżka dźwiękowa z Neverlandu. Byłoby miło, gdyby tata kupił nam jeszcze szympansa, ale niestety aż tak daleko nigdy się nie posunął. Rodzice twierdzili, że przeprowadzka do Franklin Leaks była podyktowana zmianą naszej szkoły na lepszą. Według mnie chodziło jednak przede wszystkim o drużynę futbolową. Kiedy byłem młodszy, uchodziłem za najlepszego zawodnika w Hawthorne. W nowym mieście prym wiódł niejaki Michael Piccoli. Przez całe moje dzieciństwo nasze drużyny rozprawiały o hipotetycznej rywalizacji między nami. Ostatecznie doszło do tego, że chociaż się nie znaliśmy, wiedzieliśmy, że nie pałamy do siebie sympatią. A teraz znalazłem się na jego terytorium. Mimo że dopiero zaczynałem ósmą klasę, trener powołał mnie na mecz z drużyną licealistów - zresztą podobnie jak Mike’a, który był moim rówieśnikiem. Mieliśmy zatem zagrać w jednym zespole. Zbliżająca się rozgrywka była tematem numer jeden w całym świecie futbolowym - a przynajmniej tym na północy New Jersey. Właśnie tak wyglądały wtedy moje największe zmartwienia. I nagle, przed samym rozpoczęciem nowego roku szkolnego, dotarła do nas wiadomość, która całkowicie przysłoniła moje sportowe troski. Pewnego popołudnia w poszukiwaniu koszuli zajrzałem do pralni, gdzie krzątająca się mama najpierw zaczęła coś niewyraźnie mówić pod nosem, aż w końcu zapytała: - Znasz Jordy’ego, prawda? - Tak, znam. To całkiem miły dzieciak. Bawiliśmy się razem w Neverlandzie odparłem. Zapadła chwila ciszy, podczas której widziałem, jak mama walczy ze sobą, nie wiedząc, co powinna odpowiedzieć. - On właśnie oskarża Michaela o molestowanie seksualne - wyrzuciła z siebie w

końcu. Te słowa zabrzmiały w jej ustach bardzo obco, chyba nigdy wcześniej ich nie używała. Widziałem, że jest zdenerwowała, ale nie miałem pojęcia, co oznacza „molestowanie”. Zapytałem ją o to - odwróciła się, unikając mojego wzroku i odpowiedzi. - Frank, czy Michael kiedykolwiek zachował się niewłaściwie wobec ciebie albo któregoś z twoich kolegów? - zapytała jednym tchem. - O czym ty w ogóle mówisz? - zdziwiłem się, kiedy w jej oczach zobaczyłem łzy. - Tak bardzo mi go szkoda - powiedziała. Z wyrazu jej twarzy domyśliłem się, że mój przyjaciel był oskarżany o zrobienie krzywdy Jordy’emu. Byłem w szoku - taki zarzut nie miał najmniejszego sensu. Spędziłem mnóstwo czasu z Jordym i Michaelem, a kiedy byliśmy w Neverlandzie, Chandler nigdy nie zostawał z nami w pokoju Michaela. Ani razu. Nie widziałem żadnego nieodpowiedniego zachowania - nawet przez moment. Co więcej, Michael nigdy nawet nie próbował niczego „niewłaściwego” w stosunku do Eddiego czy do mnie. Cała ta historia była niewiarygodna. Nie potrafiłem wyobrazić sobie ani Michaela molestującego dziecko, ani Jordy’ego oskarżającego go o taki czyn. - Czy Michaelowi nic się nie stanie? - zapytałem. - Nie, wszystko będzie dobrze - odpowiedziała mama. W związku z tą niepokojącą wiadomością mimowolnie przypominałem sobie niektóre słowa Jordy’ego. Podczas wycieczki do Disneylandu i później na ranczu mówił o swoim ojcu. Był szczerym, otwartym dzieciakiem i zupełnie nie podejrzewałem, by cokolwiek przed nami ukrywał. Tamtej nocy w Toys „R” Us przyznał, że jego tata, Evan - dentysta i początkujący scenarzysta - jest ogromnie zazdrosny o Michaela. Chłopak sam powiedział, że zdaniem jego ojca Michael nie powinien nawiązywać tak bliskich relacji z nim, jego siostrą i matką, bo w końcu ta znajomość stała się problemem całej rodziny. Patrząc wstecz, przypominam sobie również, jak Jordy opowiadał, że Evan często traci panowanie nad sobą i, kiedy jest zły, wrzeszczy i rozbija różne przedmioty w domu. Nietrudno było zauważyć, że Michael, do którego przywiązała się matka Jordy’ego, był dla chłopaka autorytetem - prawdopodobnie właśnie to przełożyło się na sytuację rodzinną Chandlerów. Wtedy jednak nie rozważałem tego wszystkiego w takich kategoriach. Wiedziałem tylko, że z całą pewnością oskarżenia są fałszywe, a to, czy stał za nimi Jordy, czy jego ojciec, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Mama dowiedziała się o wszystkim z telewizji. W ciągu kolejnych dni rodzice skontaktowali się z Michaelem, który wciąż promował za granicą swój album „Dangerous”.

Zapewnili, że wierzą w jego niewinność, i przypomnieli, że zawsze może liczyć na ich wsparcie. Podczas tras koncertowych komunikacja z osamotnionym wtedy Michaelem była zazwyczaj ograniczona. Pół godziny po tamtej rozmowie Michael przysłał faks. W tamtych czasach było to wciąż dość rzadko spotykane narzędzie komunikacji - taka prymitywna forma dzisiejszych emaili. Od tamtej pory za jego pomocą kilka razy dziennie przesyłaliśmy sobie wzajemnie śmieszne rysunki i krótkie listy. Najpierw Michael utrzymywał, że rodzice nie muszą się martwić. Wyjaśnił, że w całej sprawie chodzi tylko o wyłudzenie od niego pieniędzy i nie powinni wierzyć w to, co widzą i słyszą w mediach. Nie musiał zresztą nic dodawać. Mama z tatą doskonale wiedzieli, jaka jest prawda. Znali Michaela i wierzyli mu - nawet na przekór całemu światu, który z pełną ignorancji i okrucieństwa surowością nieustannie go oceniał. W międzyczasie razem z Eddiem zaczęliśmy chodzić do nowej, lepszej szkoły, z powodu której rzekomo się tu przeprowadziliśmy. Zaledwie tydzień po rozpoczęciu roku jeszcze zanim zdążyłem poznać Mike’a Piccoliego i przekonać się, czy naprawdę tak dobrze gra w piłkę - niespodziewanie zadzwonił do nas Bill Bray. W imieniu Michaela zaprosił całą naszą rodzinę do Tel Awiwu. Mama miała pełne ręce roboty, gdyż zajmowała się moim młodszym rodzeństwem: sześcioletnim Dominikiem, trzyletnią Marie Nicole i niemowlęciem Aldo. Nie było szans, by mogła polecieć do Izraela. Gdybyśmy przyjęli zaproszenie, razem z Eddiem opuścilibyśmy szkołę, co dla naszych rodziców nie pozostawało bez znaczenia. Jednak przede wszystkim liczyło się dla nich to, że przyjaciel znalazł się w potrzebie. Nie chodziło już tylko o jakieś lokalne plotki - o sprawie mówił cały świat. A biorąc pod uwagę ogrom sławy Michaela Jacksona, przewidywaliśmy, że za te fałszywe oskarżenia przyjdzie mu zapłacić ogromnie wysoką cenę. Rodzice rozumieli, że skutki tego skandalu będą niszczące dla jego kariery i życia. Przypuszczali, że w tym trudnym czasie nasz widok mógłby go ucieszyć. Dlatego też następnego dnia tata, Eddie i ja pierwszą klasą polecieliśmy do Izraela. Nasz przyjazd do Tel Awiwu był doskonale zorganizowany. Odebrano nas z lotniska i przewieziono przez miasto. Następnie - we wcześniej ustalonym miejscu - kierowca zatrzymał się na poboczu i oznajmił, że czeka nas przesiadka. Przeciskając się przez tłum fanów, dotarliśmy do auta, w którym czekał na nas Michael. - Nic się nie martw. Jesteśmy z tobą i razem przez to przejdziemy - powiedziałem, witając się z nim mocnym uściskiem. - Dziękuję - odparł z uśmiechem. Nie dodał nic więcej.

Mimo tego wyważonego powitania ojciec opowiadał później, że Michael był nam bardzo wdzięczny za przyjazd. Powiedział, że nigdy nie zapomni nam tego wyrazu wsparcia, a przyjaźń z naszą rodziną będzie trwać wiecznie. Ponieważ Michael akurat miał dzień wolny, przez kilka godzin zwiedzaliśmy miasto, a naszym przewodnikiem był szef ochrony samej Elizabeth Taylor. Chociaż wszystko było doskonale zaplanowane, nie obyło się bez kilku zgrzytów. Kiedy pokazywano nam Ścianę Płaczu, tłum niemal trzystu fanów rozpoczął pościg za naszym samochodem. Ludzie przyciskali twarze do szyb, niektórzy wymachiwali prezentami, które przynieśli dla swojego ulubionego gwiazdora. Nad naszymi głowami krążyły śmigłowce. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego zamieszania. Wszyscy ci ludzie zebrali się tam dla Michaela. Niestety działo się to zaledwie chwilę przed porą modlitwy, co spowodowało - delikatnie mówiąc niewielkie opóźnienie jej rozpoczęcia. Michael nie miał pojęcia, że jest to święty czas w ciągu dnia, ale i tak nazajutrz w gazetach skrytykowano go za nieodpowiedzialność. Po powrocie do hotelu zostaliśmy z Eddiem w pokoju Michaela - zajmowaliśmy jego uwagę i okazywaliśmy mu wsparcie. Razem oglądaliśmy stare filmy. Ojciec był pochłonięty rozmową ze swoim wtedy już dobrym kumplem Billem Brayem i tylko co jakiś czas sprawdzał, co robimy. Kiedy oglądaliśmy „Wejście smoka”, Michael wstał i zaczął naśladować ruchy karateki, które na ekranie prezentował Bruce Lee. Opowiedział nam o każdym epizodzie filmu - komentował szczegóły techniczne i poszczególne ujęcia oraz wyjaśniał, dlaczego tak bardzo szanuje tego aktora. Na przestrzeni lat widziałem, jak Michael analizuje życiorysy i twórczość kilku sław showbiznesu: począwszy od Bruce’a Lee i Charliego Chaplina, po Jamesa Browna, Franka Sinatrę, Jackiego Wilsona, bohaterów serii „Three Stooges” oraz Sammy’ego Davisa Juniora. Bruce Lee i tamten film to tylko przykład. Michael posiadał niezwykły dar, dzięki któremu włączał sztuczki bohaterów, których podziwiał, do własnych ruchów tanecznych. Kapelusz, rękawiczka, specyficzny chód - tego nauczył się od Charliego Chaplina. Jest taki moment podczas koncertów, kiedy śpiewając „Billie Jean”, Michael wysuwa głowę do przodu, a następnie porusza nią na boki, schyla się i wykonuje dziwne kroki - tę choreografię wymyślił, gdy obserwował ruchy tyranozaura z „Parku Jurajskiego”. - Bruce Lee był mistrzem. Na świecie nigdy już nie pojawi się ktoś taki. Starajcie się być najlepsi we wszystkim, co robicie. Najlepsi - powiedział Michael po filmie. Chociaż okoliczności były naprawdę trudne, a ja jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy,

Michael

nieustannie

poszerzał

moje

horyzonty.

Uczył,

bym

-

wbrew

przyzwyczajeniom - postrzegał świat w bardziej złożony sposób. Zamiast nieświadomie i

pozornie chłonąć rozrywkę, zaczynałem analizować jej głębię. Przebywając z Michaelem, nie skupialiśmy się wyłącznie na subtelności popkultury. Naszym następnym przystankiem na trasie koncertowej był Stambuł, gdzie zamieszkaliśmy w wielkim, wspaniałym apartamencie. Zawsze w naszej obecności Michael był skory do żartów, bitew na poduszki i tym podobnych zabaw. Ale tamtego dnia z szelmowskim błyskiem w oku zaproponował szeptem: - Roznieśmy ten pokój. Wraz z Eddiem byliśmy zachwyceni pomysłem i przed samym wyjazdem spustoszyliśmy apartament. Przesunęliśmy kanapy i ustawiliśmy je w różnych dziwnych miejscach. Przekrzywiliśmy wiszące na ścianach obrazy. Na podłodze rozrzuciliśmy płatki róż. Nie byliśmy raczej mistrzami w niszczeniu hotelowych apartamentów. Aby dopełnić dzieła, Michael złapał widelec, rzucił nim, a my tylko patrzyliśmy, jak wbija się w jeden z portretów. Następnego wieczoru siedzieliśmy w garderobie z Michaelem, przyglądając się, jak makijażystka, Karen, przygotowuje go do występu. Michael ostrzegł nas, że Bill Bray jest zły. - Bill chce z wami porozmawiać - powiedział. - Nie powinniśmy byli wyżywać się na tym pokoju. Tłumaczyłem mu, że to nie wasza wina, i prosiłem, żeby na was nie krzyczał, ale i tak chce się z wami rozmówić. Kiedy Michael był na scenie, Bill Bray znalazł nas i dał nam popalić za to, co zrobiliśmy. - Chyba nie zdajecie sobie sprawy z tego, że musimy zapłacić za zniszczenia, których dokonaliście - powiedział. - Nie możemy zostawiać hoteli w takim stanie. To źle świadczy o Michaelu. Gdy Bill zagroził, że odeśle nas do domu, razem z Eddiem zaczęliśmy płakać. Czułem się okropnie, jakby kończył się dla mnie świat. Mój brat był tak samo zrozpaczony. Zawsze bardzo starał się być grzeczny i szanował wszystkich do tego stopnia, że Michael nazywał go „Aniołem”. Przeprosiliśmy Billa. Nie chcieliśmy sprawiać kłopotów. Wszyscy - łącznie z nim - wiedzieliśmy, że szturm na pokój hotelowy był pomysłem Michaela, mimo to Bray chciał również nas nauczyć ponoszenia odpowiedzialności za własne czyny. Niezależnie od tego, czy taki był jego zamiar, ta słowna nagana okazała się w moim życiu punktem zwrotnym. Wyzwoliła we mnie wczesny instynkt, który nakazywał mi chronić Michaela i dbać o jego reputację - jeśli było to konieczne, także wtedy gdy sam jej szkodził. To prawda - byliśmy dziećmi, ale kiedy Michael działał pod wpływem chwili, musieliśmy zachowywać się jak dorośli. Nieustannie myśleliśmy o konsekwencjach dla jego wizerunku i

dobrego imienia. I to nawet wtedy, gdy on tego nie robił. TEMAT RODZINY JORDY’EGO pojawiał się w rozmowach tylko wtedy, kiedy podnosił go sam Michael. Mówił wówczas smutnym tonem i jestem pewien, że wciąż starał się pojąć, czy ta okropna sytuacja wydarzyła się naprawdę. - Tak wiele zrobiłem dla tej rodziny - mówił. - Po prostu nie mam pojęcia, jak oni mogli zrobić coś takiego! - Zazwyczaj reagowałem złością. - Nie rozumiesz - odpowiadał. - Nie osądzaj Jordy’ego. To nie jego wina. Za wszystkim stoi jego ojciec. Michael wybaczył chłopakowi. Wiedział, że z własnej woli dziecko nie zaatakowałoby go tak brutalnie. Wierzył, że to wszystko wina jego ojca. Kiedy już byłem starszy, opowiedział mi, że tata Jordy’ego chciał przekonać go do zainwestowania w film, który zamierzał nakręcić. Na początku Michaelowi spodobał się ten pomysł, ale jego doradcy byli przeciwni. Bez większego namysłu odmówili Chandlerowi, a nieskory do konfrontacji Michael również wycofał swoje poparcie. Dlatego uważał, że właśnie tym - bardziej niż czymkolwiek innym - mógł narazić się Evanowi. (Ostatecznie film „Robin Hood i faceci w rajtuzach” jeszcze w tym samym roku trafił do kin. Reżyserią i produkcją zajął się Mel Brooks). Michael był widocznie zdenerwowany sytuacją, w jakiej się znalazł, jednak, mając na uwadze to, że byliśmy dziećmi, w naszej obecności zawsze zachowywał spokój. Zwracał uwagę na to, czego nauczy nas to doświadczenie i jak wpłynie nie tylko na jego, lecz także na nasze życie. W końcu ojciec musiał wracać do domu - czekała na niego nasza mama i praca w restauracji. Na początku Michael przyjął to do wiadomości, ale kiedy naprawdę mieliśmy wyjeżdżać, rozpłakał się przed tatą. - Wiem, że musisz wracać do pracy - powiedział ze łzami w oczach. - Ale proszę cię, niech Frank i Eddie zostaną ze mną. Sprawisz mi ogromną radość, jeśli pozwolisz im zostać. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo pomogła mi wasza obecność tutaj przez ten krótki czas. Obiecuję Ci, Dominicu, że zajmę się nimi i będę o nich dbał, jakby byli moimi własnymi synami. Już opuściliśmy tydzień zajęć w szkole. Jeżeli zostalibyśmy z Michaelem, jeździlibyśmy z nim z jednego kraju do drugiego i po zakończeniu europejskiej części trasy udalibyśmy się do Ameryki Północnej i Południowej. Do domu wrócilibyśmy dopiero w grudniu.

Zamiana lekcji na tournée była wielką szansą, ale rodzice nie zamierzali podjąć lekkomyślnej decyzji. Z drugiej strony ojciec widział, że Michael zostanie sam. W trasie nie miał ze sobą rodziny ani przyjaciół, towarzyszyła mu jedynie ekipa przygotowująca koncerty. Do tego wszystkiego akurat teraz mierzył się z najgorszym rodzajem kalumnii, jakimi można obrzucić niewinnego człowieka - bez znaczenia: sławnego czy nie. Zastanawiając się, czy pozwolić nam zostać, rodzice w żadnym razie nie brali pod uwagę

charakteru

oskarżeń

wysuwanych

pod

adresem

Michaela.

Ktoś

mógłby

zakwestionować ich osąd, jeśli oddaliby dwóch synów pod opiekę osoby oskarżonej o molestowanie innego chłopaka. Ale dla nas nawet sugestia, że w obecności Michaela grozi nam niebezpieczeństwo, była całkowitym absurdem. Rodzice wiedzieli, że jest niewinny. Od lat dobrze go znali i uważali za członka rodziny. Oczywiście zdawali sobie sprawę, że dla obserwatorów z zewnątrz różne dziwactwa Michaela wyglądały niecodziennie. Jednak nauczyli się postrzegać je z jego perspektywy wtedy bowiem nabierały wyrazistości i sensu. Kiedy na przykład Michael nosił maskę chirurgiczną, ludzie uważali, że ukrywa za nią efekty kolejnych operacji plastycznych. W rzeczywistości jednak na początku po prostu miała go chronić przed zarazkami, ponieważ z uwagi na koncerty nie chciał chorować. Później uznał, że w pewien sposób może się pod nią ukryć (chociaż tak naprawdę tylko przyciągała uwagę). Ostatecznie dodał jej nonszalanckiej ekstrawagancji i tak na specjalne zamówienie szyto dla niego jedwabne maski chirurgiczne. Kiedy sfotografowano go w komorze hiperbarycznej, ruszyła lawina plotek, wedle których w niej sypiał. Tymczasem prawda była taka, że podarował ją lokalnemu szpitalowi w celu leczenia ofiar poparzeń. Oczywiście czasem Michael odgrywał jakieś role i żartował, ale rozmiary takich zachowań nigdy nie były ekstremalne, o co bardzo szybko posądzali go inni. Dla nas Michael był najzabawniejszym, najmilszym i najweselszym przyjacielem, jakiego mogliśmy sobie wymarzyć. Wobec rodziców zawsze zachowywał się skromnie, uprzejmie, był miłym, błyskotliwym i oczytanym dorosłym mężczyzną, który wypowiadał przemyślane opinie. Spędzali razem całe wieczory na rozmowach, podczas których wiele się od niego uczyli. Ich zdaniem Michael miał na nas dobry wpływ. Poza tym rodzice poznali jego dobre serce. Doskonale wiedzieli, że był odpowiedzialnym i kochającym człowiekiem, dlatego bezgranicznie ufali jemu oraz jego pracownikom i ochroniarzom. Ojciec i tak spędził już z nami wystarczająco dużo czasu w trasie i osobiście znał pracujące przy niej osoby. Wiedział również, jak przedstawia się harmonogram kolejnych koncertów. Zaprzyjaźnił się także z Billem Brayem, szefem ochrony, którego darzył ogromnym zaufaniem. Mógł być pewien, że zostawi nas w dobrych rękach.

Tata jest niezwykle opiekuńczy wobec rodziny. Jesteśmy dla niego wszystkim i nigdy nie naraziłby nas na niebezpieczeństwo. Po co wtrącać pedofilów do więzienia? Ojciec uważał, że należy rzucać ich lwom na pożarcie (w końcu był Sycylijczykiem). Jeśli z matką mieliby choćby cień wątpliwości co do niewinności Michaela - uwierzcie mi - ja i Eddie nie znaleźlibyśmy się nawet w jego pobliżu, nie mówiąc już o jakimkolwiek przedłużeniu pobytu. Chcę wyrazić się zupełnie jasno, by wszyscy mogli mnie zrozumieć: miłość Michaela do dzieci była niewinna, ale zasadniczo źle ją odbierano. Ludzie nie potrafili zaakceptować dobrych cech tego wspaniałego człowieka i zawsze zadawali sobie pytania, dlaczego największy artysta i najwspanialszy tancerz na ziemi lubi spędzać z dziećmi całe dnie? Jak potrafi pisać i wykonywać tak bardzo zmysłowe piosenki, a przy tym nie krzywdzić w jakiś sposób dzieci, którymi się otacza? Do tego te wszystkie jego ekstrawagancje, które dla obserwatorów wydawały się dziwactwami - operacje plastyczne, dziwne zakupy, tajemniczość... I ten człowiek nie miałby być „dziwny” również pod innymi, bardziej ordynarnymi względami? Owszem, Michael miewał różne oblicza. Sam również stawałem się inną osobą w zależności od tego, czy akurat przebywałem w domu z rodziną, podróżowałem z nim, czy też wracałem do szkoły w New Jersey. Wszyscy zakładamy przecież inne maski na potrzeby różnych aspektów naszej codzienności. Jeżeli poszczególne wizerunki Michaela wydawały się skrajne, to tylko dlatego, że jego życie było bardziej wyjątkowe niż kogokolwiek innego. Mimo ciężkiej pracy w dzieciństwie i perfekcjonizmu będącego siłą napędową jego twórczości Michael pragnął prostoty i tęsknił za niewinnością lat młodzieńczych, których nigdy nie miał szansy normalnie przeżyć. Szanował te cechy, pielęgnował i zwłaszcza za pośrednictwem Neverlandu starał się podarować innym. Ludzie nie potrafili tego zrozumieć, w związku z czym wielu podejrzewało go o najgorsze. To nieporozumienie było największym smutkiem w jego życiu. Dźwigał je ze sobą aż do końca. Chcę tu jeszcze raz podkreślić, że znałem prawdziwego Michaela Jacksona. Spędziłem z nim całe dzieciństwo. Nigdy - przenigdy - nie dał się poznać inaczej niż jako doskonały przyjaciel. Z jego strony nie padło żadne dwuznaczne pytanie ani seksualna uwaga. Moi rodzice byli starsi i mądrzejsi ode mnie i Eddiego. Gdyby coś nam zagrażało, na pewno by to zauważyli. Tymczasem oni bezgranicznie ufali Michaelowi. - Tak, Michael jest przygnębiony. Te dzieciaki trzymają go przy życiu - powiedział ojcu Bill Bray podczas rozmowy o naszym ewentualnym pozostaniu w trasie. Rodzice wiedzieli, że nasza obecność dobrze wpłynie na Michaela. Zapytali w szkole o możliwość indywidualnego toku nauczania. W końcu z ust ojca padły te magiczne słowa:

- Możecie zostać.

Rozdział IV Niezwykły świat TAK OTO JA I EDDIE ZNALEŹLIŚMY SIĘ w trasie koncertowej z Michaelem Jacksonem. Spotykaliśmy się z rodzicami w różnych miastach, dokąd podróżowali samolotem, ale zasadniczo pozostawaliśmy pod opieką Michaela. Przemierzaliśmy z nim kolejne kraje, oglądaliśmy koncerty i wspólnie spędzaliśmy czas. Już wcześniej był dla mnie autorytetem i przyjacielem. Ale po tym doświadczeniu poznałem go również jako artystę. Byłem też świadkiem walki, którą rozpoczął tego dnia, kiedy został oskarżony o molestowanie. Szczerze mu współczułem, a ta sprawa prześladowała go przez resztę życia. Przed wyjazdem do Ameryki Południowej przerwaliśmy trasę i na tydzień zaszyliśmy się w Szwajcarii. Tata zostawił nas w Gstaad, gdzie zatrzymaliśmy się w domku przyjaciółki Michaela, Elizabeth Taylor. Gstaad było pięknym miastem w górach, gdzie po ulicach wśród ludzi przechadzały się krowy, które kręcąc głowami, dzwoniły zawieszonymi na karku dzwonkami. Pierwszego wieczoru w tym miejscu zamówiliśmy krem z kury z pobliskiego hotelu Palace. Zupa była tak smaczna, że jadaliśmy ją codziennie aż do końca pobytu. W domku zajmowała się nami urocza starsza pani. Była drobna i dreptała na słabych nogach. Z wielką radością i entuzjazmem reagowaliśmy na ciepło, jakie nam okazywała. Obsypywaliśmy ją uściskami i pocałunkami, aż chichotała z zakłopotania. Niezależnie od tego, czy chodziło o zupę, czy okazywanie wdzięczności starszej pani, lubiliśmy nieco przesadzać. Gstaad stanowiło doskonałe miejsce ucieczki od rygoru trasy koncertowej. Było to na tyle małe miasteczko i tak bardzo odcięte od reszty świata, że - przynajmniej na początku Michael mógł swobodnie, bez żadnego przebrania i przez nikogo nieniepokojony, spacerować po ulicach. Była to dla niego rzadko doświadczana radość. Pierwszego dnia włóczyliśmy się razem po uroczych sklepikach, podziwialiśmy i komentowaliśmy wszystko, co miasto miało do zaoferowania. W którymś momencie postanowiłem, że zacznę zbierać nożyki oraz ręcznie wytwarzane zapalniczki. Chyba słyszałem wcześniej o scyzorykach szwajcarskich, ale nie mam pojęcia, skąd wzięła się u mnie myśl, że potrzebuję więcej niż jednej sztuki. W każdym razie, podjąwszy taką decyzję, wszyscy trzej poświęciliśmy się jej realizacji. Podczas naszego pobytu znaleźliśmy chyba wszystkie scyzoryki w mieście, a Michael zakupił je do mojej kolekcji. Jeśli chodzi o zapalniczki, lubiłem podpalać nimi kartki papieru. (Nie, nie byłem piromanem, tylko nastolatkiem). Później, kiedy wyjeżdżaliśmy ze Szwajcarii, Bill Bray

poprosił mnie, bym mu je oddał. Nie chciał, żebym ze względów bezpieczeństwa zabierał je na pokład samolotu, dlatego obiecał, że je przechowa. Skończyło się jednak na tym, że nigdy więcej ich nie zobaczyłem. Niestety, Bill Bray zmarł wiele lat temu, a tajemnicę losu moich zapalniczek zabrał ze sobą do grobu. W Gstaad Michael pokazywał mi nową muzykę i właśnie to przede wszystkim zapamiętam z pobytu w tym miejscu. Zawsze razem słuchaliśmy różnych nagrań. Kiedy tylko bywaliśmy w sklepach z płytami, trzymałem się blisko niego i sprawdzałem, które albumy przykuwają jego uwagę. Wiedziałem, że interesuje się utworami, które królowały w rozgłośniach radiowych, i stale uaktualnia informacje o bieżących hitach. Jeden z jego pracowników zajmował się wyłącznie przygotowywaniem taśm z piosenkami z pierwszych miejsc list przebojów na całym świecie i dostarczaniem ich Michaelowi. W każdym razie w domku Elizabeth siedzieliśmy godzinami i z uwagą słuchaliśmy, jak Michael bawi się w DJa, zapowiadając: - Musicie posłuchać tej piosenki. A teraz sprawdźcie ten zespół. Słuchaliśmy utworów Stevie’ego Wondera i wszystkich gwiazd wytwórni Motown. Puszczał nam pełną, czternastominutową wersję „Papa Don’t Take No Mess” Jamesa Browna. Słuchaliśmy „How Deep Is Your Love” Bee Gees (do dziś uważam, że to jedna z najpiękniejszych piosenek wszech czasów). Michael opowiadał o Aaronie Coplandzie, którego uważał za najlepszego kompozytora XX wieku. Zapoznawał mnie ze wszystkimi rodzajami muzyki - od country i folku, przez klasykę, po funk i rock. Przekonał mnie nawet do Barbary Streisand. Zakochałem się w jej piosence „People”. Przed snem Michael uwielbiał słuchać muzyki klasycznej, zwłaszcza utworów Claude’a Debussy’ego. Pamiętam, jak zwrócił moją uwagę na zespół Bread (Chleb). Nawet nie wsłuchałem się w muzykę, ponieważ pochłonęło mnie naśmiewanie się z ich nazwy. - Bread? Co to za nazwa? Chcesz trochę masła do swojego chleba? - mówiłem tym podobne bzdury. Ale kiedy usiadłem na chwilę i naprawdę wsłuchałem się w dźwięki, zamiast w dalszym ciągu robić sarkastyczne uwagi, zachwyciłem się zespołem. Chciałem dowiedzieć się o nim wszystkiego. Michael często mówił o uniwersalizmie muzyki. Chciał pisać takie utwory, które mogły być śpiewane we wszystkich krajach na świecie. Podczas naszych podróży słyszałem, jak ludzie, którzy nie mówią po angielsku, śpiewają „Man In The Mirror”, „Heal The World” i później „Stranger In Moscow”. Zawsze powtarzał, że słowa jego piosenek piszą się same. Najważniejsza jest melodia.

W trasie był z nami muzyk Brad Buxer. Kiedy komponował razem z Michaelem, ten zachęcał go: - Brad, graj tak, jakbyś miał pięć lat. Jeżeli potrafisz zagrać tę melodię jak dziecko, to przetrwa ona na wieki. Drugiego dnia naszego pobytu w Gstaad padał śnieg, ale jeszcze nim zapadł zmrok, niebo się wypogodziło. - Chodźcie, będziemy wypowiadać życzenia do gwiazd - zaproponował Michael. Wyszliśmy na zewnątrz, położyliśmy się na ziemi i patrzyliśmy w przepiękne nocne niebo. - Uważajcie, o co prosicie, bo wasze marzenie się spełni - powiedział tajemniczym głosem. Nagle coś poruszyło się obok nas. Na skraju podwórka zobaczyliśmy mężczyznę. W domku mieszkaliśmy sami, a ta niespodziewana zjawa z pewnością nie była tym, czego życzyliśmy sobie chwilę temu. Michael w mgnieniu oka zerwał się na równe nogi i krzycząc, próbował przestraszyć przybysza. Rzucił w niego rękawiczką. (Gdyby ten facet wiedział, z kim ma do czynienia, zachowałby ją dla swoich wnuków). - Nie, nie, wszystko w porządku - bronił się mężczyzna, podnosząc ręce do góry. Okazało się, że to niegroźny pracownik, który przyszedł sprawdzić coś w domu. Jednak w tamtej chwili dostrzegliśmy, że - mimo całego zachwytu dziecinnością - Michael uważa się za całkowicie za nas odpowiedzialnego. Był naszym obrońcą i pełniąc tę funkcję, nie bał się nikogo ani niczego. Już nazajutrz wiadomość o słynnym gościu w domku letniskowym Elizabeth Taylor rozniosła się po okolicy i pojawiło się kilkoro fanów. Później, już w nocy, zebrali się na zewnątrz i śpiewali piosenki Michaela. Podeszliśmy do okna i spędziliśmy z nimi trochę czasu. Nie było w tym niczego niezwykłego - gdziekolwiek byliśmy, Michael gawędził z fanami. Chciał wiedzieć, skąd przyjechali, co lubią robić. Kochał ich i niezależnie od tego, w jak wielkiej liczbie akurat się gromadzili, zawsze dostrzegał i szanował każdego z osobna. Chmary fanów, którzy odnajdywali go w każdym zakątku świata, mogłyby rozzłościć kogoś, kto cenił samotność tak jak Michael. On jednak zawsze potrafił znaleźć sposób, by okazać im wdzięczność, i ciągle dawał im coraz więcej siebie. Był tak samo otwarty na ludzi jak na nowe doświadczenia - tego również nauczyłem się od niego. Jeden z ochroniarzy z ekipy Billa Braya, Wayne Nagin, pojawiał się na każdym przystanku trasy dzień wcześniej. Koordynował naszą podróż, sprawdzał hotele i ochronę, co było niezwykle ważne. Trasa „Dangerous” była dla Michaela ogromnym przedsięwzięciem.

Fani zawsze wiedzieli z wyprzedzeniem o jego przyjeździe do danego miasta. Nie mogliśmy się przemieszczać bez policyjnej eskorty. Gdy przybyliśmy na miejsce, trasa między lotniskiem a hotelem zawsze była wypełniona fanami, jak gdyby całe miasto przestawało funkcjonować, by powitać Michaela Jacksona. W Buenos Aires liczba fanów wydawała się jeszcze większa niż gdziekolwiek indziej. Kiedy jechaliśmy z lotniska, podążały za nami setki osób - ludzie wieszali się na szybach samochodu, chcąc choćby przez dwie sekundy zobaczyć MJa, starając się go dotknąć. Przez całą drogę machały do nas osoby stojące na chodnikach, jak gdyby Michael był papieżem. Powoli jechaliśmy wśród tłumu. Czasem Michael wystawiał rękę przez okno, a fani szaleli, krzyczeli, a nawet mdleli na samą myśl, że jest tak blisko. - Te tłumy wcale nie mdleją na twój widok, tylko na mój. Na mój. Zebrali się tu dla mnie. Nie słyszysz, jak krzyczą „Fraaaaank, Fraaaaank!”? - droczyłem się z Michaelem. - Chyba żartujesz, czyżbyś nie wiedział, kim jestem? - odpowiadał z uśmiechem. Michael lubił chadzać na zakupy, ale nie mógł się nigdzie pojawić, ponieważ po prostu zostałby zmiażdżony. Kochał swoich fanów, ale rzecz jasna nie mógł nieustannie funkcjonować tylko dla nich. To ironia, że cała miłość i pragnienie kontaktu zmuszały go do coraz większej izolacji. W świecie Michaela taki stan rzeczy utrzymywał się od tak dawna, że sprawiał on wrażenie, jakby już do tego przywykł, dlatego mnie również to nie przeszkadzało. Doskonale się bawiliśmy, obchodząc wszelkie ograniczenia. Często sięgaliśmy po przebranie, ale żadne okulary przeciwsłoneczne na ziemi nie zdołały ukryć tożsamości Michaela. W czasie tamtego pobytu w Argentynie przebraliśmy się z bratem za dziwaków - założyliśmy śmieszne kapelusze, okulary i plecaki. Aby nie dać się rozpoznać, Michael przemienił się w księdza przykutego do wózka inwalidzkiego. Podczas naszej wyprawy na zakupy z niewiadomych przyczyn dosłownie zakochał się w rzeźbie przedstawiającej Napoleona na koniu. Rozpoczął negocjacje ze sprzedawcą i targował się o jak najlepszą cenę. Niezależnie od swojej rozrzutności, Michael wciąż doceniał to, że udało mu się zrobić dobry interes. Ten widok, kiedy przebrany za kapłana za sześciocyfrową sumkę kupuje ogromną rzeźbę... cóż, rozbroił mnie! Po powrocie do hotelu musieliśmy z Eddiem odrobić lekcje, które nam przesłano. Mieliśmy dokończyć wypracowania i odesłać je do szkoły. Nauczyciele myśleli, że mamy własnego tutora. Rzeczywiście, mieliśmy go... Ale trzymaliśmy jego tożsamość w tajemnicy. Byliśmy prawie pewni, że w szkole nikt nie uwierzyłby nam, że naszym prywatnym nauczycielem jest Michael Jackson. Był bardzo oddany tej roli. Jasne, nie mieliśmy regularnych zajęć - czasem nasze lekcje odbywały się w środku nocy - ale to właśnie Michael

zawsze siadał z nami i analizował zadania. Jeśli mieliśmy poznać jakąś lekturę, sam na głos czytał nam rozdziały książki, a później przepytywał nas z tego, co zapamiętaliśmy: - Kim byli główni bohaterowie? Czego chcieli? Co to oznacza? - pytał. Tak samo jak poszerzał nasze kulturowe horyzonty dzięki filmom, które nam pokazywał, zachęcał nas, byśmy inaczej niż do tej pory postrzegali zadania domowe i traktowali je naprawdę poważnie. Oprócz pilnowania, czy odrabiamy lekcje, Michael nalegał, byśmy prowadzili dzienniki podróży. - Dokumentujcie tę podróż, ponieważ pewnego dnia będziecie chcieli do niej wrócić powtarzał. W każdym kraju robiliśmy zdjęcia zwiedzanych obiektów, zbieraliśmy informacje o zwyczajach i wszystkie nasze doświadczenia spisywaliśmy w pamiętnikach. Odkrywaliśmy inne kultury. Odwiedzaliśmy sierocińce i szkoły. Razem z Eddiem mieliśmy coraz większą świadomość własnego miejsca w tym ogromnym świecie. Dopiero później byłem na tyle mądry, by podziękować rodzicom, że pozwolili nam na takie doświadczenie. Wiedzieli, że nauka nie sprowadza się wyłącznie do czytania, pisania i liczenia. Rozumieli, że uczyliśmy się dzięki codziennym doświadczeniom. DLA NAS MICHAEL był prywatnym nauczycielem, autorytetem i przyjacielem, ale na scenie stawał się zupełnie inną osobą. Byliśmy na każdym koncercie, w każdym mieście. Czasem pojawiałem się na nich w piżamie - akurat przechodziłem wtedy fazę, w której zakładałem ją na każdą okazję. Podczas rozśpiewywania się, które zabierało Michaelowi około dwóch godzin, graliśmy z Eddiem na automatach, oglądaliśmy kreskówki i podjadaliśmy słodycze z jego garderoby, w której zawsze było ich całe mnóstwo. Gdy w końcu nadchodził czas występu, zwykle oglądaliśmy go, siedząc na krzesłach ustawionych z boku sceny. Czasem wracaliśmy do garderoby i wpatrywaliśmy się w monitor, na którym transmitowano

koncert,

albo

urządzaliśmy

pogaduchy

z

makijażystką

Karen

i

odpowiedzialnym za stroje Michaelem Bushem. Zazwyczaj jednak z uwagą obserwowałem Michaela. Jego występy nigdy mnie nie nudziły. Studiowałem jego ruchy, przypatrywałem się tancerzom, którzy również byli pod jego urokiem, i analizowałem reakcje publiczności, które nigdy nie przestawały mnie fascynować. W każdym mieście koncert Michaela wywoływał niesamowite poruszenie. Możliwość doświadczenia tej wspaniałej energii, która mnie wtedy otaczała, była dla grzecznego chłopaka z New Jersey zupełnie nowym doświadczeniem. Czułem wtedy, że ludzie potrafią się ze sobą jednoczyć, że łączą ich takie same myśli i

emocje, których nawet nie muszą nazywać. Michael i jego muzyka mieli moc - moc poruszania ludzi i integracji obcych sobie osób. Podczas swoich koncertów sprawiał, że świat wydawał się mniejszym, cieplejszym i bardziej harmonijnym miejscem. Uwielbiałem zza kulis przypatrywać się fanom, którzy stanowili całe morze ludzi płaczących, krzyczących, mdlejących i czekających na każdy ruch swojego idola. Myślałem wtedy: „Ta ubóstwiana przez nich postać to facet, który pomaga mi odrabiać lekcje”. Czasem zastanawiałem się, jak to możliwe, że w różnych miastach zawsze widuję te same osoby w pierwszych rzędach. Jakim cudem mogły sobie na to pozwolić, by zostawić pracę, własne życie i podróżować z miejsca na miejsce za artystą? My mieliśmy szczęście podróżowania prywatnymi samolotami, ale w jaki sposób ci fani zdążali na czas do każdego miasta? Jeden z nich miał na imię Justin, ale nazywaliśmy go Waldo - na cześć bohatera książek „Where’s Waldo?”*. Wystarczyło, że dobrze się przyjrzeliśmy, a za każdym razem dostrzegaliśmy go na widowni. Na zakończenie koncertów Michael śpiewał „Heal The World”. W trakcie tej piosenki dołączała do niego grupa dzieci ubranych w tradycyjne stroje różnych państw. Wybieraliśmy z bratem kostiumy z różnych stron świata, zakładaliśmy je na ubranie, które mieliśmy na sobie, i z resztą dzieci wychodziliśmy na scenę. Opracowaliśmy też zabawny taniec, który nazwaliśmy „The House” - od przezwiska nadanego jednemu z pracowników Michaela, Scottowi Schafferowi. Uwielbialiśmy z niego żartować. W hotelach pukaliśmy do jego pokoju, mówiąc: - House, mamy coś dla ciebie. Kiedy otwierał, atakowaliśmy go poduszkami. Uwierzcie mi, takie dowcipy naprawdę cieszyły trzynastolatka. Kiedy pewnego razu zobaczyliśmy, jak tańczy, stworzyliśmy własną choreografię inspirowaną jego techniką. - House, zatańczymy dziś na scenie twój taniec - zapowiedzieliśmy przed jednym z koncertów. I tak razem z Michaelem i Eddiem tańczyliśmy „House’a”, czyli... cóż, kołysaliśmy się jak głupi. Widok kilkorga dzieci niezgrabnie poruszających się na scenie to jedno. Ale to, że najwspanialszy tancerz świata odkłada na bok wielogodzinne próby choreografii, żeby zaprezentować na scenie głupi ruch - i to przed stadionem wypełnionym dziesiątkami tysięcy osób - było niewiarygodne. I wszystko po to, żeby rozśmieszyć jednego faceta. Uwielbiałem za to Michaela! Były to zabawne i niezapomniane prywatne żarty. Ale żadne z koncertowych

wspomnień nie może się równać chwili, kiedy Michael śpiewał „Billie Jean”. Był moim przyjacielem. Pomagał mi w lekcjach. Ale podczas „Billie Jean” przechodził budzącą podziw metamorfozę. Kiedy tylko słyszałem pierwsze uderzenia perkusji, właściwie wpadałem w trans. Chłonąłem wzrokiem każdy jego ruch. Występ z „Billie Jean” był tak świetny częściowo dlatego, że - jakimś cudem wydawał się nieskomplikowany i niewymagający większego wysiłku. Ale pod płaszczykiem tej prostoty można było dostrzec głębię tego, jak Michael pojmował kompozycję i opowiadanie historii za jej pomocą. Dokładnie wiedział, co chce pokazać publiczności podczas każdego utworu - był świadom tego, jak chce być odbierany, co chce przekazać. Kiedy występował, podporządkowywał temu zamierzeniu wszystko, stawał się piosenką. Najwyraźniej widać to właśnie w przypadku „Billie Jean”, choć mógłbym tu również podać przykład „Thrillera”. Poza muzyką, tańcem, śpiewem i samą publicznością ważne były unoszące się w powietrzu energia i magia. Dzięki pojedynczym elementom występu całość tworzyła coś większego i bardziej wyjątkowego, niż ktokolwiek - łącznie ze mną - mógłby oczekiwać. Publiczność czuła potęgę geniuszu, jaki Michael wkładał w swój występ. Można było odnieść wrażenie, że każda chwila tworzenia „Billie Jean” zmierzała właśnie do tego momentu - jakby każdy poprzedni występ był zaledwie próbą przed tą jedną, wyjątkową nocą. I tak było każdego wieczoru. Michael stawał się jednością ze swoim dziełem. Owa metamorfoza była sztuką, którą praktykował i w której się doskonalił. - Cokolwiek robisz, mówisz czy chcesz pokazać światu, najpierw sobie to wyobraź, a stanie się prawdą - powtarzał mi. Michael mówił o łączności z potęgą wszechświata na długo przed tym, jak w księgarniach pojawiły się takie książki, jak „Sekret” Rhondy Byrne. Zapewnił mnie, że mogę osiągnąć wszystko, jeśli tylko w to uwierzę. Starałem się wprowadzać tę filozofię w każdy aspekt swojego życia. Jeśli wiem, czego chcę, wyobrażam sobie rezultat końcowy. Dzięki temu cała energia, którą zużywam, kieruje mnie we właściwą stronę - do wyznaczonego celu. Pierwotnie utwór „Billie Jean” nosił tytuł „Not My Lover”. Współproducent albumu „Thriller”, Quincy Jones, nie chciał wydawać go na płycie. Ale Michael się uparł i miał rację. Wszystko, co robił, było niesamowite. Jeśli jednak z całej jego twórczości miałbym wybrać jeden utwór, stanowiący jej kwintesencję i kulminację, wybrałbym właśnie „Billie Jean”. Za każdym razem, kiedy obserwowałem ten występ, był to doskonały, zniewalający moment, w którym zatrzymywał się czas. Zawsze dostawałem wtedy gęsiej skórki. PODCZAS TRASY POZNAŁEM paru przyjaciół i współpracowników Michaela. W Santiago odwiedził go dermatolog. Michael cierpiał na chorobę skóry zwaną vitiligo, czyli

bielactwo. Powiedział mi o tym wcześniej tego roku, jeszcze w Neverlandzie. Wyjaśnił, że powoduje ona zanik pigmentu skóry. Pokazał mi kilka zdjęć osób, u których choroba była bardzo zaawansowana - ludzie o ciemnym kolorze skóry mieli okropne i nieforemne białe plamy na różnych częściach ciała. Powiedział, jak bardzo choroba utrudnia mu życie, ale jednocześnie był wdzięczny za to, że może sobie pozwolić na leczenie. Terapia polegała na rozjaśnianiu koloru skóry lub całkowitym jego usuwaniu. Michael był przekonany, że jego lekarz, doktor Arnold Klein, jest najlepszy w branży. Wszyscy korzystali z jego pomocy, nawet Elizabeth Taylor. W stolicy Chile doktorowi Kleinowi towarzyszyła Debbie Rowe. Pomagała mu w zabiegach dermatologicznych i wspólnie obejrzeli kilka koncertów. Od razu polubiłem ich oboje. Klein był dobrze zbudowanym charyzmatycznym facetem. Debbie zaś była energiczna i bardzo bezpośrednia. Zawsze mówiła to, co myślała. W trasie byłem też świadkiem, jak Michael współtworzył z Bradem Buxerem utwór „Stranger In Moscow”. Wcześniej, zanim dołączyliśmy do Michaela, występował on w Moskwie. W czasie pobytu w Rosji, w obliczu wysuwanych pod jego adresem oskarżeń, czuł się bardzo smutny i samotny. Melodia tego utworu pojawiła się w jego głowie, kiedy płakał, siedząc na podłodze w garderobie pokoju hotelowego. Brad pracował dla Michaela jako dyrektor muzyczny trasy oraz osobisty producent. Ich współpraca była oparta na wyjątkowej bliskości. Michael opowiedział Bradowi o pomyśle na piosenkę i zaśpiewał melodię. Brad zaś, który w swoim pokoju hotelowym urządził studio nagraniowe, stworzył do niej cały utwór. Praca nad tą piosenką trwała nieustannie: Michael śpiewał poszczególne jej części, podawał Bradowi rytm, ten zaś zamieniał to w muzykę. Przyglądałem się ich współpracy. Widziałem, jak z zamysłu, przez proste akordy, z czasem powstawał cały utwór. Michael powtarzał, że woli, by muzyka pisała się sama. To ona dyktowała mu, czego jej brakuje. Nieraz zupełnie spontanicznie zaczynał śpiewać i tańczyć. Oznaczało to, że piosenka dojrzała w jego sercu i myślach. „Stranger In Moscow” została wydana na płycie „HIStory”. Na zawsze pozostanie jedną z moich ulubionych piosenek Michaela, ponieważ widziałem, jak od początku do końca ją tworzył. Byłem nawet na planie, kiedy jakieś trzy lata później kręcił do niej wideoklip. To dzięki niej zakochałem się w tworzeniu muzyki. Michael pokazywał mi niezwykły świat. Poza koncertami i przygodą z muzyką podróżowałem, odwiedzałem nowe miejsca, poznawałem fanów i dygnitarzy z różnych państw. Nagle i już na stałe poszerzyłem horyzonty. Przekonałem się, że świat wykracza dużo dalej poza szkołę. Nauczyłem się doceniać i szanować inne kultury. Ale największym

olśnieniem było dla mnie odkrycie emocji związanych z tworzeniem mającej znaczenie sztuki, która znajdowała uznanie wśród odbiorców. Będąc moim mentorem, Michael zauważył ten impuls i pielęgnował go we mnie. Jeśli zaś chodzi o Eddiego, dostrzegał jego zainteresowania i talent, dlatego zachęcał go do rozwoju w innym kierunku. Mój brat był zawsze wspaniałym muzykiem. Kiedy dorósł, rozwijał swoją wiedzę na tym polu i uczył się technicznych aspektów związanych z produkcją płyt. - Bądź w tym najlepszy, a twój czas przyjdzie. Nie trać cierpliwości. Nieustannie komponuj. Skupiaj się - powtarzał Michael. Chociaż byliśmy z bratem blisko związani, nie rozmawialiśmy wiele o tym, co działo się podczas tournée, ani z Michaelem, ani miedzy sobą. Byliśmy zbyt zajęci przeżywaniem tego wszystkiego. Nie potrafiliśmy się nadziwić, jakim cudem Michael, który wtedy przechodził jeden z najtrudniejszych okresów w swoim życiu, dostarczał nam najbardziej niezapomnianych i najpiękniejszych wrażeń.

Rozdział V Wysoka cena. JEST ROK1993. Pomyślcie o wszystkich okropnych rzeczach, które w tym czasie słyszeliście o Michaelu Jacksonie. Przypomnijcie sobie każdy żart na jego temat, opowiadany w którymś z nocnych programów rozrywkowych. Wspomnijcie wszelkie potworne plotki, oskarżenia i wyzwiska. A teraz wczujcie się w sytuację niewinnego człowieka, przeciwko któremu skierowana jest cała ta nienawiść, wszystkie niedorzeczności i negatywna energia. Nawet najsilniejsza osobowość nie pozostałaby wobec tego obojętna. Chociaż te wydarzenia nie przekładały się na jakość występów Michaela, to nie pozostawały bez wpływu na niego samego. - Mam skórę twardą jak nosorożec. Jestem silniejszy od nich wszystkich - mówił. Ale z Eddiem umieliśmy przejrzeć tę jego pozorną pewność siebie. Oskarżenia, które ojciec Jordy’ego wysunął przeciwko Michaelowi, stały się dla niego źródłem niesłabnących obaw. - Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale cały świat uważa, że molestuję dzieci - wybuchał czasem nocą. A my rzeczywiście nie potrafiliśmy tego pojąć. - Nie wiecie, jak to jest, kiedy ktoś fałszywie was oskarża, nazywa szurniętym „Wacko Jacko”. Każdego dnia muszę stawać na scenie i występować, udając przy tym, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Daję z siebie wszystko, każdy koncert zawsze spełnia oczekiwania publiczności. A w tym samym czasie moja osoba i reputacja są nieustannie atakowane. Kiedy schodzę ze sceny, ludzie patrzą na mnie jak na przestępcę. Myślę, że chociaż nie rozumieliśmy całej tej sytuacji, nasze wsparcie dodawało Michaelowi sił do kontynuowania trasy tak długo, jak to było możliwe. W największym stopniu przyczynił się do tego Eddie, który miał wtedy zaledwie jedenaście lat. Michael był za nas odpowiedzialny. W naszej obecności nie mógł pozwolić sobie na choćby najmniejszą chwilę słabości. Ze względu na nas musiał być silny i w tak prosty sposób pomogliśmy mu przetrwać. Kiedy dotarliśmy do stolicy Meksyku, nikt - łącznie z samym Michaelem - nie przypuszczał, że będzie to nasz ostatni przystanek na trasie koncertowej. Nie wiem, czy to z powodu duchowego cierpienia wywołanego oskarżeniami, czy też zwykłego fizycznego zmęczenia po wielu koncertach, ale Michaelowi co wieczór dokuczał potworny ból. Podczas każdego występu tracił mnóstwo płynów i groziło mu odwodnienie. Wymagał opieki lekarza -

a czasem nawet dwóch. Pomagali mu odzyskiwać siły. W ciągu dnia podawali odżywki i nawadniającą kroplówkę. Pił również Ensure - napój proteinowowitaminowy, dzięki któremu uzupełniał braki w organizmie. W nocy, przed zaśnięciem Michaela, zjawiał się lekarz, od którego dostawał - jak sam je nazywał - „lekarstwo”. Byłem jedynie dzieckiem. Wiedziałem tylko, że doktor podawał mu coś, co ułatwiało zasypianie. Dopiero później dowiedziałem się, że tym „czymś” był Demerol. Michaelowi przepisywano leki przeciwbólowe, w tym zwłaszcza Demerol, jeszcze zanim go poznałem. W 1984 roku, podczas pracy na planie reklamy Pepsi, zapaliły mu się włosy. Doznał poparzeń drugiego i trzeciego stopnia, w szczególności skóry na głowie. Niesamowicie cierpiał, dlatego lekarze wypisywali dla niego recepty na takie środki. Teraz, w trasie, Michaela znów dręczył ból fizyczny i wrócił do tych leków. Być może po prostu słuchał zaleceń lekarzy - po każdym koncercie poziom adrenaliny w jego organizmie wzrastał tak bardzo, że był to jedyny sposób, by udało mu się zasnąć. Ale możliwe też, że taka terapia była jego pomysłem. Tak czy inaczej z czasem Michael zaczął polegać na Demerolu, który wyciszał go po występach, a przede wszystkim pozwalał uciec od przytłaczającego stresu, presji i obowiązków, z jakimi wiązało się jego niezwykłe życie. Czy ktokolwiek tak naprawdę potrafił sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby znalazł się na miejscu Michaela? Gdzie tylko się pojawiał, oddani fani całymi dniami skandowali jego imię, a wieczorami przez wiele godzin występował jako Król Popu. Wracając do domu, próbował wrzucić wsteczny bieg i odpocząć, by następnego dnia być gotowy na powtórkę. Wyciszenie się i spokojny sen były wyzwaniami niemożliwymi do zrealizowania. Żaden człowiek nie potrafiłby żyć w taki sposób. Tylko maszyna mogłaby tak funkcjonować. Tak jednak wyglądał jego harmonogram - identycznie każdego dnia i każdej nocy. A dodatkowo przygniatał go ciężar fałszywych oskarżeń o molestowanie dziecka. Sam nie potrafiłem stwierdzić, czy jest zły, wyczerpany albo przytłoczony. Jednak mój ojciec, który sporadycznie nas odwiedzał, widział, że Michael żyje w wielkim stresie i płaci za to ogromną cenę. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że całkowicie wycieńczony i przygnębiony Michael miał dwa wyjścia. Mógł powiedzieć: „Nie dam już rady” i odpuścić. Ale był perfekcjonistą. Nie chciał okazywać słabości. Pragnął udowodnić światu swoją niewinność i pokazać, że jest na tyle silny, by o nią walczyć. Nie rozważał zatem kapitulacji. Drugą możliwością było użycie wszystkich dostępnych środków, by najzwyczajniej to wszystko znieść. Michael nie próbował się odurzać. Musiał sobie radzić z bezlitosną presją i robił to w jedyny sposób, w

jaki mógł. W tamtym czasie owo „lekarstwo”, które pomagało mu zasnąć, nie wpływało na to, jak go postrzegałem. Kiedy pojawiał się lekarz, Michael szedł spać. Założyłem, że dostaje lek nasenny. Nie miałem pojęcia o przepisywanych na receptę środkach przeciwbólowych. Doktor miał dbać o jego zdrowie. Dla mnie, wtedy nastolatka, świat wciąż był nieskomplikowanym, czarnobiałym miejscem, gdzie lekarze za pomocą zalecanych farmaceutyków pomagają pacjentom. Byłem pewny, że mój przyjaciel jest w dobrych rękach. Teraz jednak patrzę wstecz na tamtą podróż oczyma dorosłego człowieka. Z tej perspektywy potrafię dostrzec kilka sytuacji, kiedy stres, z jakim Michael mierzył się każdego dnia, oraz jego niszczące skutki były jednak widoczne. Do jednej z nich doszło, kiedy pewnego razu odrabiał z nami lekcje. Wydawało mi się, że czuje się dobrze. Zwyczajnie. Wtedy nagle podczas rozmowy powiedział coś bardzo dziwnego: - Mamusiu, chcę pojechać do Disneylandu i zobaczyć Myszkę Miki. Byłem zaskoczony i zdezorientowany. - Wszystko w porządku, Applehead? - zapytałem. Słysząc mój głos, Michael wrócił do rzeczywistości. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co przed chwilą powiedział. - Widocznie to przez lekarstwo. Czasem tak na mnie działa - wytłumaczył, kiedy powtórzyłem mu jego słowa. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że nie był do końca sobą. Zmartwiłem się i później zapytałem o to lekarza. Odpowiedział, że owo przejęzyczenie Michaela to normalny efekt uboczny środka, który przyjmował, i zapewnił, że nie muszę się martwić. Miałem tylko trzynaście lat. Raz jeszcze powtórzę - ufałem doktorom. Bo niby dlaczego miałbym im nie ufać? Dziś uderza mnie to, jak w chwili mentalnego zagubienia Michael wyjawiał swoje najgłębsze tajemnice - było jasne, że zwyczajnie pragnął być dzieckiem, które rodzice zabierają do Disneylandu. Do innego incydentu doszło w hotelowym basenie w Santiago. Razem z Eddiem i Michaelem zażywaliśmy gorących kąpieli. Wygłupialiśmy się i sprawdzaliśmy, który z nas dłużej wytrzyma pod wodą. (Z jakiegoś powodu za każdym razem, kiedy Michael szedł na basen, był ubrany w spodnie od piżamy i podkoszulek. Nigdy nie nosił kąpielówek). Nagle Michael zapowiedział: - Wstrzymam oddech. - I zanurzył się pod wodą. Mijały sekundy. Czas coraz bardziej się dłużył. Zdenerwowany, spojrzałem na

Eddiego. Na początku widziałem bąbelki powietrza wydobywające się spod wody. Później ich już nie było. Nie mogłem dłużej wytrzymać. Zanurkowałem i wyciągnąłem Michaela na powierzchnię. - Applehead! Wszystko w porządku? - zapytałem. Był przytomny, ale jakby nieobecny. - Tak. Nie mam pojęcia, co się stało - odpowiedział. - Chyba zasnąłem. Możliwe, że zabrzmi to dziwnie, bo chociaż mogło to wyglądać inaczej, jestem niemal pewien, że Michael nie był pod wpływem żadnych środków. Przez lata naszej znajomości udało mi się wykształcić dość niezawodny zmysł, który podpowiadał mi, czy wcześniej coś zażywał. I patrząc wstecz, naprawdę uważam, że w tamtej chwili był zupełnie trzeźwy. Na jego twarzy malował się dziwny wyraz, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło. Wielokrotnie nas przepraszał i powtarzał, że nie chciał nas przestraszyć. Wiedział, że jesteśmy od niego zależni, i starał się nie okazywać słabości. Mimo wszystko sądziłem, że Michaelowi nic nie dolega. Aż do czasu, kiedy przed jednym z koncertów w Meksyku nagle pojawiła się Elizabeth Taylor. Michael uwielbiał niektóre ikony srebrnego ekranu, a ona była jedną z jego ulubionych. Czuł szczególną więź z obecnymi i dawnymi gwiazdami, które zaczynały karierę jako dzieci, takimi jak ta aktorka. Wiedział, że łączą ich takie same przeżycia związane z dorastaniem. Michael poznał Elizabeth Taylor dzięki mojemu ojcu. Tak się akurat złożyło, że - przy okazji ślubu jednej z jej córek - zatrzymała się w Helmsley Palace. W tym samym czasie w hotelu mieszkał Michael. Chociaż tego dnia miał już wyjeżdżać, wezwał do pokoju mojego tatę i powiedział: - Proszę, przekaż tę karteczkę Elizabeth Taylor, Dominicu. Bardzo chciałbym ją poznać. Podał mu odręcznie napisaną wiadomość. Ojciec spełnił jego prośbę, kiedy aktorka wróciła z ceremonii do swojego pokoju. Dwa lub trzy miesiące później Michael znów zameldował się w Palce. Nieustannie dopytywał wtedy: - Przekazałeś moją wiadomość Elizabeth? Jesteś pewien, że ją dostała? Nie mógł uwierzyć, że jeszcze na nią nie zareagowała i nie skontaktowała się z nim. Po miesiącu w końcu do niego zadzwoniła. Podczas następnego spotkania z moim ojcem, Michael radośnie oznajmił, że zjedli razem kolację. Reszta to już historia. Elizabeth była serdeczną kobietą i otaczała Michaela matczyną opieką. Kiedy ich ścieżki się spotykały, jadali razem kolacje i wzajemnie wyświadczali sobie przysługi - ona użyczyła mu domku letniskowego w Gstaad, on zaś wyprawił w Neverlandzie jej ósmy (i ostatni) ślub z Larrym

Fortenskym. Michael uważał ją za zaufaną sojuszniczkę. Dlatego jej przyjazd do Meksyku początkowo go ucieszył. Jednak przed koncertem, za kulisami, Elizabeth wzięła mnie i Eddiego na stronę. - Michael musi wyjechać na pewien czas - powiedziała nam w tajemnicy. - Nie czuje się najlepiej i musimy mu trochę pomóc. Po koncercie wsiądzie na pokład samolotu i zabierzemy go w bezpieczne miejsce. I tyle. Michael udawał się na odwyk. Przez niemal dwa miesiące byliśmy razem z nim, kiedy nagle nasza wspaniała przygoda, rodem z powieści Marka Twaina, została przerwana. Wiedział, że może liczyć nie tylko na nas dwóch, lecz także na naszych rodziców i rodzeństwo. W tym najtrudniejszym czasie jego życia wszyscy byliśmy dla niego rodziną. Odnalazł w nas ludzi, którzy go wspierali i kochali za to, kim był, i nie miało dla nich znaczenia, co mówili inni. Często sam zadaję sobie pytanie, co z kolei on widział we mnie. Sądzę, że odpowiedź jest bardzo prosta: szanowałem go i postrzegałem takim, jakim naprawdę był. Lubiłem go z tych samych powodów, z których on darzył sympatią mnie. Po prostu był jednym z moich najlepszych przyjaciół. Razem z Eddiem obejrzeliśmy tamtej nocy ostatni koncert. Wiedzieliśmy już, że wszystko się zmieniło. Pozostała część trasy miała zostać odwołana i ogromnie nas to smuciło. Po występie pojechaliśmy z Michaelem na lotnisko. Czekał tam już na niego prywatny samolot. Pożegnaliśmy się w samochodzie - wszyscy płakaliśmy jak dzieci. Michael poleciał do Londynu, gdzie miał rozpocząć terapię odwykową. Poza nami nikt jeszcze nie wiedział o jego wyjeździe. Kiedy wróciliśmy do hotelu, ochroniarz zasłaniający twarz ciemnym ręcznikiem wchodził do budynku i - udając Michaela - machał do fanów. Tamtej nocy wdrapaliśmy się do łóżka Michaela. Nie zmrużyliśmy oczu, sporo za to rozmawialiśmy. Bez naszego przyjaciela pokój wydawał się dziwny i pusty. Nasi rodzice byli już w drodze - wcześniej i tak planowali, że nas odwiedzą w Meksyku. Po przyjeździe Bill Bray wyjaśnił im nagłą zmianę planów. Michael odwołał resztę koncertów i udał się na odwyk. Rodzice rozumieli tylko, że nie czuł się dobrze i potrzebował przerwy od nieustannych występów. Nie uważali, że terapia jest podyktowana lekomanią, ani też że zostawili dzieci pod opieką osoby uzależnionej. Na samą myśl o czymś takim każdemu rodzicowi mocniej bije serce. Nie brali pod uwagę stosunku Michaela do leków, który później miał się stać bardziej złożonym i widocznym problemem. W każdym razie słusznie ufali

Michaelowi - nigdy nie pozwoliłby na to, by coś uniemożliwiało mu sprawowanie opieki nad nami. W późniejszych latach Michael wyjaśniał mi, że odwołanie pozostałej części trasy nie miało nic wspólnego z uzależnieniem od leków. Kolejny koncert miał się odbyć w Puerto Rico, na ziemi amerykańskiej. Jeżeli w tamtym czasie pojawiłby się na terenie Stanów Zjednoczonych, istniało realne zagrożenie, że mógłby zostać aresztowany pod zarzutem molestowania dziecka. Aby tego uniknąć, jego doradcy postanowili przerwać tournée. Jedynym sposobem na to, by ubezpieczyciel pokrył koszty odwołanych koncertów, było uzasadnienie takiej decyzji stanem zdrowia Michaela. Dlatego ogłosił światu, że nadużywa przepisywanych na receptę środków przeciwbólowych. Był to poniżający krok i kolejny cios wymierzony w jego reputację. Jednak wtedy nie miał innego wyjścia. Zakończenie trasy w tak upokarzających okolicznościach musiało być dla Michaela druzgocące. Dla mnie zaś, w moim dużo mniejszym świecie - po podróżach do egzotycznych krajów i udziale w trasie koncertowej jednego z najsławniejszych artystów branży muzycznej - powrót do ósmej klasy w szkole w New Jersey był brutalnym przebudzeniem.

Rozdział VI Dwa światy. NASZA FANTASTYCZNA PODRÓŻ niespodziewanie została skrócona i 13 listopada 1993 roku wyjechaliśmy z Eddiem z Meksyku. Powrót do regularnych zajęć i przystosowanie się do normalnego rytmu było trudnym zadaniem. Zanim dołączyliśmy do Michaela, cieszyłem się z nowej szkoły i nieznanego miejsca. Z mamą kupiliśmy nowe ubrania i inne potrzebne rzeczy. Niezwykle późnym przyjazdem zwróciłem na siebie uwagę wszystkich. Usprawiedliwienie mojej nieobecności na zajęciach było dość porażające. Wśród kolegów z klasy byłem sławny, jeszcze zanim ich poznałem. Michael został oskarżony o molestowanie dziecka, a oto ja - młody chłopak towarzyszyłem mu w trasie koncertowej. Zdaję sobie sprawę, że dla obserwatorów z zewnątrz taka sytuacja rzeczywiście wyglądała dość dziwnie. Nie wszyscy znali go wystarczająco dobrze i ufali mu tak bardzo jak moi rodzice. Ojciec otrzymał nawet faks od prokuratora okręgowego, w którym wyrażał on zaniepokojenie tym, że pozwala dzieciom spędzać czas z Michaelem Jacksonem. Tata zignorował to pismo. Oczywiście bardzo szybko znaleźliśmy się z Eddiem w centrum zainteresowania dziennikarzy, którzy koczowali pod naszym domem. Diane Dimond, korespondentka programu „Hard Copy”, pojawiła się przed naszymi drzwiami i podsunęła ojcu pod nos mikrofon. Kiedy tylko opuszczałem dom, byłem śledzony. Czasem dziennikarze wypytywali o mnie przed szkołą. Nasi nowi sąsiedzi, z którymi wtedy jeszcze się nie znaliśmy, opowiedzieli później rodzicom, że reporterzy proponowali ich dzieciom setki dolarów za dostarczenie naszych zdjęć. Szkoła wystosowała ogłoszenie zakazujące uczniom rozmów z prasą. W związku z całą tą wrzawą Michael wysłał do nas jednego z ochroniarzy, Wayne’a Nagina. Zamieszkał z nami i pomagał do czasu uspokojenia sytuacji. Rodzice starali się tym wszystkim nie przejmować. Nie robili z tego wielkiej sprawy, jedynie przestrzegali nas: - Uważajcie na to, co mówicie. I zwyczajnie zachowujcie się tak jak do tej pory. Ale moje życie się zmieniło. - To ten dzieciak, który był z Michaelem Jacksonem - szeptali inni uczniowie, kiedy przechodziłem szkolnym korytarzem. Dla części z nich byłem kimś dziwnym, osobliwym. Inni byli zaciekawieni. Najpopularniejsza dziewczyna w szkole zaprosiła mnie na randkę. Super. Chętnie chodziłbym z nią na imprezy, ale wiedziałem, że tak naprawdę jej zainteresowanie nie ma nic wspólnego

ze mną. Zaprzyjaźniłem się za to z niejakim Bradem Robertsem. Rozumiał, na jakiej podstawie mnie oceniano, i w pewnym sensie mnie bronił - mogłem liczyć na jego wsparcie. Na początku ta odrobina uwagi skupionej na mnie wcale mi nie przeszkadzała. Byłem niepoprawnym żartownisiem - często świeciłem laserowym wskaźnikiem i przyglądałem się, jak moje „ofiary” próbują odgadnąć, skąd pochodzi denerwujące je światło. Właśnie takim dzieciakiem byłem. Mimo to ostatecznie zaczęło mnie męczyć przebywanie w centrum zainteresowania. Tamten rok szkolny bardzo mnie zmienił. Nie byłem głupi. Doskonale rozumiałem, że całe to zamieszanie wynika z moich relacji z Michaelem. Stałem się niezwykle ostrożny w kwestii doboru przyjaciół oraz tego, co i do kogo mówiłem. Zasadniczo byłem powściągliwy i nie opowiadałem o swoich przeżyciach. Nawet jeśli dzielenie się takimi historiami miałoby sprawić, że moja wartość towarzyska na chwilę by wzrosła, nie byłem tym zainteresowany. Z jakiegoś powodu - najprawdopodobniej dzięki odpowiedniemu wychowaniu - byłem nauczony lojalności. Chciałem chronić Michaela i nie miałem pojęcia, komu mogę zaufać. Nie znałem motywów innych osób ani ich zamiarów - tym bardziej po oskarżeniach Jordy’ego. Nie było mi łatwo odciąć się od chwil przeżytych z Michaelem, jednak musiałem nauczyć się dyskrecji. Właśnie wtedy zacząłem szufladkować poszczególne aspekty mojego życia. Oddzieliłem tę jego część, w której mieściła się moja rodzina i życie towarzyskie w szkole. Starannie odizolowałem ją od relacji z Michaelem. Większość dorosłych - mniej lub bardziej świadomie - naturalnie odróżnia życie zawodowe od rodzinnego. Podobnie odcinałem prywatną sferę od oblicza, jakie prezentowałem publicznie. Nigdy nie opowiadałem o Michaelu, który stanowił ogromną część mojego życia. Zatrzymywałem dla siebie wspomnienia ze wspólnych wyjazdów, wakacji, rozmów telefonicznych, radości i smutków. Zacząłem dobrze się zastanawiać, zanim cokolwiek powiedziałem. Nigdy już nie wyzbyłem się tej ostrożności. POCZĄTKOWO MICHAEL PRZEBYWAŁ w klinice odwykowej w Londynie. Co wieczór godzinami rozmawialiśmy z nim przez telefon - przekazywaliśmy sobie słuchawkę i dotrzymywaliśmy mu towarzystwa. Doszło do tego, że musieliśmy zainstalować specjalną linię telefoniczną zarezerwowaną dla niego. Tym samym mieliśmy już trzy numery - jeden domowy, drugi do przesyłania faksów i trzeci wyłącznie dla naszego przyjaciela. Michael narzekał na sposób, w jaki traktował go personel szpitala. Powiedział, że to miejsce bardziej przypomina oddział psychiatryczny, a on doskonale wie, że nie zwariował. Któregoś dnia nie wytrzymał i uciekł. Zatrzymano go już na ulicy i sprowadzono z

powrotem. W końcu w sytuację zaangażował się Elton John i zorganizował jego przeniesienie. Michael znalazł się w znacznie odpowiedniejszym dla niego miejscu - w prywatnej posiadłości pod Londynem. Wkrótce potem zaprosił nas w odwiedziny. Właśnie rozpoczynały się ferie przed Świętem Dziękczynienia, dlatego rodzice zgodzili się na nasz wyjazd. Wayne zabrał mnie i Eddiego na cztery dni do Wielkiej Brytanii. Nowy ośrodek znajdował się na wsi. Było to wygodne, przytulne, ciepłe miejsce, gdzie w kominkach tlił się przyjemny ogień. Ujrzawszy znajome twarze, Michael bardzo się ucieszył. Oprowadził nas, przedstawił przebywającym tam osobom, które zdążył już poznać, i wyjaśnił, na czym polegają jego codzienne zajęcia. Był jak uczeń pokazujący swoją szkołę. Tak naprawdę to doświadczenie było najbardziej zbliżone do nauki w szkole, do której Michael nigdy nie chodził. Pacjenci mieli z góry ustalony rytm zajęć - czas wypełniały im gry, lektury, filmy oraz sztuka i rzemiosło. Michael był dość dumny z dzieł, które tam tworzył. Kiedy pokazywał nam dinozaura wykonanego z papieru, cieszył się jak dziecko. Podczas pobytu w Londynie był w stałym kontakcie telefonicznym ze swoim adwokatem, Johnniem Cochranem. Rozmawiali o możliwości zawarcia ugody, czyli o zapłaceniu rodzinie Jordy’ego w zamian za wycofanie oskarżeń. Michael nie chciał się na to zgodzić. Był niewinny i nie widział powodu, by płacić komukolwiek za zaprzestanie szerzenia kłamstw na jego temat. Chciał walczyć. Jednak sprawa była bardziej skomplikowana. W rzeczywistości Michael stanowił osobliwą maszynkę do zarabiania pieniędzy i nikt nie chciał, by przestał nią być. Jeżeli zawiesiłby swoją karierę i zgodził się na trwający dwa lub trzy lata proces, przestałby produkować miliardy dolarów, które czyniły z niego prawdziwe przedsiębiorstwo. Z uwagi na honoraria prawników proces pochłonąłby znacznie więcej niż jakakolwiek ugoda. Dlatego też jego ubezpieczyciel, który ostatecznie zostałby obciążony kosztami, był zdecydowany na polubowne załatwienie sprawy. Johnnie zapytał Michaela, czy naprawdę chce procesu, a co za tym idzie - pokazania całego swojego życia opinii publicznej. Zgoda na ugodę miała oznaczać dla niego koniec sprawy: mógł dalej żyć swoim życiem i wrócić do tego, co robi najlepiej. Dlatego też przystał na zawarcie porozumienia, które - jeśli się nie mylę - opiewało na kwotę rzędu trzydziestu milionów dolarów. Dopiero później zrozumiałem, że nie miał właściwie żadnego wyboru. Ostateczna decyzja, czy wypłacić odszkodowanie, czy też podjąć walkę, leżała w rękach firmy ubezpieczeniowej. Negocjacje w sprawie ugody toczyły się, jeszcze zanim przyjechaliśmy do Anglii, a sfinalizowano je podczas naszego pobytu w tym kraju. Teraz Michael mógł swobodnie wrócić

do Stanów Zjednoczonych i bardzo chciał znaleźć się w domu. Zatem po zaledwie dwóch dniach spędzonych w Londynie prywatnym samolotem polecieliśmy do Neverlandu. Powrót na ranczo był dla niego trudnym przeżyciem - doskonale wiedział, że policjanci przetrząsnęli to miejsce w poszukiwaniu dowodów przeciwko niemu. Oczywiście jego pracownicy wszystko posprzątali, jednak dopiero stopniowo zwracano mu niektóre przedmioty osobiste, w tym książki. Ale Neverland wciąż był jego domem i miejscem, w którym czuł się najbezpieczniej. Michael bardzo się starał, by nie obciążać nas swoimi zmartwieniami. Jednak czasem widziałem, że myślami jest zupełnie gdzie indziej - przepraszał nas wtedy, tłumacząc, że musi zadzwonić. Nie chciał, byśmy z Eddiem musieli radzić sobie ze sprawami dorosłych, dlatego przez większość czasu pozostawaliśmy w błogiej nieświadomości - z naciskiem na ową błogość. Kiedy byliśmy razem z nim w trasie, zaprojektowaliśmy specjalne wózki golfowe, którymi mieliśmy poruszać się po posiadłości. Czekały na nas na miejscu. Miałem swój własny meleks! Czułem się niemal, jakbym dostał pierwszy samochód. Dodatkowo ten prezent potwierdził, że mam stałe zaproszenie do Neverlandu. Równie częstymi gośćmi na ranczu byli Macaulay Culkin i jego rodzeństwo. Za sprawą Michaela widziałem Maca wcześniej kilka razy w Nowym Jorku. Przyjaźnili się od czasu jego roli w filmie „Kevin sam w domu”. On już wcześniej dostał swój fioletowoczarny wózek golfowy. Mój był czarnolimonkowy. Meleks Eddiego również był ciemny, z namalowanym z przodu Piotrusiem Panem. Wózki wyposażono w odtwarzacze CD i doskonały system audio. Wskakiwaliśmy do nich i jeździliśmy, gdzie się tylko dało, rozwijając przy tym zawrotne prędkości. Byłem wtedy bardziej żądny przygód niż teraz, dlatego pędziłem tak szybko, jak tylko pozwalały na to strome, wąskie drogi, które prowadziły z rancza w kierunku gór. Zostawiałem za sobą jedynie kurz. Wieczorami na podłodze sypialni Michaela rozkładaliśmy koce i poduszki. Na skutek oskarżeń jego niewinne, dziecięce cechy w oczach opinii publicznej stały się czymś patologicznym i odrażającym. Jednak żadne plotki nie zmieniły naszych nocnych przyzwyczajeń i żaden z nas nawet się nad tym nie zastanawiał. Wszyscy doskonale wiedzieli, że miejsce przy samym kominku jest zarezerwowane dla mnie. Te swoiste łóżka na podłodze nazywaliśmy „klatkami”. - Hej, to moja klatka. Nawet nie myśl o tym, by mi ją ukraść - odgrażałem się, jeśli ktoś zbliżył się to mojego kawałka podłogi. Włączałem muzykę klasyczną i zasypiałem przy dźwiękach pięknych melodii i przyjemnym cieple ognia płonącego w kominku.

Ponieważ często nie mogłem spać, kiedy w domu było już ciemno i cicho, przenosiłem się do łazienki Michaela, gdzie słuchałem muzyki. Może zabrzmi to niewiarygodnie, ale zamontowano tam niesamowity system audio, wraz ze studyjnymi głośnikami i tym podobnymi sprzętami najwyższej jakości. Michael uwielbiał głośno słuchać muzyki, kiedy się ubierał i przygotowywał na kolejny dzień. A ponieważ potrzebował na to bardzo dużo czasu, dość regularnie korzystał z owego sprzętu. Czasem żartował z tego, że rzadko sypiam. Sugerował, bym od razu przeniósł swoje łóżko do łazienki. Ale niekiedy, w środku nocy, sam do mnie dołączał i razem słuchaliśmy płyt. W łazience Michael trzymał mnóstwo swoich nagrań: wersje demo piosenek, które chciał nagrać, albo utwory, których jeszcze nie dokończył. I tak podczas spędzanych tam nocy słuchałem przede wszystkim muzyki, której Michael nigdy nie wydał albo nad którą wciąż pracował. Czasem siedziałem tam godzinami, odtwarzając w kółko niektóre utwory. Czułem się, jakbym był na specjalnym akustycznym koncercie, zorganizowanym wyłącznie dla mnie. Jedną z nieopublikowanych piosenek, która najbardziej mi się podobała, była „Saturday Woman”. Opowiada historię dziewczyny, która chce zwrócić na siebie uwagę i zamiast poświęcać czas swojemu związkowi, chodzi na imprezy. Słowa pierwszej zwrotki brzmiały: „Nie chcę powiedzieć, że cię nie kocham. Nie twierdzę, że nie masz racji...” - resztę Michael nucił, ponieważ nie był jeszcze pewien, jak dalej powinien brzmieć tekst. W refrenie śpiewał: „Jest imprezową dziewczyną. A ja nie chcę spędzić życia samotnie. To imprezowa dziewczyna”. Podobał mi się również utrzymany w szybkim tempie utwór „Turning Me Off”, który miał zostać wydany na płycie „Dangerous”. Lubiłem też „Chicago 1945”, opowiadający o zaginionej dziewczynie, a także ładną piosenkę „Michael McKellar”. Do gustu przypadła mi również „Superfly Sister”, która ostatecznie trafiła do albumu „Blood On The Dance Floor” - słuchałem jej na wiele lat przed wydaniem. Kiedy Michael nagrywał piosenkę „Monkey Business”, chlapał wodą swojego szympansa Bubblesa i rejestrował odgłosy, jakie ten wydawał. Ten kawałek był dostępny jedynie na specjalnej edycji płyty „Dangerous”**. Innym uwielbianym przeze mnie utworem był „Scared Of The Moon”, który ukazał się na kompilacji „Michael Jackson: The Ultimate Collection”. Michael opowiadał, że napisał go po kolacji z Brooke Shields, podczas której opowiedziała mu, że jej przyrodnia siostra bała się księżyca. - Potrafisz to sobie wyobrazić? Jak można bać się księżyca? - zastanawiał się. Część utworów, których słuchałem, była zaledwie szkicami - czasem składało się na nie kilka akordów tworzących fragmenty melodii. Byłem jednak zdania, że mimo formy, w

jakiej je poznawałem, były potencjalnymi hitami. Tak dobrze nauczyłem się tych niewydanych utworów, że umiałem je grać na pianinie. - O nie, teraz kradniesz moje piosenki. Masz zakaz ich słuchania - żartował Michael. Naprawdę nie mówił poważnie, a poza tym moja gra była na tyle kiepska, że pozbawiałem te melodie niemal całego wdzięku. Prosił jednak wyraźnie, żebym nie prezentował jego muzyki nikomu poza członkami rodziny. Paranoicznie bał się, że ktoś przywłaszczy sobie jego pomysły. W tamtym czasie była to nieszkodliwa obawa, będąca przejawem instynktu chronienia własnych wizji. W końcu jednak, na przestrzeni lat, obserwowaliśmy, jak ten strach rozciągał się znacznie dalej poza muzykę i stawał się widoczną częścią jego osobowości. Kiedyś, w Beverly Hilton przy Universal Studios, improwizowałem na pianinie i wymyśliłem kilka akordów. Grałem je jakiś czas i nim się zorientowałem - przysięgam Michael wykorzystał te same dźwięki w utworze „The Way You Love Me”. - A gdzie moja połowa tantiem? - zapytałem żartobliwie. On jednak wziął te słowa do siebie i upierał się, że jego melodia brzmi inaczej. Nieustannie przekomarzaliśmy się, kto i na kim się wzorował. Łazienka Michaela była jednym z moich ulubionych miejsc w Neverlandzie. Spędzałem tam czas niemal każdej nocy. Słuchałem przede wszystkim łagodnej muzyki również dzisiaj wolę raczej smutne, przygnębiające utwory. Jednak wtedy, kiedy przez niesamowity system nagłaśniający firmy Tannoy wsłuchiwałem się w brzmienie niewydanych piosenek Michaela Jacksona, byłem naprawdę szczęśliwy. BARDZO LUBIĘ WRACAĆ MYŚLAMI do tej młodzieńczej ucieczki od stresującego życia, którą razem z Eddiem zapewnialiśmy Michaelowi. Dotrzymywałem mu towarzystwa i dbałem o jego pogodę ducha. Pod tą fasadą kryły się już jednak rysy. Były chwile, kiedy nagle jego spojrzenie zachmurzało się i sprawiał wrażenie, jakby odpływał gdzieś daleko. Zdaję sobie sprawę, że ugoda pozasądowa z rodziną Chandlerów była sensownym rozwiązaniem. Jednak - chociaż szanuję Johnniego Corchana jako prawnika uważam, że Michael nie powinien zgadzać się na takie załatwienie sprawy. Po tym wydarzeniu nigdy już nie był taki jak wcześniej. To, że nie mógł podjąć walki o prawdę, bardzo wiele go kosztowało. Był największą gwiazdą na świecie. Nierozstrzygnięte oskarżenia rzuciły cień na jego postać, zniszczyły reputację i zagrażały spuściźnie. A przede wszystkim - zraniły jego duszę. Od tamtej pory ludzie nie wiedzieli, co powinni sądzić o Michaelu Jacksonie. Podważono jego miłość do dzieci - uczucie, które stanowiło istotę jego

istnienia. Bolało go to znacznie bardziej niż cyrk medialny wywołany oskarżeniami. Podczas trasy „Dangerous” Michael odwiedzał sierocińce i szpitale dziecięce. W każdym mieście, do którego przyjeżdżaliśmy, rozdawaliśmy dzieciom zabawki. Widać było, że gdyby tylko mógł, zaadoptowałby wszystkie maluchy. Bywało, że podczas tych wizyt wybuchał płaczem, ponieważ nie potrafił znieść widoku cierpiącego dziecka. Był poruszony i zainspirowany dziecięcą niewinnością. Zawsze powtarzał, że ze wszystkich stworzeń na ziemi to właśnie dzieci są najbardziej podobne do Boga. Kiedy zakwestionowano czystość i autentyczność jego uczuć wobec najmłodszych, Michael stał się innym człowiekiem. Jak można było przewidzieć, jego relacje z dziećmi już na zawsze się zmieniły. Dni niewinnej wolności, jaka towarzyszyła wspólnej zabawie, przepadły bezpowrotnie. Dodatkowo teraz dostrzegał, że stanowi łatwy cel dla tych, którzy próbują wykorzystać jego osobliwości do własnych okrutnych zamiarów. Przestał spędzać czas z dziećmi, poza tymi z rodziny, w taki sposób, jak robił to dawniej. Ryzyko było zbyt duże. Jeśli miałbym wymienić jeszcze inne zmiany, powiedziałbym, że Michael utracił pewność siebie. Nie tylko przestał śmiało i bez zahamowań robić wszystko, na co miał ochotę, i to niezależnie od tego, jak było to nietypowe, czy jak bardzo niedojrzale mogło wyglądać. Stracił również wiarę w innych. Nie wierzył już w fundamentalną szczerość ludzi. Podczas gdy dawniej widział w nich tylko dobro, teraz obawiał się intencji osób ze swojego otoczenia. Kwestionował ich motywy. Sądził, że wszyscy starają się go wykorzystać i nim manipulować. Przejawy tej paranoi, którą wyrażał w kwestii kradzieży przez innych jego muzycznych pomysłów, przenikały do innych aspektów jego życia. Czasem, jeśli na jego drodze stawał ktoś z dobrymi i szczerymi zamiarami, szukał powodów, by mu nie zaufać. W swojej głowie tworzył scenariusze, które nie miały odniesienia do rzeczywistości. Przyświecał temu wszystkiemu jeden cel - nigdy więcej nie pozwolić, by coś uśpiło jego czujność. Te obawy nie dotyczyły jednak mojej rodziny. Ja i Eddie byliśmy niewinnymi dzieciakami, a zaufania, jakim Michael darzył moich rodziców, nic nie zdołało zachwiać. Jeśli zaś chodzi o jego bliskich, również mógł liczyć na ich wsparcie - poza wyraźnym wyjątkiem siostry, La Toi. Wystosowała ona oświadczenie, w którym twierdziła, że jej zdaniem oskarżenia przeciwko Michaelowi mogły być prawdziwe. Później powiedziała, że została do tego zmuszona przez agresywnego męża. Ostatecznie Michael jej wybaczył, ale po tej historii nie chciał mieć z nią wiele do czynienia. Nie widziałem, by reszta rodziny utrzymywała z nim bliższy kontakt. Jednak na forum publicznym popierali go, a on zawsze

powtarzał, że ich kocha i wie, że są po jego stronie. Według mnie, robiliby więcej, by okazać swoje wsparcie, jednak - podobnie jak w przypadku wielu innych osób - Michael trzymał ich na dystans. Nigdy nie wyjaśnił, dlaczego członkowie jego rodziny byli wykluczeni z wąskiego grona serdecznych przyjaciół. Na przestrzeni lat widziałem jednak, jak robił wszystko, by bronić się przed prawdziwymi i wyimaginowanymi wrogami... Nigdy jednak nie przypuszczałem, że pewnego dnia sam znajdę się na tej liście. WRÓCILIŚMY Z EDDIEM DO SZKOŁY, ale wkrótce znów znaleźliśmy się w Neverlandzie. W 1993 roku moja rodzina spędziła Boże Narodzenie z Michaelem. Wychowywał się w wierze Świadków Jehowy. Kiedy dorastał, jego bliscy nie obchodzili urodzin ani świąt. Wcześniej przynajmniej raz świętował już Gwiazdkę - ale wtedy był gościem Elizabeth Taylor, a nie gospodarzem. Posiadanie wielkiej rodziny, z którą mógłby dzielić się bożonarodzeniową tradycją, było jednym z jego największych marzeń. Dlatego tym razem wszyscy polecieliśmy do Neverlandu, który bardzo szybko stawał się naszym drugim domem. Cała posiadłość została przepięknie udekorowana świątecznymi lampkami, na drzwiach zawieszono stroiki, a na balustradach - girlandy. Stojącej w holu figurze lokaja założono na głowę czapkę św. Mikołaja. W salonie dumnie prezentowała się piękna choinka. W Wigilię odwiedziła nas kobieta przebrana za Babcię Gąskę. Siedzieliśmy przy kominku, popijaliśmy herbatę i zajadaliśmy ciasteczka, a ona czytała nam dziecięce rymowanki i śpiewała. Wiem, wiem... Baśniowa Babcia Gąska nie jest postacią kojarzoną z tymi świętami. Ale doskonale pasowała do Neverlandu. Następnego dnia było Boże Narodzenie. Rankiem jak zwykle pospiesznie rzuciliśmy się w wir otwierania prezentów. Michael, niczym stary wyjadacz, wybierał prezenty spod choinki i podawał nam. Miał takie samo nietypowe poczucie humoru jak ja - wspominałem już, że uwielbialiśmy żartować z innych. I tak tamtego roku na Gwiazdkę kupił mi dziesięć prezentów. Dziesięć! Co to mogło być? Cóż mogłem dostać od faceta, który wcześniej sprezentował mi własnego meleksa? Odpakowałem pierwsze zawiniątko. Był to... scyzoryk. Okej, niezły żart, bo w końcu to w towarzystwie Michaela wykupiłem wszystkie koziki w Gstaad. Śmialiśmy się z tego. Mój przyjaciel nie potrafił ukryć szelmowskiego uśmiechu, kiedy otwierałem drugi prezent - kolejny nożyk. I jeszcze jeden. Ostatecznie dostałem dziesięć identycznych scyzoryków. Mieliśmy z tego niezły ubaw. Aby nie być gorszy, również przygotowałem wyjątkowy prezent dla Michaela. Co można dać komuś, kto może mieć cały świat? Zebrałem stertę śmieci - rolki papieru toaletowego, plastikowe torby i puste opakowania po słodyczach - opakowałem uważnie

każdą rzecz i włożyłem do pudełka. Tak, podarowałem Michaelowi pudełeczko śmieci. - Och, bardzo ci dziękuję. Nie musiałeś. Naprawdę nie musiałeś - powiedział żartobliwie z szerokim uśmiechem, kiedy odpakowywał swój prezent. Od tego czasu Michael zawsze spędzał Boże Narodzenie z moją rodziną - albo w Neverlandzie, albo w New Jersey. Kiedy przyjeżdżał do nas, przywoził ze sobą spory zapas gumy do żucia o nazwie Bazooka. Nieustannie żuł jej ogromne ilości i robił z niej wielkie balony. Jego mlaskanie wcale mu nie przeszkadzało. Ale kiedy to ja żułem gumę, śmiał się, mówiąc: - Mógłbyś zamknąć buzię? Mlaszczesz jak krowa. Bazooka była jego ulubioną gumą. - To najlepsza guma na całym świecie. Tylko trzeba nieustanie brać do buzi nowe mawiał. W Wigilię na kolację jadaliśmy wielkiego indyka. Jeżeli akurat byliśmy w Neverlandzie, czekały nas odwiedziny Babci Gąski albo magika. Oraz najbardziej liche, ale za to jakże dowcipne prezenty - na przykład roczny zapas tamponów, nieapetyczny pakiet resztek z wigilijnej kolacji czy zestaw płynów do płukania ust i pasty do zębów (który stanowił aluzję do żartów z brzydkiego oddechu, jakie nieustannie się nas trzymały). Był to przezabawny czas. Osobliwy, ale i nieco nawiązujący do tradycji. Czyli obejmował wszystko to, co uosabiał Michael.

Rozdział VII Tworzenie Historii. ROK 1993, WRAZ Z OSKARŻENIAMI ze strony rodziny Chandlerów, był najtrudniejszy w życiu Michaela. Teraz jednak, kiedy sprawa została zamknięta, skierował swoją uwagę na coś zupełnie innego - na nową płytę „HIStory”. Pracował nad nią w studiu nagraniowym o nazwie Hit Factory w Nowym Jorku, a mieszkał wtedy w centrum miasta, w Trump Tower. Chodziłem do ósmej klasy. Byłem przeciętnym uczniem, ale za to przyzwoitym piłkarzem. Nawiązałem kilka przyjaźni i przyzwyczaiłem się do dość zwyczajnego życia na przedmieściu. Kiedy jednak w okolicy zjawiał się Michael, wszystko diametralnie się zmieniało. Po szkole jechaliśmy z Eddiem do Nowego Jorku i nocowaliśmy u naszego przyjaciela. Czasem zabieraliśmy młodszego brata, Dominica. Nazajutrz, wczesnym rankiem, ktoś zawoził nas samochodem Michaela do New Jersey. W weekendy albo znów go odwiedzaliśmy, albo to on przyjeżdżał do nas. Spędzaliśmy razem tyle czasu, ile tylko było możliwe. Zdaję sobie sprawę, że to raczej nietypowe, by dziecko rzucało wszystko i pośpiesznie udawało się na spotkanie ze słynnym na całym świecie przyjacielem. Ale mnie wydawało się to zupełnie normalne, a przy tym zabawne. Apartament w Trump Tower urządzono z przepychem - z okien rozciągał się spektakularny widok, w łazienkach zainstalowano złotą armaturę. Na drugim piętrze znajdowały się trzy sypialnie. Z jednej z nich Michael polecił usunąć wszystkie meble i ułożyć w niej parkiet. W ten sposób zamienił ją w małe studio taneczne. Tak samo robił niemal we wszystkich miejscach, do których przyjeżdżał. W tym pomieszczeniu postawił największe głośniki, jakie w życiu widziałem - musiały mieć chyba z półtora metra. Była tam również kamera, której używał podczas pracy nad choreografią do wideoklipów i występów. Kiedy tańczył, pozwalał, by muzyka sama go prowadziła. W rezultacie czasem nie potrafił zapamiętać dokładnej sekwencji swoich ruchów. Dlatego oglądał je później i sprawdzał, co mu się podoba oraz co chciałby zapamiętać i wykorzystać w przyszłości. Jeżeli weekendy spędzaliśmy w mieście, często chadzaliśmy do kina albo do sklepów z komiksami. Ze wspomnień z tamtego czasu najbardziej rozczula mnie to, kiedy Michael pokazał mi, jaką radość kryją w sobie książki. Byłem dyslektykiem i czytanie zawsze sprawiało mi trudność. Kiedy marudziłem, że nie lubię czytać, powiedział:

- Cóż, zatem pozostaniesz przez resztę życia głupi i niedouczony. Frank, na tym świecie możesz robić wszystko, czego zapragniesz, ale jeżeli nie posiądziesz wiedzy, będziesz nikim. Jeżeli chciałbym dać ci milion dolarów, wziąłbyś ode mnie te pieniądze? Czy wolałbyś raczej, żebym cię nauczył, jak sam możesz je zarobić? - Wybrałbym naukę - odparłem, dobrze wiedząc, że to właśnie jest dobra odpowiedź na tak postawione pytanie. - Dokładnie. Ponieważ dzięki niej zamiast jednego miliona mógłbyś zarobić dwa. Pierwszą książką, jaką Michael dał mi do czytania, była „Siła pozytywnego myślenia”. Dostrzegłem związek między zawartymi tam ideami a niektórymi sprawami, o których wcześniej mówił. Książka niezmiernie mnie zaciekawiła i sprawiła, że przezwyciężyłem niechęć do czytania. Zatem tak samo jak podążałem za Michaelem w sklepach z płytami, ciekaw tego, czego chce słuchać, teraz zacząłem czytać wszystko, co mi polecał, i zaglądałem do każdej książki, którą sam czytał. W tamtym okresie poznałem bratanków Michaela. Taj, TJ i Taryll byli synami Tita. Tworzyli razem zespół muzyczny 3T i pracowali nad pierwszą płytą. Słyszałem ich piosenki i zostałem fanem grupy. Od początku się polubiliśmy - byli ode mnie zaledwie kilka lat starsi. Dawniej żartowaliśmy, że zostanę czwartym członkiem 3T i zespół zmieni nazwę na 3TF. Bratankowie Michaela również bardzo dużo czytali, co stanowiło dla mnie dodatkową zachętę do poznawania kolejnych lektur. - Bierzcie wszystko, co chcecie. To inwestycja - namawiał nas Michael w księgarni. Zatem wybieraliśmy sterty książek i przywoziliśmy do jego apartamentu. Tam każdy z nas znajdował dla siebie kącik, gdzie rozkładał swoje książki, długopisy i notatniki. Nazywaliśmy to „treningiem”. - Czas na trening - ogłaszaliśmy między sobą. Znajdowaliśmy wygodne miejsce i na długie godziny zatapialiśmy się w lekturze. Michael namawiał nas, byśmy szanowali książki. Od niego przejęliśmy nawyk całowania każdego rogu nowego nabytku - on tak właśnie robił. Kiedy czytał coś wyjątkowego, klaskał w dłonie, śmiał się i całował książkę. - Co przeczytałeś? Czego się dowiedziałeś? - pytaliśmy go wtedy. - Spokojnie - odpowiadał. - Wiedzcie tylko, że już po wszystkim. I lepiej uważajcie. Zamierzam opanować świat. Po takich zapowiedziach próbowaliśmy wyrwać mu lekturę z rąk, ale nam na to nie pozwalał, drocząc się: - O nie, nie, nie. Jeszcze nie dam wam jej do przeczytania.

Jestem pewien, że jeśli zapytalibyście przeciętnego Amerykanina, jak jego zdaniem wygląda wieczór w hotelowym pokoju z Michaelem Jacksonem i jego trzema umuzykalnionymi bratankami, nie potrafiłby wyobrazić sobie takiej sceny. Zgodnie z tym, co wiedziała moja rodzina, czas Michaela wypełniała praca nad nową płytą i chwile spędzane z nami. Byliśmy z nim bez przerwy. I nie mieliśmy pojęcia, że się zakochiwał. A przynajmniej że dzieje się coś, co było jego wersją zakochiwania się. Pewnej wiosennej nocy w 1994 roku, którą razem z Eddiem spędzaliśmy u naszego sławnego przyjaciela, o czwartej rano obudził nas telefon. Dzwonił Wayne Nagin. Po rozmowie z nim Michael oznajmił, że następnego dnia wszyscy dowiedzą się, że poślubił Lisę Marie Presley. - Słucham? Ożeniłeś się? - Nie mogłem w to uwierzyć. - Nawet nie mieliśmy pojęcia, że się z kimś spotykasz! Znałem Lisę z jego opowieści. Mówił nam, że kiedy występował z braćmi w The Jackson 5, czasem na ich koncertach pojawiał się Elvis z córką. Wydawało mi się, że chociaż Michael i Lisa byli dziećmi, mieli się ku sobie, a ona zawsze zajmowała szczególne miejsce w jego sercu. Ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Chyba nikt tego nie przewidywał. Ale taka była prawda. Przed przyjazdem do Nowego Jorku, podczas ostatniej podróży, wzięli ślub. Nawet moi rodzice nie mieli o niczym pojęcia. Podejrzewam, że nie powiedział im o tym, ponieważ kiedy zadaliby mu to nieuchronne pytanie: „Dlaczego?” - nie umiałby na nie odpowiedzieć. Oddzielał od siebie poszczególne aspekty swojego życia, a powody ku temu znał tylko on sam. Skoro jednak już wiedzieliśmy, chętnie przyjęlibyśmy wiadomość o małżeństwie Michaela bez żadnych wyjaśnień. Jednak powiedział nam, że ta decyzja była podyktowana względami biznesowymi. W tym czasie robił interesy z saudyjskim księciem AlWalidem bin Talalem, nazywanym „arabskim Warrenem Buffetem”. Zostali partnerami biznesowymi w ramach nowo powstałej firmy Kingdom Entertainment. Według Michaela książę i jego otoczenie woleli robić interesy z osobami, które miały już swoje rodziny, zatem ważne było, by Michael się ożenił. Nie bez znaczenia okazały się tu oskarżenia z 1993 roku. Książę inwestował mnóstwo pieniędzy w Kingdom Entertainment, a Michael uważał, że biorąc ślub, odbuduje zszarganą reputację. Zatem poślubił Lisę Marie Presley. Mniej więcej tak brzmiała jego opowieść. Mój ojciec, który oceniał tę sytuację z perspektywy osoby dorosłej, widział prostsze wytłumaczenie. Uważał, że Michael chciał zostać ojcem i miał nadzieję, że Lisa Marie urodzi mu dzieci. Z całą pewnością jego zaloty nie były konwencjonalne, ale w końcu on sam

prowadził niezwykłe życie. Czy kochał Lisę? Nigdy nie zadawałem sobie tego pytania. Jednak patrząc w przeszłość, muszę przyznać, że jeżeli miałby kogokolwiek poślubić, ona byłaby tą jedyną. Przede wszystkim uważał to za niesamowitą rzecz - Król Popu żeni się z córką Króla Rock’n’Rolla. I oczywiście jeżeli ktoś byłby w stanie zrozumieć styl życia Michaela, to właśnie Lisa. Ale w całej sprawie było też coś osobistego - Michael jej ufał. Po tym co przeszedł z Chandlerami, zaufanie było dla niego najważniejszą wartością. Co więcej, ich związek przetrwał całe to szaleństwo ostatniego dziesięciolecia. Uwielbiał ją i jej dzieci, Benjiego i Danielle. Razem podróżowali i odwiedzali sierocińce. Jestem pewien, że otworzył przed nią serce. Pozostaje jednak pytanie, na ile naprawdę chciał dorosłego związku i czy był w stanie w nim wytrwać. Kiedyś powiedział mi, że dorastając, zraził się do małżeństwa. Widząc, jak jego bracia się rozwodzą, postanowił, że nigdy nie znajdzie się w ich położeniu. Zawsze niepokoiła go wizja rozpadu rodziny i utraty wszystkich pieniędzy. - Nie mogę po prostu wyjść i umówić się z przypadkową kobietą. W mojej sytuacji komu tak naprawdę mogę zaufać? - pytał. Patrząc na to z tej strony, łatwiej było zrozumieć, dlaczego Lisa to mądry wybór. Jednak sprawy związane z kobietami miały głębsze podłoże niż tylko obawy o finansowe koszty rozstania. Podobnie jak ja, Michael miał za sobą młodzieńcze zauroczenia. Zakochiwał się w sławach, których wizerunki wieszał na ścianie i wielbił w sekrecie. Ale ja miałem trzynaście lat, a on trzydzieści pięć. Z uwagi na jego pozycję niektóre z tych kobiet jak Tatum O’Neal, Brooke Shields, a teraz Lisa Marie - były dla niego na wyciągnięcie ręki. Ale nie jestem pewien, czy gdyby miał przejść od słów do czynów, nie wolałby tych wyidealizowanych zdjęć od rzeczywistości. Tak czy inaczej Michael robił wszystko po swojemu, a teraz zgadzał się, by o tej sprawie poinformować cały świat. Przez telefon Wayne Nagin oznajmił, że czeka na nas w samochodzie na dole. Musieliśmy natychmiast opuścić hotel, nim hordy dziennikarzy zaatakują Michaela. Wayne zawsze chronił naszą rodzinę przed mediami najlepiej, jak umiał tak jak później chronił swoje dzieci. Pół godziny później z głowami okrytymi kocami biegliśmy do samochodu. Ukrywaliśmy się w nim, dopóki Wayne nie powiedział, że nikt nas nie śledzi. Zawiózł nas do domu w New Jersey. Jak to było do przewidzenia, kilka godzin później wiadomość o ślubie Michaela i Lisy była powtarzana w mediach na całym świecie. Miesiąc lub dwa później, w sierpniu, Michael z żoną wrócili do Nowego Jorku. Chciał

przedstawić ją naszej rodzinie. Zatem cały klan - moi rodzice i pięcioro dzieci - wynajętym samochodem udał się pod Trump Tower, a stamtąd za pojazdem Michaela do Hit Factory. Zebraliśmy się w prywatnym pomieszczeniu, które studio wygospodarowało dla Michaela. Pełno w nim było słodyczy, napojów i zabawek. - Liso, poznaj rodzinę Cascio. To moi krewni z New Jersey. Poznajcie moją żonę, Lisę - przedstawił nas sobie. Dziwnie zabrzmiało, kiedy nazwał ją „swoją żoną”. Ale szczerze przyznam pomyślałem, że jest seksowna. Była wobec nas bardzo miła, ale nieco cicha. Któż mógł mieć jej za złe powściągliwość? Byliśmy siedmiorgiem towarzyskich Amerykanów o włoskich korzeniach, a razem tworzyliśmy mieszankę różnych osobowości. Domyślam się, że próbowała się odnaleźć w tej sytuacji. Ostatecznie dołączyła do wesołej pogawędki - naprawdę się starała. A my wszyscy powitaliśmy ją w rodzinie. Kiedy Lisa przebywała z Michaelem w Nowym Jorku, widywaliśmy ich regularnie. Jednak wkrótce wróciła do Los Angeles i kolejny raz zobaczyliśmy ją dopiero w sylwestrowy wieczór 1994 roku w Neverlandzie. Tamtego roku dostałem od nich na Gwiazdkę urządzenie do nagrywania taśm DAT oraz studyjny mikser. Były to znacznie bardziej użyteczne prezenty niż dziesięć scyzoryków. Być może to Lisa położyła kres śmiesznym podarkom - w końcu to ona wręczyła mi te niesamowite sprzęty. W sylwestra poszliśmy do kina w Neverlandzie, gdzie oglądaliśmy opuszczanie kryształowej kuli i odliczanie z Times Square. Michael uwielbiał gospodarza imprezy, Dicka Clarka. W tym czasie zdążyliśmy poznać się z Lisą. Czuła się znacznie swobodniej w naszym towarzystwie. Jej obecność nieco zmieniła moje relacje z Michaelem - ale czy mogło być inaczej? Nie zostawałem już w jego pokoju na ranczu. Wcale mi to jednak nie przeszkadzało. Lubiłem domki gościnne i zgadzałem się z decyzjami Michaela. Nigdy nie odniosłem wrażenia, że w jakiś sposób go tracę. Mimo małżeństwa jego zachowanie wobec nas niewiele się zmieniło - wyobrażam sobie, że właśnie przez to Lisa zaczęła dostrzegać jego inne oblicze. Nie był jedynie jej świeżo poślubionym mężem, który lubi bitwy na balony z wodą. Wtedy nie myślałem o tym wiele, ale teraz jako dorosłego uderza mnie, że może wydawać się to dziwne, kiedy młoda żona dowiaduje się, że jej mąż już kocha inną rodzinę, której jest częścią. Oczywiście Lisa Marie musiała zrozumieć, że biorąc ślub z Michaelem, nie pisze się na zwyczajne życie. Ale nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś mi powiedział, że nie miała pojęcia, ile czasu tak naprawdę spędzał z nami. Albo jeśli wiedziała, to założyła, że po ślubie jego priorytety się zmienią.

Mimo wszystko nietrudno było zauważyć problemy, jakie Michaelowi sprawiała rola męża. Do tego unikał konfrontacji. Pamiętam, jak kiedyś opowiadał o czasie spędzanym z Lisą i jej dziećmi w ich mieszkaniu w Los Angeles. - Lubi się kłócić - powiedział. - Kiedy narzeka, zaczynam klaskać i się uśmiecham. W jego głosie nie było ani odrobiny samokrytyki, poczucia, że być może powinien radzić sobie z taką sytuacją dojrzalej. Jeśli już, wydawał się zadowolony ze swojej reakcji. - I co? To pomaga? - zapytałem. - Cóż, wtedy przestaje, a ja pytam, czy już skończyła się kłócić. Nie sądzę, by ktoś prowadzący terapię dla małżeństw pochwalał taką formę rozmowy. Odnosiłem wrażenie, że sprawy między nimi nie mają się dobrze. Pobrali się ni z tego, ni z owego, zanim wypracowali jakąkolwiek umiejętność komunikacji w kwestiach, które mogą pojawić się w ich wspólnym życiu, a oboje mieli skrajnie różne oczekiwania wobec związku. Mimo studiów nad ludźmi, nad tym, co lubią, a czego nie, mimo głębokiego rozeznania w słowach i rytmach, które dotykały serc... Michael raczej nie przenosił tej wiedzy na grunt swojego małżeństwa. Poza tym był gwiazdorem, który miał swoje przyzwyczajenia. Przywykł do samotności i robienia tego, na co ma ochotę i kiedy ma na to ochotę. Wyobrażam sobie, że w poprzednich związkach Lisy mężczyźni ją rozpieszczali. To akurat łączyło ją z Michaelem ich światy obracały się wokół nich. Jednak ta dynamika sprawiała, że trudno im było dbać o siebie wzajemnie. Lisa starała się zrozumieć osobowość Michaela i przyzwyczaić do niej, ale uważam, że ciężar pracy nad związkiem spadł wyłącznie na nią. Według mnie Michael emocjonalnie nigdy się nie zaangażował. Lisa z całą pewnością starała się, by ich małżeństwo przetrwało, jednak musiało być jej trudno odnaleźć swoją rolę w skomplikowanym życiu męża. Płyta „HIStory” ukazała się w lipcu 1995 roku. Michael nie chciał wydawać dwupłytowego albumu. Wiązało się to z podniesieniem ceny, a on starał się, by jego fani mogli sobie pozwolić na zakup jego nagrań. Ale Sony żądało kompilacji jego największych hitów i drugiego krążka z nowymi utworami - właśnie w takiej formie album trafił na rynek. Spotkał się z dobrym przyjęciem krytyków i dostał pięć nominacji do nagród Grammy. Wciąż pozostaje najlepiej sprzedającym się wielodyskowym wydawnictwem artysty solowego wszech czasów. Po wydaniu płyty, a przed rozpoczęciem największej w dziejach trasy koncertowej, Michael zrobił sobie przerwę. To właśnie wtedy jego małżeństwo z Lisą się wypaliło. Ostatecznie ich związek zakończył się mniej więcej po półtora roku. Kiedy się rozeszli

pod koniec 1995 roku, utrzymywał, że głównym powodem rozstania była zazdrość Lisy o nas (nazywała nas „rodziną z Jersey”) i nasze relacje. Wolał spędzać czas z nami niż z nią. Osobiście nie dostrzegam żadnych dowodów na poparcie tej tezy i nie wierzę w to, że moja rodzina znacząco przyczyniła się do rozpadu ich małżeństwa. Ale jestem pewien, że Lisa miała nadzieję, iż uda jej się zbudować życie z Michaelem. I oczywiście wyobrażam sobie, że ten plan nie zakładał obecności rodziny z New Jersey. Michael przerzucił część odpowiedzialności na nas. Być może w ten sposób chciał dać nam do zrozumienia, jak jesteśmy dla niego ważni, albo też próbował przekonać sam siebie, że Lisa wymagała od niego niemożliwych poświęceń. Ja jednak uważam, że byliśmy jedynie częścią ustalonego porządku jego życia, którego nie chciał zmieniać. Doszła do tego jeszcze kwestia dzieci. Nawet jeśli Michael być może miał ambiwalentny stosunek do poważnego związku z kobietą, jednej rzeczy był pewien - pragnął zostać ojcem. W pewnym momencie miał zamiar zaadoptować z Lisą malucha z Rumunii, ale ona się nie zgodziła. Później chciał, by sama urodziła mu dziecko - ale twierdziła, że nie jest gotowa. Moim zdaniem, chociaż kochali się i darzyli ogromnym szacunkiem, nigdy nie łączyła ich na tyle silna więź emocjonalna, by mogli wytrwać w długoletnim małżeństwie. Michael zadomowił się we własnym świecie i nie bardzo chciał go opuszczać czy zmieniać. Nie miał pojęcia, jak powinien się zachowywać, będąc w związku, i nie zamierzał się tego nauczyć. Wiedział swoje i tyle. Małżeństwo, bycie ze sobą, konflikty, kompromisy - to nie było życie dla niego. Po rozstaniu z Lisą według mnie sprawiał wrażenie nieco zasmuconego, ale nie całkowicie załamanego. Właśnie to - bardziej niż cokolwiek innego - przekonało mnie, że lepiej będzie im osobno niż razem. Z mojej perspektywy Lisa Marie zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. W rzeczywistości wciąż była z Michaelem w bliskich relacjach, ale rzadko ją widywałem. Chociaż nigdy nie byłem o nią zazdrosny, to muszę przyznać, że kiedy Michael powiedział mi, że ich ścieżki się rozeszły, poczułem ulgę. Byłem nastolatkiem, a on był moim przyjacielem. Pod wieloma względami czułem się, jakbyśmy byli kolegami z liceum, którzy razem się bawią, żartują i rozmawiają o kobietach. Kiedy jeden z chłopaków ze szkoły wiąże się z dziewczyną, wszystko nieuchronnie się zmienia. Wiedziałem, że skoro Michael się ożenił, będę widywał go rzadziej. Ale zaakceptowałem Lisę i ją polubiłem. Tak w końcu zachowują się kumple. Ostatecznie miałem nadzieję, że pewnego dnia sam będę miał dziewczynę, i wiedziałem, że wtedy chciałbym, by Michael zrobił dla mnie to samo co ja dla niego. Kiedy rozstał się z Lisą, liczyło się tylko to, że odzyskałem przyjaciela.

Rozdział VIII Mapy myśli. SZEŚĆ MIESIĘCY PO ROZWODZIE Z LISĄ MARIE wyruszyliśmy z Michaelem naprzeciw typowej kumpelskiej przygodzie - wybraliśmy się w podróż. Latem 1996 roku, gdy ja skończyłem drugą klasę liceum, a Michael miał niebawem ruszyć w dwuletnią trasę promującą album „HIStory”, pojechaliśmy razem do Europy. Moje rodzeństwo nie mogło nam towarzyszyć ze względu na obowiązki szkolne. Przed wyjazdem Michael przyjechał do nas do New Jersey. Pewnego popołudnia byliśmy pochłonięci grami wideo, kiedy nagle powiedział: - Frank, chcę ci coś wyznać, ale proszę, nikomu o tym nie mów. - Jasne. O co chodzi? - zapytałem. - Zostanę ojcem. - Słucham? Ale jak? - Byłem zaskoczony... delikatnie mówiąc. - Debbie zamierza ofiarować mi najpiękniejszy prezent. Kobietą, o której mówił, była Debbie Rowe. Na przestrzeni lat zwierzał się doktorowi Kleinowi i jego pracownicy Debbie, jak bardzo pragnie zostać tatą i jak jest to trudne, ponieważ nie może nikomu zaufać. I tak, według niego, Debbie miała pewnego dnia zaproponować: - Zasługujesz na to, by zostać ojcem, i chcę spełnić to marzenie. Urodzę twoje dziecko i zostaniesz tatą. Nigdy nie widziałem go szczęśliwszego niż w chwili, kiedy wyjawiał mi ten sekret. Cieszyłem się razem z nim. Nie byłem w szoku. Wiedziałem, że dla Michaela nie ma rzeczy niemożliwych. Kiedy wyjaśnił mi, że dojdzie do tego dzięki Debbie, przerwał. - Poczekaj. Chcę, żebyś czegoś posłuchał. Odtworzył nagranie, na którym usłyszałem jej głos. Słowa brzmiały mniej więcej tak: „Michael, chcę, żebyś został ojcem. To mój dar dla ciebie. Nie pragnę niczego w zamian. W zasadzie jeśli dzieci kiedykolwiek zapytają, co się stało z ich matką, powiedz im, że zginęłam w wypadku samochodowym”. Michael jej ufał, a ja wiedziałem dlaczego. Debbie każdego dnia w pracy miała do czynienia z celebrytami. Nie była nimi zafascynowana. Nie była też ani lekkomyślna, ani impulsywna. Była życzliwą, zrównoważoną kobietą, która skończyła psychologię. Jeżeli złożyła taką propozycję, to godziła się na nią świadomie i robiła to z przekonania, że Michael

będzie wspaniałym ojcem. Jej intencje były czyste. Naprawdę zamierzała zrobić to, co postanowiła. Michael miał zostać ojcem. Była to całkiem naturalna kolej rzeczy. Jak powiedział później mój tata, nasz przyjaciel zdobył spore doświadczenie, opiekując się nami. Naszym pierwszym przystankiem w Europie był Londyn, gdzie Michael miał zaplanowanych kilka spotkań. Szybko uporał się ze zobowiązaniami i postanowił dobrze wykorzystać czas, który został mu do zaplanowanego za dwa dni nagrywania dwóch piosenek w studiu w Szwajcarii. - Hej, pojedźmy wiejskimi drogami aż do Szkocji - zaproponował jeszcze w hotelu. Zawsze podróżował samolotem. Po występach szybko wyjeżdżał, zatem rzadko miał czas na zwiedzanie. A ponieważ teraz przygotowywał się do roli ojca, pomyślał, że może to być ostatnia szansa na samotną podróż. - Jasne! Zróbmy tak - zgodziłem się. Złapaliśmy wiatr w żagle. Zanim zapakowaliśmy się do autobusu, który wynajął na naszą podróż (a co sądziliście, że pojedziemy zwyczajnym volkswagenem?), zrobiliśmy zakupy. - W drodze będziemy tworzyć mapy myśli - zapowiedział. Dorastanie w obecności Michaela oznaczało chłonięcie jego niepowtarzalnej filozofii. Nie musiałem zbierać samych piątek, bo każdy uczy się na swój sposób. A ja miałem niesamowitego nauczyciela, którego chciałem naśladować. Tamtego dnia dowiedziałem się, że mapa myśli jest księgą, w której będziemy umieszczać obrazy inspirujących nas miejsc, ludzi, zdjęć tego, co nam się podobało i co chcielibyśmy osiągnąć. Wymagane akcesoria to: sterty magazynów ze zdjęciami, czyste notatniki, klej i nożyczki. Tak wyposażeni wsiedliśmy do luksusowego autobusu, gdzie czekały na nas wygodne kanapy i łóżka. Wkrótce wyruszyliśmy z Londynu w podróż do Loch Lomond. Towarzyszyli nam kierowca i dwóch ochroniarzy. Nasza sypialnia znajdowała się w tylnej części autobusu. Jeżeli uwagi nie zaprzątało nam podziwianie mijanych krajobrazów, właśnie tam spędzaliśmy czas, tworząc mapy myśli. Było to dla mnie nowe, ale nie pierwsze wyzwanie, jakie postawił przede mną Michael, a które wiązało się z planami na przyszłość. Już wcześniej dał mi do przeczytania niektóre ze swoich ulubionych książek o osiąganiu sukcesu: „Największy kupiec świata”, „Potęga podświadomości”, „Twórcza wizualizacja” oraz wiele, wiele innych. Teraz, kiedy pracowaliśmy nad mapami myśli, pomógł mi zrozumieć, że miałem nieograniczone możliwości. Tego, co człowiek mógł osiągnąć, nic nie ograniczało! Opowiadał, że po tym, jak jego album „Off The Wall” sprzedał się

niespodziewanie dobrze, nikt nie sądził, że uda mu się pobić ten sukces. Takie opinie jeszcze bardziej motywowały go do pracy, by kolejna płyta „Thriller” stała się najlepiej sprzedającym się albumem w historii. W rzeczywistości chciał, by „Thriller” znalazł sto milionów nabywców na całym świecie. Taki był jego cel i zrealizował go. Powiedział, że dany nam przez Boga talent sprawia, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Osiągnął sukces, ponieważ w niego wierzył. Mijaliśmy przepiękne miejsca. Michael, leżąc na łóżku, a ja, siedząc na podłodze autobusu, przeglądaliśmy kolejne magazyny, wydzieraliśmy z nich zdjęcia z dającymi do myślenia słowami lub frazami. Rozmawialiśmy o zamkach, które chciał kupić, o dziewczynach, z którymi chciał się spotykać (na szczycie jego listy była księżna Diana), o hotelach i kurortach, które z kolei ja chciałem posiadać, o Oscarach i nagrodach Grammy, które pragnąłem zdobyć. Nie miałem jeszcze szesnastu lat i wydawało mi się, że świat nie ma granic. Kiedy Michael mówił, że chce mieć zamek, bez zastanowienia odpowiadałem „Tak! Ja też chcę mieć swój!”. Był to doskonały czas i wymarzone miejsce, by rozprawiać o przesadzonych fantazjach i rozmyślać nad sensem życia. Krótko przedtem Michael zaznajomił mnie z medytacją. Podczas przerwy wiosennej przed naszą wyprawą do Europy spędziłem z nim dwa tygodnie ferii w hotelu Beverly Hills. Wiedziałem, że często medytował, i podczas tamtego wyjazdu powiedziałem mu, że też chcę spróbować. Od samego początku namawiał mnie do tego. - Z całą pewnością powinieneś spróbować. Już czas, byś zaczął myśleć sam za siebie, byś oczyścił swój umysł i pokazał, czego chcesz. Medytując, w pewnym sensie sadzisz ziarno. Sadzisz ziarno w swoich myślach, a one są obrazem rzeczywistości. Jego kierowca - Gary - stał się naszym duchowym przewodnikiem. Może nie był to oczywisty kandydat na mentalnego guru, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak wiele czasu spędziliśmy, żartując z niego. Znaliśmy go już dość długo - to on odebrał nas z lotniska, kiedy razem z Eddiem po raz pierwszy jechaliśmy do Neverlandu. Pochodził z Teksasu i uwielbiał komponować. Zupełnie poważnie podchodził do swoich piosenek, których cały urok polegał na tym, że były naprawdę okropne. - Panie Jackson, chciałbym, żeby posłuchał pan utworu, który napisałem ostatniej nocy. Opowiada o czerwonym jastrzębiu - powiedział kiedyś. - A co było inspiracją dla jego powstania? - zainteresował się Michael. Gary opowiedział nam, że kiedy stał przy oknie, zauważył przelatującego ptaka (nie jastrzębia), którego głos, według niego, brzmiał jak słowa „red hawk” (czerwony jastrząb). Wybuchliśmy śmiechem.

Miał jeszcze jeden hit pod tytułem „Powder Blue”. Znaliśmy każde słowo. - Gary, powinieneś pojechać w trasę koncertową - żartował Michael. - Dziewczyny biłyby się o ciebie. - Rany, panie Jackson, nie sądzę - odpowiadał. W 1996 roku Michael dał koncert z okazji pięćdziesiątych urodzin sułtana Brunei. Zabrał tam mnie, Eddiego i Dominica. Mieszkaliśmy w jednym z domków gościnnych sułtana. (A miał ich chyba dwadzieścia, we wszystkich pracowały pokojówki i kucharze wedle standardów amerykańskich domki były naprawdę luksusowe). Przed wyjazdem do Brunei Gary dał nam taśmę ze swoimi największymi przebojami. Nigdy nie zapomnę, jak wszyscy czterej pędziliśmy wózkiem golfowym po posiadłości sułtana. Byliśmy zaledwie pięć minut drogi od domu, kiedy Michael nagle sobie coś przypomniał. - O nie! - krzyknął. - Zapomnieliśmy największych hitów Gary’ego! Zawróciliśmy po płytę. Przemierzając później nieznaną nam krainę, włączyliśmy jego muzykę i śpiewaliśmy na cały głos. Znaliśmy każde słowo każdej piosenki. Byliśmy jego największymi (i być może jedynymi) fanami. Droczyliśmy się z nim, ale tylko dlatego, że go kochaliśmy. Pracował dla Michaela bardzo długo i był niezwykle lojalny. Za to w kwestii medytacji przyjazny, naiwny Gary okazał się instruktorem samoukiem. W swoim pokoju w hotelu Beverly Hills urządził niewielką świątynię ze świecami i rozrzuconymi na podłodze chustami. Polecił, bym zamknął oczy i głęboko oddychał. Gary na poważnie podchodził do tego, co robiliśmy - ja również. Po kilku dniach takich sesji podarował mi moją mantrę - wciąż jej używam, by wprowadzić się w stan medytacji, w którym nie myślę, ale kontroluję swoje myśli. Teraz, podczas naszej podróży przez Szkocję, medytowaliśmy razem. Michael odmierzał czas - nasze sesje trwały dwadzieścia pięć minut z pięciominutowym odpoczynkiem na końcu. Od tamtego czasu, kiedy tylko byliśmy razem, medytowaliśmy przynajmniej raz dziennie. Wzajemnie motywowaliśmy się do skupienia. Jakbyśmy wspierali się w ćwiczeniach. Po tej podróży kontynuowaliśmy tę tradycję latami. Zatem tworzyliśmy nasze mapy myśli, medytowaliśmy i rozmyślaliśmy o tym, jak pracują nasze umysły i jakie jest nasze miejsce we wszechświecie. Wciąż mam mapę, którą wtedy stworzyłem. Gdy patrzę na nią dziś, widzę, że fantazje, jakie wtedy snułem, zamieniały się w cele. Chciałem mieć mieszkania w Los Angeles, Nowym Jorku i we Włoszech i w różnych momentach swojego życia miałem je. Chciałem posiadać własny hotel i drużynę futbolową - oba te marzenia niemal się spełniły. Pragnąłem zająć się produkcją filmów i muzyki - właśnie nad tym pracuję. Ach, chciałem jeszcze zostać modelem. (Miałem tylko

szesnaście lat. Dajcie dziecku pomarzyć). Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale jedna z pierwszych mądrości, jakich nauczyłem się od Michaela, wiązała się z rozumieniem szans, które pojawiały się wraz z umacnianiem siebie, ambicją i samoświadomością. Myślenie w takich kategoriach sprawia, że dziecko chce dorosnąć i zmieniać świat. Często prosiliśmy kierowcę, żeby zatrzymał autobus. Wysiadaliśmy i rozglądaliśmy się po okolicy. Michael opowiadał, gdzie jesteśmy, co widzimy, i wyjaśniał, dlaczego jest to ważne. Pamiętam, że pewnego razu zatrzymaliśmy się, by obejrzeć zachód słońca. Przed nami roztaczała się przestrzeń porośnięta zieloną trawą i wysokimi, pięknymi drzewami. - Spójrz na to - powiedział. - Gdy widzisz takie krajobrazy, zdajesz sobie sprawę, że Bóg naprawdę istnieje. Mamy wielkie szczęście, że możemy tak podróżować. Jeśli ludzie codziennie oglądaliby takie widoki, pewnie bardziej troszczyliby się o ziemię. Michael nauczył mnie doceniania piękna natury. Gdybym nie miał go za przewodnika, być może nigdy nie przyzwyczaiłbym się do zatrzymywania na skraju drogi i pozwalania, by roztaczający się widok mógł do mnie przemówić. Nie obchodzi mnie, jak tandetnie to brzmi. Mój przyjaciel otwarcie i z wielką pasją mówił o miłości do naszej planety. Chciał pomóc w zachowaniu jej na długie lata w jak najmniej zmienionej formie. Wcześniej słyszałem, jak mówił o tym zarówno osobiście, jak i w swoich piosenkach, ale teraz, kiedy zatrzymaliśmy się, by docenić Boskie dzieło, odczułem to inaczej - dużo głębiej. Jedną z książek, które polecił mi podczas tamtej podróży, była „Mewa” Richarda Bacha. Bohater opowieści, Jonathan Livingston Seagull, jako jedyna z mew dostrzega, że w życiu liczy się coś więcej niż samo istnienie - coś więcej niż to, co zna. Michael chciał, bym właśnie tak żył - wznosił się ponad oczekiwania i starał się, by każdy kolejny dzień był niezwykły. Wpoił mi tę ambicję. - Wolisz być Jonathanem czy którymś z pozostałych ptaków? - pytał często. Ta wspólna podróż to jedno z moich najbardziej pamiętnych wspomnień związanych z Michaelem. Wcale się nie nudziliśmy. Nie dochodziło między nami do żadnych kłótni ani sprzeczek. Jechaliśmy przez Szkocję, rozmyślając o życiu, zbliżaliśmy się do siebie i wraz z kolejnymi kilometrami nasze relacje przestawały opierać się na schemacie nauczycieluczeń, a stawały się bardziej koleżeńskie. Nie miało znaczenia, że byłem dwadzieścia lat młodszy. To był czas, kiedy zaczęliśmy naprawdę rozmawiać. - Musisz studiować te obrazy i słowa - mówił. - Spójrz w lustro i powiedz sobie, co chcesz, by się wydarzyło. Rób tak codziennie, a to się spełni. - I to wszystko? - pytałem. - Nic więcej nie muszę robić?

- Nie chodzi jedynie o myśli i słowa. Ale o emocje, które płyną w twojej krwi. Musisz je poczuć i żyć nimi każdego dnia, aż w nie uwierzysz. - O rany! - odpowiedziałem zdumiony. - To logiczne. Tak właśnie robisz w przypadku swojej muzyki. - Tak, Frank, dokładnie tak. A wkrótce chcę wykorzystać tę receptę również przy produkcji filmów. Nasze rozmowy płynęły prosto z serca i były ważne dla nas obu. Jasne, byłem wtedy młody, ale Michael dostrzegł moją ciekawość i ambicję. Jako mój nauczyciel życia wykorzystał tę szansę. SAMA PODRÓŻ BYŁA DLA NAS WAŻNIEJSZA niż jej cel. Jednak ostatecznie nasz wielki autobus wjechał wysypaną żwirkiem drogą na teren przypominającego zamek hotelu w Loch Lomond. Było już ciemno. Przywitał nas portier z okrągłymi okularami na nosie. Zdaje się, że miał na imię Herron. Sprawiał wrażenie spokojnego, rzeczowego człowieka. Jednak kiedy odprowadzał nas do pokoju, powiedział: - Przy okazji, w państwa pokoju jest duch. Spojrzeliśmy z Michaelem po sobie. - Wspaniale, duch. A jak się nazywa? - zapytał Michael. - Katherine - odparł Herron. Imię matki Micheala. To dopiero straszne. Dotarliśmy do apartamentu, rozgościliśmy się. Było już po północy. Ochroniarze poszli spać, ale my byliśmy nocnymi markami. Mieliśmy wrażenie, że spędziliśmy wieczność zamknięci w autobusie. A poza tym w pokoju miał być duch. Nie było szans, byśmy zasnęli. - Chodźmy pozwiedzać - bez wahania zaproponował Michael. Przechadzaliśmy się pustymi korytarzami - hotel był ogromny. Gdzie podziali się wszyscy goście? Czy już śpią? Chcieliśmy pójść w stronę jeziora, by sprawdzić, czy uda nam się zobaczyć potwora z Loch Ness. Nieważne, że byliśmy przy niewłaściwym jeziorze. Nessie to tajemnicza istota, kto wie, gdzie mogła się pojawić? Poza tym nad wodą było bardzo ładnie. Świeże i relaksujące powietrze, jednak nigdzie ani śladu Nessie. - To miejsce jest dziwne. Na parkingu nie ma ani jednego samochodu - powiedział Michael. Nagle naszym oczom ukazał się ubrany na czarno Herron. Światło księżyca odbijało się w jego okrągłych okularach. Napędził nam stracha. - Czy mogę panom w czymś pomóc? - zapytał upiornym, beznamiętnym tonem. - Nie

chcę, by oddalili się panowie za daleko i się zgubili. Nawiedzony zamek, jezioro, przyprawiający o gęsią skórkę portier. Jakbyśmy nagle znaleźli się w którymś z odcinków „ScoobyDoo”. Byłem pewien, że jeżeli naprawdę zobaczymy ducha Katherine, okaże się, że to tylko przebrany Herron. Musiała to być jakaś skrzętnie wymyślona przez niego historyjka, dzięki której chciał się wzbogacić. - Och, najmocniej przepraszam - powiedział Michael, próbując ukryć, jak dziwne wydawało nam się to wszystko. - Chciałem jedynie obejrzeć posiadłość. Jest przepiękna. Mój przyjaciel uwielbiał popadać w przesadną wylewność i prawić komplementy innym ludziom. Rzucił się zatem w wir opowieści o naszym oczarowaniu hotelem, o jego wyjątkowości i wspaniałej dbałości Herrona o każdy szczegół. Dołączyłem do niego. Później zapytaliśmy, czy kiedykolwiek widział potwora z Loch Ness. - Nie, nigdy nie widziałem Nessie - odparł, zapewne powstrzymując się od rzucenia: „Wy głupi turyści, to Loch Lomond”. Zapadła niezręczna cisza. - Robi się zimno. Lepiej chodźmy odpocząć - przerwał ją Michael. Gospodarz odprowadził nas do hotelu. Było tam cicho jak w grobowcu i w tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że z całą pewnością jesteśmy jedynymi gośćmi. Herron towarzyszył nam w drodze do naszego pokoju, podziękowaliśmy mu, życzyliśmy dobrej nocy i zamknęliśmy za sobą drzwi. Wciąż jednak nie byliśmy zmęczeni. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko kontynuowanie naszego śledztwa. Wyszliśmy na korytarz. Ujrzeliśmy młodą kobietę w pięknej białej sukni ślubnej. Miała włosy uniesione na czubku głowy i długie opadające na ramiona loki. Spojrzała na nas, nie zwalniając kroku. I zniknęła. Zatrzymaliśmy się w ciszy. Jeżeli to nie był nasz duch, to co to u diabła było? Zjawa powinna nas przestraszyć, ale zamiast tego ruszyliśmy dalej - oczywiście w przeciwnym kierunku niż ona. Wychylaliśmy się zza rogów i sprawdzaliśmy zamknięte drzwi. Nagle zobaczyliśmy tabliczkę ze znakiem basenu. Weszliśmy do pomieszczenia i znów naszym oczom ukazał się Herron. Było już po północy, a on, w tych swoich okrągłych okularkach, czyścił basen. Ten facet był dosłownie wszędzie. Przeprosiliśmy raz jeszcze, mówiąc, że chcieliśmy tylko obejrzeć ten piękny hotel, i wróciliśmy do pokoju. Siedzieliśmy na łóżku, rozmyślając o tym dziwnym miejscu. Dlaczego powiedzieli nam, że w naszym pokoju jest duch? I jak mieliśmy po takiej informacji zasnąć? Nagle poruszyły się zasłony. Niemal skoczyłem na równe nogi, ale Michael mnie przytrzymał. - Czekaj - powiedział. - Nigdy nie bój się duchów. Jeśli ich nie zaniepokoisz, nic ci nie

zrobią. Po prostu zmów krótką modlitwę, a same odejdą. Nie bał się. Dlatego ja też się nie bałem. Duch czy nie duch zrobiliśmy się głodni. Czy w tym miejscu dają coś do jedzenia? Na karcie dań napisano, że obsługa pracuje całą dobę, zatem zamówiliśmy cztery albo pięć omletów z sosem tabasco. Obaj je uwielbialiśmy. Otworzyliśmy drzwi, za którymi stał nikt inny tylko Herron z tacą w ręku. (Przynajmniej nie była to Katherine). Strach całkiem zniknął, kiedy zaczęliśmy zajadać się naszym przysmakiem. Ucztę skończyliśmy dopiero o piątej nad ranem. Naszym następnym przystankiem na malowniczej trasie do Szwajcarii był Paryż. Tam Michael przedstawił mnie komuś, kto z czasem stał się stałą postacią w naszej codzienności. Przeziębiłem się. Michael miał nagrać w Szwajcarii kilka utworów, a kiedy tylko czekała go praca w studiu lub występy, uważał na wszelkie wirusy i bronił się przed chorobami. Za każdym razem, kiedy kasłałem, za pomocą wentylatora lub ręcznika odganiał od siebie zarazki. Naprawdę nie cierpiał, kiedy ktoś w jego obecności kichał - wychodził wtedy z pomieszczenia. Zatem w Paryżu zamieszkałem w osobnym pokoju i przez cały dzień się nie widzieliśmy. Nazajutrz wezwał mnie do siebie. - Chcę ci kogoś przedstawić - zapowiedział. - Możesz nazywać go Małym Michaelem. Był to trzynastoletni chłopak z długimi włosami ubrany dokładnie jak Michael. Miał na sobie czarne spodnie, mokasyny, kapelusz, czerwoną koszulę, a jego oczy podkreślono kredką. Naprawdę wyglądał jak miniatura Michaela - jego widok był uroczy... ale też w pewien sposób przyprawiający o gęsią skórkę. Zjedliśmy razem obiad. Mały Michael (który jak się później dowiedziałem - naprawdę nazywał się Omer Bhatti) nie znał zbyt dobrze angielskiego. Był cichy, jednak kiedy już się odzywał, mówił tak szybko, że nie mogłem zrozumieć ani słowa. Ale starałem się być uprzejmy, jak zawsze. W którymś momencie tamtej nocy Michael wziął mnie na stronę i zdradził, że Mały Michael jest jego synem. Co? Synem? Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym dzieciaku, nie widziałem go, nie pamiętam, by kiedykolwiek w ciągu dziesięciu lat o nim wspominał. Jednak przyzwyczaiłem się, że w świecie mojego przyjaciela można się spodziewać wszystkiego. Był to po prostu kolejny nieprzewidziany zwrot. - Mówisz serio? - zacząłem się śmiać. Opowiedział mi, że kiedyś, podczas wcześniejszej trasy koncertowej, poznał pewną blondynkę z Norwegii. Była pierwszą fanką, z którą wdał się w romans. Dziewczyna zaszła w

ciążę. Kiedy urodziła dziecko, dosłownie postradała zmysły, tak bardzo przytłoczyła ją wiadomość, że ojcem jest Michael Jackson. (Wiem, co myślicie. Uwierzcie mi, sam miałem wątpliwości). Trafiła do szpitala dla obłąkanych, dziecko zaś zaadoptowała niejaka Pia, która miała tam pracować jako pielęgniarka. Chłopiec wychowywał się zatem u Pii i jej męża Riza Bhattiego. Później, jak opowiadał, w ramach trasy „HIStory” pojechał do Tunezji. Podczas tournée fani często gromadzili się przed hotelami, tańczyli i śpiewali dla niego. Widziałem nieraz, jak zapraszał przypadkowych fanów do hotelu, rozmawiał z nimi i pozował do zdjęć. Czasem próbowali tańczyć jak on. Był to tak śmieszny widok, że musiałem chować twarz i wybiegać z pokoju, żeby nie robić z siebie widowiska. I tak w Tunezji Michael miał usłyszeć o chłopaku, który wygrał jakiś dedykowany mu konkurs tańca - możliwe, że był to jeden z dzieciaków z tłumu sprzed hotelu. Chciał go poznać i tak przyprowadzono do jego pokoju Omera. Zauważył pewne podobieństwa w ich wyglądzie i zastanawiał się, czy może to być dziecko z romansu z 1984 roku. Rzeczywiście, los chciał, że tak było - a przynajmniej tak twierdził Michael. Jak miałem zareagować na taką historię? To wspaniała opowieść, jednak mało wiarygodna, chociaż Michael naprawdę starał się mnie przekonać, że jest prawdziwa. Był absolutnie pewien, że odnalazł swojego zaginionego syna. Twierdził, że zawsze o nim wiedział, a teraz nareszcie może go mieć przy sobie. Oczekiwał, że uwierzę w tę historię - naciskał na mnie, chociaż obaj wiedzieliśmy, że nie było w niej ani odrobiny prawdy. W końcu, po pięciu minutach, podczas których rozmawialiśmy na ten temat, uznałem, że opowieść jest nieszkodliwa. - W porządku, to twój syn - ustąpiłem. Ostatecznie historyjka była niegroźna, ale stała się preludium do czegoś, co już niewinne nie było. Omer rozpoczął trend, jaki stopniowo nasilał się w życiu Michaela. Mój przyjaciel zaczął otaczać się ludźmi, którzy stawiali go na piedestale, mówili to, co chciał usłyszeć, i robili to, czego od nich oczekiwał. Takie postacie sprawiają, że życie staje się prostsze. Być może otaczanie się osobami, które nie zdobywały się na najmniejszy sprzeciw, zapewniało mu poczucie bezpieczeństwa, którego tak potrzebował. Ale ja zawsze uważałem, że szczerość jest ważniejsza od nadskakiwania komuś. Nawet zgadzanie się z łagodną historią Michaela o Omerze nie przyszło mi łatwo. Prawdziwa przyjaźń oznacza szczerość, a ja chciałem być wierny tej zasadzie, bez względu na cenę. Z PARYŻA OMER WRÓCIŁ do tak zwanej przybranej rodziny w Norwegii, a my pojechaliśmy do Szwajcarii. Tam Michael nagrał dwa utwory: „Blood On The Dance Floor”

oraz „Elizabeth, I Love You”. Druga piosenka była prezentem dla Elizabeth Taylor z okazji jej sześćdziesiątych piątych urodzin, które świętowała rok później, w lutym 1997 roku. W Szwajcarii zatrzymaliśmy się w domu Charliego Chaplina, niedaleko Vavey, oraz odwiedziliśmy jego grób, gdzie Michael mógł złożyć mu hołd. Zjedliśmy z rodziną Chaplina obiad, na którym pojawiła się między innymi jego piękna wnuczka, w której niesamowicie się zadurzyłem. (Tak, często się zakochiwałem). Charlie Chaplin od dawna był jednym z idoli Michaela. Na liście osób, które uważał za wspaniałych artystów, innowatorów i/lub wizjonerów i których życiorysy studiował z uwagą, byli: Walt Disney, Bruce Lee, Fred Astaire, James Brown i właśnie Charlie Chaplin. Od Disneya nauczył się, że może stworzyć świat ze swoich fantazji. Charlie Chaplin, Bruce Lee i Fred Astaire stanowili inspirację dla jego ruchów i póz - sposobów poruszania się, jakie włączał do opowiadanych tańcem historii, które chciał przekazać i zaadaptować po swojemu. Większość czasu w Szwajcarii Michael spędził w studiu. Znaleźliśmy jednak kilka godzin na wizytę w muzeum w Zurychu. Kiedy jeszcze byłem mały, Michael nauczył mnie kochać sztukę, więc wszędzie, gdzie tylko się pojawialiśmy, staraliśmy się odwiedzać galerie. Zaraz przy wejściu przywitała nas dyrektor muzeum - bardzo miła kobieta w średnim wieku, w okularach, z krótko obciętymi włosami. Zawsze mieliśmy z Michaelem podobne poczucie humoru - odnosiłem wrażenie, że intuicyjnie odgadywał przypadkowe, szalone pomysły, które nieustannie przychodziły mi do głowy. Kiedy tylko przywitaliśmy się z panią dyrektor, w jego oczach dostrzegłem ten znajomy błysk i pomyślałem: „Zaraz zacznie się zabawa”. Mieliśmy swój sztandarowy numer. Uwielbialiśmy udawać głębokie poruszenie całkowicie wymyślonymi albo trywialnymi rzeczami i obserwowaliśmy, jak reagują na to inni. Kiedyś wynajmowaliśmy dom w Isleworth na Florydzie. Michael zawsze interesował się zakupem posiadłości w tamtej okolicy. Agent nieruchomości pokazywał nam dom Shaquille’a O’Neala, który w tamtym czasie grał w Orlando Magic. Shaq był wielkim fanem Michaela, zatem pośrednik zaaranżował ich spotkanie. W drodze na nie Michael powiedział: - Ojej, jakie wspaniałe teazyjskie drzewa. Są prześliczne. Oczywiście nie ma czegoś takiego jak „teazyjskie drzewa”, ale któż ośmieli się dyskutować z Michaelem Jacksonem? - Są cudowne, prawda? - odparł agent. Michael wdał się z nim w długą pogawędkę o wyimaginowanych roślinach. Było przezabawnie. Mając w pamięci tamto wydarzenie i inne podobne, zwróciłem się do dyrektor

muzeum. - Jakich perfum pani używa? Są wspaniałe. Michael, musisz powąchać, jak pani ładnie pachnie. Niesamowity zapach. Wąchałem jeden jej nadgarstek, a Michael drugi. - Pięknie pani pachnie - powiedział. - Och, podam panu ich nazwę. Zapiszę ją dla pana. Już była nasza. Teraz zająłem się jej włosami. - Ma pani piękne włosy. Jak pani o nie dba? - Zwyczajnie, po prostu myję pod prysznicem - odparła. A później dodała - W zasadzie używam jeszcze lakieru, który dodaje im objętości. Poprosiłem, żeby zapisała również jego nazwę. Chociaż Michael szczerze interesował się sztuką, akurat to muzeum było okropne. Nie miało to jednak dla nas znaczenia. Już się nakręciliśmy. Michael podszedł do chyba najszkaradniejszego obrazu i krzyknął: - Mój Boże, musimy się tu zatrzymać. Udawał, że piękno tego czegoś wprost nim wstrząsnęło. - Najmocniej przepraszam, ale czy ma pani może chusteczkę? - Czy wszystko w porządku? - zapytałem. Potrząsnął głową. - Musisz to poczuć - odpowiedział, udając głębokie poruszenie. - To dzieło sztuki jest wyjątkowe. - Och tak, również czuję jego piękno - odparłem, zachowując taką samą powagę jak on. Pani dyrektor była wyraźnie pod wrażeniem. - Widzę, że obaj panowie niesamowicie odbieracie sztukę - powiedziała. Michael zaczął udawać, że płacze. Kobieta odwróciła się do mnie ze słowami: - Rany, on naprawdę jest bardzo wrażliwy. - O tak, jest ogromnie wrażliwy - odpowiedziałem. - Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o estetyce. Czuję dokładnie to co on, jednak lepiej umiem trzymać swoje emocje na wodzy. - Jesteście - zrobiła teatralną pauzę - jesteście wyjątkowi. Kontynuowaliśmy zwiedzanie - bawiliśmy się wyśmienicie, zadając jej pytania dotyczące tej wątpliwej sztuki. Z udawanym zachwytem bredziliśmy o jej sukience: - Z czego jest uszyta? Musisz dotknąć tego materiału.

Ochroniarze, którzy nam towarzyszyli, przez cały czas kręcili z dezaprobatą głowami. Nasze zachowanie było wstrętne, ale świetnie się bawiliśmy. Czasami nasze żarty nie były aż tak wyszukane. Jak wtedy, kiedy na południu Francji pojechaliśmy na spotkanie z księciem AlWalidem bin Talalem i graliśmy w pingponga na złotym stole. Mieszkaliśmy w luksusowym hotelu, w którym nocne życie nigdy się nie kończyło. Pewnej nocy staliśmy z Michaelem na balkonie w naszym pokoju i obserwowaliśmy ludzi, którzy o trzeciej nad ranem jedli kolację. - Powinniśmy spłatać im jakiegoś figla - powiedział Michael. Wypełniliśmy wiadro wodą i... plusk! Wylaliśmy całą zawartość z balkonu na niczego niespodziewających się gości na dole. Schowaliśmy głowy i wczołgaliśmy się z powrotem do pokoju, nim ktokolwiek zdołał nas zauważyć. Nikt nigdy się nie domyślił, że to my za tym staliśmy. KIEDY MICHAEL SKOŃCZYŁ PRACĘ w studiu w Szwajcarii, przyszedł czas na mój powrót do szkoły. Wracałem sam. W samolocie zająłem miejsce obok ubranego w garnitur mężczyzny. Kiedy sunęliśmy w przestworzach z niesamowitą prędkością, wdaliśmy się w rozmowę o sprawach duchowych, biznesowych i o życiu w ogóle. Po kilku minutach zapytał: - W jakiej dziedzinie prowadzi pan interesy? Biorąc pod uwagę mój wiek, byłem zaskoczony pytaniem. - Jak pan sądzi, ile mam lat? - Dwadzieścia? Trzydzieści? - Nie, proszę pana. Mam szesnaście lat. - Szesnaście? - Na twarzy mojego rozmówcy malowało się zdumienie. - Skąd w tak młodym wieku tak dużo wiesz? To, że ocenił mnie na więcej lat, niż miałem, schlebiało mi, ale też po części mnie obrażało. Podobała mi się myśl, że jestem mądrzejszy niż chłopcy w moim wieku, ale nie chciałem wyglądać jak staruszek. Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że podczas tamtej podróży pod wieloma względami dorosłem. Przyjaźń, która rozpoczęła się w czasie trasy „Dangerous”, teraz przerodziła się w coś zupełnie innego. Po raz pierwszy wyraźnie poczułem, że dorastam i coraz bardziej dostosowuję się do świata, a doświadczenia z czasu wspólnie spędzanego z Michaelem pozwalają mi na konwersacje z kimkolwiek i gdziekolwiek. Mój przyjaciel również zauważył tę zmianę we mnie i zaczął rozmawiać ze mną inaczej niż do tej pory. Chociaż nigdy tak naprawdę nie traktował mnie jak dziecko nawet wtedy, kiedy nim byłem - teraz poruszał przy mnie najróżniejsze tematy, mówiliśmy o

wszystkim, co dzieje się na świecie. Podkreślał wyraźnie, że ceni moje zdanie - niezależnie od tego, że byłem młody i niedoświadczony. Mimo tej zmiany w jego stosunku do mnie i mimo mojej nowoodkrytej dojrzałości nie sądzę, by którykolwiek z nas w najmniejszym stopniu podejrzewał, co jeszcze przed nami i dokąd ostatecznie zaprowadzi nas nasza przyjaźń.

Rozdział IX Świeżo upieczony tata. PRZYJAŹŃ MOJA I MICHAELA EWOLUOWAŁA, on sam zaś również się zmieniał. Przygotowywał się do ojcostwa i to zadanie traktował z wielką powagą. Według mnie wydawał się bardziej stworzony do roli ojca niż męża. Być może czas, który spędził z Lisą, i miłość, jaką darzył jej dzieci, uświadomiły mu, że jest gotów do wychowywania własnych potomków. Chociaż czasem zachowywał się dziecinnie, w rzeczywistości był dorosłym mężczyzną i o dzieci, które spotykał na swojej drodze, zawsze troszczył się jak ojciec. Przez lata opieki nade mną i moim rodzeństwem nabrał doświadczenia. Podczas naszej wieloletniej przyjaźni obserwowałem, jak zajmował się moimi braćmi i siostrą. Miał wrodzone zdolności - potrafił słuchać dzieci, był nieskończenie cierpliwy. Poza tym przygotowywał się do rodzicielstwa tak samo jak do wszystkich swoich pasji - czytając. Podczas wielu naszych wypraw do księgarni zawsze kupował stosy książek o rodzicielstwie i wychowywaniu dzieci. Był zdeterminowany - chciał być najlepszym ojcem, jakim tylko mógł. Starał się zrozumieć psychikę dzieci i znaczenie ich relacji z rodzicami. Troska Michaela o wszystko co związane z dziećmi rozpoczęła się w momencie poczęcia jego syna. Jeszcze przed jego narodzinami wiedział, że nazwie go Prince. Powiedział, że to imię od pokoleń nadaje się w jego rodzinie. Nagrał swój głos na taśmę: - Prince, jestem twoim tatą. Kocham cię, Prince. Kocham cię. Jesteś wspaniały. Kocham cię. Nagrał również czytane przez siebie książki dla dzieci i klasyczne powieści, jak „Moby Dick” i „Opowieść o dwóch miastach”. Wieczorami Debbie przykładała do brzucha słuchawki i odtwarzała nagrania - dzięki temu po narodzinach dziecko znało głos Michaela. Cieszyłem się razem z nim. Zwłaszcza że wiedziałem, iż ojcostwo jedynie wzmocni naszą przyjaźń. W przeszłości martwiłem się, jak spełnienie tego największego marzenia o posiadaniu własnej rodziny wpłynie na nasze relacje. Kiedyś, gdy niemalże zaadoptował dziecko, zapytałem go: - Czy będziesz o nas pamiętał, kiedy już będziesz miał swoją rodzinę? - To wy jesteście moją rodziną - odpowiedział. - Nigdy nie będziesz musiał się o to martwić. Tamtą chwilę wykorzystał również, by przypomnieć mi, jak wielkie mam szczęście jestem zdrowy, mam wspaniałych rodziców i rodzeństwo oraz cudowne dzieciństwo.

Kiedy to powiedział, zdałem sobie sprawę, jak wielką częścią wszystkich tych rzeczy, za które powinienem być wdzięczny, jest on sam. Był dla mnie trzecim rodzicem. Kiedy dorosłem i samodzielnie podejmowałem coraz więcej decyzji, jego rady były dla mnie tak samo cenne jak te, których udzielali mi mama i tata. Dlatego z całym przekonaniem twierdzę, że Michael Jackson był stworzony do roli ojca. Po tamtej rozmowie moje niepokoje związane z wpływem, jaki jego własna rodzina mogła mieć na naszą przyjaźń, zniknęły. To, że powinien mieć dziecko, zaczęło mi się wydawać najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Jednak kiedy w listopadzie 1996 roku, kilka miesięcy przed narodzinami Prince’a, Michael ożenił się z Debbie, byłem w szoku. - Po co ci ten ślub? - zapytałem. Po historii z Lisą Marie trudno było zrozumieć, dlaczego miałby jeszcze raz chcieć przechodzić przez to samo. Znów opowiedział mi o saudyjskim księciu AlWalidzie bin Talalu i jego wpływie na tę decyzję. Kiedy książę dowiedział się, że Michael będzie miał dziecko, chciał, by się ożenił. Michael wolał nie zagrażać swoim relacjom zawodowym z bin Talalem, więc poślubił Debbie. Tak przynajmniej zapamiętałem tę historię. Podobnie jak w czasach Lisy Michael zbagatelizował wagę małżeństwa i utrzymywał, że jest ono czystą formalnością. - Debbie niczego ode mnie nie chce - zapewniał. - Zależy jej tylko na koniach. Poza tym jest matką Prince’a. W jego rozumieniu to chyba miało sens. Debbie sprawiała wrażenie sympatycznej, przyjaznej, szczerej osoby i być może namiastka tradycyjnej rodziny byłaby dobra dla dziecka. Prince urodził się 13 lutego 1997 roku. Byłem w New Jersey, kiedy odebraliśmy telefon. Michael dzwonił jeszcze z samochodu, którym wiózł syna ze szpitala do Neverlandu. Najpierw rozmawiał z moją mamą, później po kolei przekazywaliśmy sobie słuchawkę i gratulowaliśmy mu. Powiedział, że trzymanie w ramionach swojego dziecka to najbardziej niesamowite uczucie na świecie i że to właśnie ta chwila jest najważniejsza w życiu. Pomyślałem wtedy o wszystkich obrazach dzieci, które naklejał na ścianach w różnych hotelach na całym świecie. Mimo ogromnego talentu i wszystkiego tego, co miał do zaoferowania, za niczym nie tęsknił bardziej niż za posiadaniem dziecka, którym mógłby się opiekować i które mógłby kochać. Jego radość była niemal namacalna. Kiedy rozmawialiśmy, zauważyłem, że włączony w pokoju telewizor pokazuje obrazy z kamer dziennikarzy, którzy śledzą samochód Michaela w drodze na ranczo.

- Jesteście w telewizji - powiedziałem. Poczułem się zabawnie, kiedy zdałem sobie sprawę, że obrazy, które widzę w telewizorze współgrają ze słowami, które słyszę w słuchawce telefonu. Coś jakby prymitywny czat wideo. Przez większość pierwszego roku życia Prince’a Michael wciąż przebywał w trasie „HIStory”, która obejmowała osiemdziesiąt dwa koncerty w pięćdziesięciu ośmiu miastach. Dziecko jednak dostało odpowiednie imię - było jego małym księciem. Wszystkie plany Michaela w tamtym czasie obracały się wokół malucha. Uważał, że dziecko nie powinno podróżować z jednego miasta do drugiego, dlatego Prince zamieszkał z dwiema nianiami, które opiekowały się nim dniem i nocą, w Paryżu, który stanowił centralny punkt trasy. Każdego wieczoru po koncercie Michael leciał prywatnym samolotem do swojego apartamentu na Polach Elizejskich. Gdy nie występował, zawsze przebywał z Prince’em. Był to niełatwy do zrealizowania harmonogram, ale on starał się być dla swojego syna zarówno matką, jak i ojcem. Moja mama oraz rodzeństwo: Aldo, Dominic i Marie Nicole towarzyszyli mu podczas znacznej części trasy „HIStory” razem z Prince’em i nianiami. Ja i Eddie nie mogliśmy się wyrwać ze szkoły, ale ostatecznie wymknęliśmy się na kilka dni i w paryskim Disneylandzie poznaliśmy synka naszego przyjaciela. W pokoju hotelowym, jak w każdym innym miejscu, gdzie Michael się pojawiał, dbał o stworzenie wolnego od stresu, stymulującego środowiska dla dziecka. Moja mama pamięta, że zawsze słychać było piękne dźwięki harfy oraz że razem z Michaelem i nianiami czytali Prince’owi od pierwszego dnia po jego narodzinach. Byłem szczęśliwy, trzymając małego na rękach. Jak każde dziecko zasypiał w moich ramionach. Nianiami były Pia i Grace, poznałem obie bardzo dobrze. Pia była początkowo główną nianią i matką Omera Bhattiego, „syna” Michaela. Wkrótce po tym, jak Michael przedstawił mi Omera, wyznał prawdę - nie był ojcem chłopaka. Jego rodzicami byli Pia i Riz - para, która według pierwotnej wersji jego opowieści jedynie go adoptowała. Nawet nie udawałem zaskoczenia. W ramach wytłumaczenia Michael podał te same powody, jakimi uzasadniał swoje małżeństwa z Lisą Marie i Debbie Rowe. Musiał pokazać saudyjskiemu księciu i reszcie arabskiego świata biznesu, że ma rodzinę. Nie miałem pojęcia, jak odkrycie dawno zaginionego nieślubnego syna miało poprawić jego wizerunek w oczach bin Talala, ale taka była jego wersja wydarzeń. Jakkolwiek budziła ona wątpliwości, kupiłem tę historię zarówno w przypadku Lisy Marie, jak i Debbie, a teraz Omera. Przynajmniej był konsekwentny w swoich wyjaśnieniach. Omer i jego rodzina zaczęli obchodzić z nami święta, co było dość logiczne,

zważywszy na to, że Pia pracowała jako niania Prince’a. Riz załatwiał różne sprawunki i dbał o samochody. Omer był pierwszym dzieciakiem, który spędzał dużo czasu z Michaelem od czasu oskarżeń z 1993 roku. Michael zaprzyjaźnił się z całą jego rodziną, był dla niego mentorem i traktował go jak syna. Lubiłem spędzać czas z Omerem. Był miłym chłopakiem tylko wciąż mówił tak szybko, że musiałem prosić, by zwolnił. Przezywałem go „Little Monkey” („Mała Małpka”). W międzyczasie Michael i Debbie sprawiali wrażenie, że dobrze im się układa. Regularnie rozmawiali przez telefon. Nie było między nimi romansu czy intymności, ale Michael szczerze kochał ją jak przyjaciółkę. Był jej bezgranicznie wdzięczny za to, że uczyniła go ojcem. A ona wierzyła, że sprawdzi się w tej roli. Sam doświadczyłem tego w wieku pięciu lat - Michael nie miał żadnych trudności w porozumiewaniu się z dziećmi. Posiadał wrodzoną umiejętność postrzegania świata oczyma dziecka i zupełnie nie musiał się zmieniać, by zostać takim ojcem, jakim chciał być. Jego serce i myśli były skierowane wyłącznie na realizację tego zamierzenia. Po narodzinach Prince’a niemal natychmiast chciał drugiego potomka, by dzieci mogły wychowywać się razem. Pięć miesięcy później Debbie zaszła w drugą ciążę. JESIENIĄ 1997 ROKU rozpocząłem ostatni rok nauki w liceum. W szkole byłem kimś w rodzaju widma - ani nie okazałem się szczególnie zdolnym uczniem, ani nie chodziłem na imprezy - ale miałem bardzo dobrych przyjaciół. Grałem w futbol i dla zabawy robiłem te same rzeczy, które cieszyły mnie jako czternastolatka - spędzałem czas z Mikiem Piccolim i czasem z kilkoma innymi znajomymi. Mój dawny rywal stał się jedną z kilku osób, z którymi naprawdę mogłem porozmawiać. Stroiliśmy się i szliśmy na kolację do restauracji mojego ojca. Niekiedy kelner potajemnie przynosił nam kolejne kieliszki wina i spędzaliśmy wieczór na pogawędkach. Tak wyglądał mój idealny wieczór poza domem. Od czasu do czasu urywaliśmy się ze szkoły do restauracji na lunch i później wracaliśmy na lekcje. Pewnego razu zajadaliśmy się ogromną porcją pasty, kiedy nagle do restauracji wszedł trener naszej reprezentacji futbolowej. „Już po nas” - pomyśleliśmy. - Wiem, że powinniśmy być w szkole - zacząłem się tłumaczyć - ale chciałem się upewnić, że przed meczem uzupełnimy zapasy protein. - Zwariowaliście? Nie wolno wam jeść makaronu z różowym sosem - odpowiedział. Wpakowałem się wtedy w niezłe tarapaty. Tamtego roku codziennie woziłem Eddiego do szkoły i każdego dnia obaj się spóźnialiśmy. Mój brat za karę musiał przychodzić do szkoły w soboty, jakimś cudem mnie zawsze udawało się wymigać. Ani razu nie musiałem zostać w kozie.

Raczej nie zastanawiałem się nad tym, co przyniesie mi życie po zakończeniu liceum. Umiałem gotować i łatwo nawiązywałem relacje z innymi, zatem zawsze miałem możliwość podjęcia pracy w restauracji ojca. Planował otwarcie drugiego lokalu - Il Michelangelo - więc rodzice ucieszyliby się, gdyby mogli liczyć na moją pomoc. Inną możliwością była praca w branży rozrywkowej, myślałem na przykład o aktorstwie. W Boże Narodzenie tamtego roku całą rodziną polecieliśmy na ranczo. Michael był w świetnym nastroju. W październiku zakończył trasę „HIStory”. W Neverlandzie odzyskiwał siły i spędzał czas z Prince’em. Pamiętam, że siedzieliśmy w jadalni, rozmawiając - moja rodzina, Omer i jego bliscy - kiedy pojawiła się Debbie. Przywitała się i życzyła wszystkim wesołych świąt. Choć byli z Michaelem małżeństwem, dla wszystkich było oczywiste, że ich związek nie jest prawdziwy czy tradycyjny w żadnym sensie tych słów. Debbie była już w widocznej ciąży i Michael zapowiedział wszystkim, że nowonarodzoną córkę nazwie Paris. Uzasadniając taki wybór, oznajmił, że to na cześć miasta, w którym została poczęta. Pozwolił, by ludzie uwierzyli, że utrzymuje z Debbie kontakty intymne, ale przede mną przyznał się, iż tak nie jest. Chociaż opinia publiczna wyraźnie przejmowała się takimi sprawami, dla Michaela był to nieistotny szczegół. Debbie ofiarowała mu najwspanialszy dar na ziemi i miała właśnie zrobić to po raz drugi. Tylko to się dla niego liczyło. Przed narodzinami Paris Michael poprosił moją mamę o przyjazd do Neverlandu. Pragnął mieć przy sobie rodzinę - nie chciał, by jego pociechy spędzały czas wyłącznie z nianiami, a wiedział, jak moja mama uwielbia dzieci. W dzień narodzin Paris, 3 kwietnia 1998 roku, czekała w Neverlandzie na Michaela, który miał przywieźć noworodka ze szpitala. Michael był wspaniałym ojcem. Ludzie mogą mówić o jego życiu i decyzjach co tylko chcą, ale nikt nigdy mu tego nie odbierze. Bardzo kochał swoje dzieci. Karmił je, zmieniał pieluchy, przytulał, rozmawiał z nimi. Nie uznawał języka dziecięcego. - Mów do dzieci tak, jakby były dorosłymi - powiedział. - Zaufaj mi, one rozumieją. I lepiej od razu przyzwyczajać je do mówienia poprawnym językiem. Wychowywał swoje dzieci tak, jak powinien to robić każdy rodzic. Jednak dla obserwatorów z zewnątrz jego postępowanie wydawało się dziwne. Dzieci nigdy nie pojawiały się publicznie z odsłoniętą twarzą. Ludzie nie rozumieli motywów takiej decyzji i zakładali przeróżne scenariusze - od ekscentryzmu w najlepszym wypadku, po okrucieństwo w najgorszym. Dlaczego ojciec zmusza swoje dzieci, by ukrywały się przed światem? Jednak świat Michaela był innym miejscem od tego, w którym żyje reszta z nas. Uważał, że musi chronić dzieci przed dziennikarzami, opinią publiczną, całym tym cyrkiem, który towarzyszył mu na co dzień. Wiedział, co oznacza dorastanie pod czujnym okiem opinii publicznej, i dla

swoich dzieci pragnął czegoś zupełnie innego. Nie tylko chciał chronić je przed fotografami. Uważał również, że jeśli świat je pozna, mogłyby zostać porwane dla okupu. Wszyscy rodzice boją się takiego scenariusza - to najgorszy koszmar. A w przypadku Michaela te obawy były wielokrotnie silniejsze, zważywszy na jego wyjątkową mieszankę bogactwa, sławy i paranoi. Poza specjalnymi środkami ostrożności, które jego zdaniem musiał zachować, był rozważnym, troskliwym, kochającym tatą, a jego dzieci wyrosły na najmądrzejsze i najgrzeczniejsze młode osoby, jakie kiedykolwiek poznałem. W „Piotrusiu Panu” szczęśliwe myśli pozwalają dzieciom latać. Dla Michaela jego pociechy stanowiły najszczęśliwszą część życia. Widząc szczerą radość, jaką dawały mu dzieci, zdałem sobie sprawę, że od bardzo dawna nie był szczęśliwy. Nie wiem, od kiedy dokładnie - chyba zaczęło się to od oskarżeń z 1993 roku - ale pojąłem, że żył w ciągłej depresji. Jeżeli był sam, często zapominał nawet o jedzeniu. Czasami spał aż do popołudnia. W jego pokoju panował ciągły bałagan. Oczywiście, wciąż doskonale się bawił, ale w spokojniejszych momentach stawało się dla mnie jasne, że coś jest nie tak. Michael przyszedł na świat z niezwykłym talentem, który łączył się z dzieciństwem spędzonym w showbizensie. Takie życie słono kosztuje większość dzieci, a świat obserwuje zarówno oceniając, jak i ekscytując się - jak jedno po drugim upadają i się wypalają. Michael na swój sposób mierzył się ze słabościami. Nie imprezował bezmyślnie, nawet okazjonalnie nie sięgał po narkotyki, nie pokazywał publicznie swojego bólu. Ale to nie znaczy, że nie cierpiał. Wydawało mi się, że wszystko to zmieniło się w chwili, kiedy został ojcem. Wróciła jego energia i żywiołowość, których brakowało od lat. Cała moja rodzina zauważyła, że znów podchodzi do życia entuzjastycznie. Najlepszym lekarstwem nie okazały się medytacje, zamienianie Neverlandu w świątynię szczęścia czy uwalnianie się od własnych demonów, ale dzieci. Dzięki nim stał się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To, że budował swoją rodzinę, utwierdzało mnie w przekonaniu, że wciąż będzie walczył ze słabościami, które skrywał pod płaszczykiem codzienności. WIOSNĄ 1998 ROKU, wkrótce po narodzinach Paris, skończyłem liceum. Byłem wolny i jak każdemu siedemnastolatkowi było mi wszystko jedno co dalej. Mój trener chciał mi załatwić możliwość gry dla Penn State, ale nie zdecydowałem jeszcze, czy nadal chcę uprawiać sport. Zastanawiałem się nad pójściem do college’u w Santa Barbara, skrycie marząc, że mógłbym wtedy mieszkać w Neverlandzie.

Nagle jakiś łowca talentów z telewizji zobaczył mnie, kiedy grałem w piłkę w New Jersey. Byłem wyróżniającym się zawodnikiem - zawsze dryblowałem między nogami przeciwników albo przerzucałem piłkę nad czyjąś głową. Czasem narażałem się trenerowi, bo nie podawałem do kolegów z drużyny. Sądziłem, że sam mogę wygrać. Z pewnością nie byłem najlepszym zawodnikiem na świecie, ale zdobywałem punkty i uznanie kibiców. Po tym konkretnym meczu podeszło do mnie kilku łowców głów i zaproponowało udział w castingu do reklamy napoju Powerade. Ojciec zabrał mnie na przesłuchanie, które odbywało się na Manhattanie. Nie pamiętam już dlaczego, ale się spóźniliśmy. Byłem jednym z ostatnich kandydatów. Przede mną przesłuchano już trzysta czy czterysta osób - zdaje się, że był to casting otwarty dla wszystkich. Niedługo po nim odebrałem telefon. Zaproszono mnie do udziału w reklamie. Zaraz po nakręceniu filmu reklamowego strzygłem się w salonie Tonyego Rossiego w Nowym Jorku. Obok mnie siedział Danny Aiello III, syn aktora Danny’ego Aiello, przyjaciela mojej rodziny. Powiedział mi, że reżyseruje film pod tytułem „Osiemnaście odcieni szarości”, w którym zagra jego ojciec. - W zasadzie doskonale nadajesz się do mojego filmu. Chciałbyś w nim zagrać? zaproponował. Tuż po udziale w reklamie z łatwością przyszło mi podjęcie decyzji. Przeczytałem kilka linijek scenariusza i ostatecznie dostałem tę rolę. Był to zaledwie epizod - grałem postać Danny’ego Aiello z dziecięcych lat. W filmie wystąpił również mój młodszy i podobny do mnie brat. Oczywiście reklama i film były to jedynie małe role, które pojawiły się właściwie same, bez żadnego wysiłku z mojej strony. Co by się stało, gdybym naprawdę się postarał? Zawsze interesowałem się filmami, ale nie robiłem niczego, by rozpocząć karierę w tej branży. Teraz postanowiłem: „Okay, muszę w końcu coś osiągnąć”. Przygotowałem portfolio, znalazłem menedżera w Nowym Jorku, który wysyłał mnie na różne przesłuchania. Byłem gotów poświęcić czas i siły dla kariery aktorskiej... Ale jak się okazało, moim przeznaczeniem było zupełnie co innego. Pewnego wieczoru - jakiś rok po ukończeniu liceum - grałem w piwnego pingponga z przyjaciółmi Mikiem Piccolim, Frankiem Barbagallo i Vinniem Amenem w ogrodzie naszego domu, kiedy zadzwonił telefon. Był to Michael. Najpierw zapytał, co robię. - Gram w piwnego pingponga, jest trzy do trzech - odparłem. - Słuchaj, chciałbym, żebyś przyleciał jutro do Korei - powiedział. - Przydałaby mi się tutaj twoja pomoc.

Nie wahałem się. Michael nie zdradził szczegółów czekającego mnie zadania, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Jego prośby nie potraktowałem również jako propozycji pracy. Pomyślałem, że to szansa. Widziałem już, jak wygląda świat Michaela, i byłem nim zafascynowany. Lektury wielu książek, medytacje i tworzenie map myśli - jakby przez to wszystko przygotowywał mnie do tej roli, jakakolwiek miała ona być. Z wszystkich ludzi na całej ziemi, do których mógł się zwrócić, poprosił o pomoc właśnie mnie. - Oczywiście. Z przyjemnością przyjadę - odpowiedziałem. Porozmawiałem z rodzicami na osobności. Powiedziałem im, że Michael poprosił mnie, bym przemierzył pół świata, i że chcę to zrobić. Dostałem ich błogosławieństwo. Dodam tylko, że wróciłem do gry w piwnego pingponga i wygrałem. Ale myślami byłem już daleko. Następnego dnia miałem wyjechać do Seulu. Nie wiedziałem, jak długo mnie nie będzie. Ale miałem już dziewiętnaście lat i byłem gotów zdobywać świat. Następnego dnia spakowałem walizkę i wyjechałem. Lot bezpośredni z JFK do Seulu trwał piętnaście godzin. W pierwszej klasie oprócz mnie siedział tylko jeden pan. Stewardessy były bardzo ładne. To od Michaela nauczyłem się flirtowania z nimi - zawsze miały do opowiedzenia interesujące historie. Pytaliśmy je o ulubione miejsca, do których latały, o to, czy mają narzeczonych lub mężów, i tak dalej. Podczas tamtego lotu śliczna młoda stewardessa zapytała mnie, po co jadę do Korei. Odpowiedziałem, że pracuję nad projektem związanym z przedsięwzięciem rozrywkowym. Od lat utrzymywałem relacje z Michaelem w tajemnicy - w tamtym czasie weszło mi to już w krew. Ale mówiąc tamte słowa, zdałem sobie sprawę, że tym razem w moich odwiedzinach nie chodziło wyłącznie o przyjaźń - tym razem w grę wchodziły również interesy. Z lotniska odebrał mnie jeden z ochroniarzy Michaela. Było około dziewiątej wieczorem, a my jechaliśmy przez miasto. Seul był magicznym miejscem - cudownie oświetlony wyglądał niemal jak futurystyczna wizja Nowego Jorku. Byłem podekscytowany, przebywając na drugim końcu świata. Od razu udałem się do swojego pokoju. Jeszcze zanim skończyłem wypakowywać rzeczy, zadzwonił Michael. - Och, dobrze, że już jesteś - powiedział. - Jak lot? - Wspaniale. Bardzo się cieszę, że tu jestem. To niesamowity kraj. - Tak, jest wspaniały. Jadłeś już? - Nie, a ty? - Przyjdź do mnie do pokoju, zamówimy coś. Tylko porządnie się umyj i wyszczotkuj zęby. Nie przychodź tu, póki nie przestaniesz śmierdzieć. - Właśnie w taki sposób ze sobą

rozmawialiśmy. Poszedłem do jego pokoju i wystukałem nasz sekretny rytm. - Frankfrankfrankfrank - przywitał mnie dziwnym, dobrze mi znanym przezwiskiem. Miał na sobie spodnie od piżamy, biały podkoszulek, kapelusz i czarne mokasyny. Typowy, codzienny strój. Wszędzie ubierał się w piżamę, w końcu poszedł w niej nawet do sądu. Kapelusze dostarczano mu na zamówienie całymi skrzyniami. Podczas tras koncertowych albo podroży lubił rzucać je fanom z okien hoteli. Walczyli o nie między sobą, zatem rzucał kolejne. I następne. Właśnie tak pozbył się wielu nakryć głowy. Przywitałem go mocnym uściskiem, a on oprowadził mnie po pięknym apartamencie. Podziękowałem mu za szansę, którą mi daje, i powiedziałem, jak wielki to dla mnie zaszczyt. - Frank, mógłbym powierzyć tę pracę komukolwiek - zaczął. - Ale wybrałem ciebie, ponieważ ufam ci i kocham jak własnego syna. Pamiętaj, wychowałem cię. Wiem, jak zmotywować cię do działania. Masz ogromny potencjał i chcę zobaczyć, jak go wykorzystujesz. Zajadając się tradycyjnymi koreańskimi potrawami - kimchi i bibimbapem opowiadaliśmy sobie, co wydarzyło się od naszego ostatniego spotkania. Zapytał, co u rodziny, a później wyjaśnił, że organizuje dwa koncerty dobroczynne - jeden w Korei, a drugi w Niemczech. Przedsięwzięcie nazwano „Michael Jackson & Friends” - „Michael Jackson i Przyjaciele”. Wystąpić mieli Mariah Carey, Andrea Bocelli i inne gwiazdy, a zyski miały trafić do organizacji działającym na rzecz dzieci. - Nie mogę ciągle wychodzić, Frank - zaczął wyjaśniać moje zadania. - Są rzeczy, które chcę, byś dla mnie załatwiał. Doskonale wiedziałem, że naprawdę tak było. Z uwagi na fanów Michael nie mógł pojawiać się publicznie. Dawniej zatrudniał asystenta, który kupował dla niego koszulki, filmy czy cokolwiek innego, czego akurat potrzebował. Teraz to ja miałem zająć to stanowisko, chociaż wtedy jeszcze ani nie nazwaliśmy tak tej posady, ani też nie ustaliliśmy płacy. Na początku nie chciałem żadnego wynagrodzenia. Po prostu pragnąłem mieć w tym swój udział. Ale Michael nawet nie chciał o tym słyszeć. - To praca - powiedział. - Pewnego dnia założysz rodzinę. Musisz od czegoś zacząć. Zapowiedział, że będę miał swojego kierowcę i ochroniarza. Nie miałem pojęcia, czego powinienem się spodziewać, ale byłem pełen dobrych myśli. Tak właśnie rozpoczęły się moje relacje zawodowe z Michaelem - i raz wyraziwszy na nie zgodę, nigdy nie oglądałem się za siebie. Nie żałowałem, że nie poszedłem na studia. Doskonale wiedziałem, że to, czego nauczę się od Michaela, przewyższy jakąkolwiek wiedzę

dostępną w szkole. Czekało na mnie niepowtarzalne i bezcenne doświadczenie.

Mój ojciec Dominic Cascio pracował w hotelu Helmsley Palace w Nowym Jorku. Wtedy poznał Michaela.

To zdjęcie przedstawiające Michaela i mojego ojca zrobiono w Helmsley krótko po głośnym wypadku Michaela na planie reklamy Pepsi. Doznał wtedy poparzeń drugiego stopnia. (To stąd ten opatrunek na jego głowie).

To zdjęcie, na którym widać mnie i Michaela, zrobiono w Helmsley Palace podczas naszego pierwszego spotkania w 1984 roku.

Podczas naszego pierwszego spotkania w Palace obecny był również Emmanuel Lewis.

Emmanuel Lewis, mój ojciec i ja (z moją zabawkową limuzyną).

Pożegnanie z Michaelem podczas naszego pierwszego spotkania.

To zdjęcie ma dla mnie szczególną wartość. Jest pierwszym, które zrobiłem Michaelowi, dlatego początkowo chciałem, żeby znalazło się na okładce tej książki.

Jedno z naszych pierwszych spotkań z Michaelem w Helmsley Palace. Tym razem ojciec zabrał ze sobą mnie, mojego brata Eddiego, który siedzi na jego kolanach, oraz moją mamę Connie.

W czasie, kiedy ojciec pracował w Helmsley Palace, ze swoim bratem Aldo otworzył restaurację. To zdjęcie zrobiono właśnie w Aldo’s w Wyckoff, w New Jersey. Od lewej: mój ojciec Dominic; Bonnie; dawny menedżer Michaela Bill Bray i Frank DiLeo.

Po naszym pierwszym spotkaniu w Helmsley Palace Michael zaczął się pojawiać w naszym domu w Hawthorne, w New Jersey, w środku nocy. Nikt z domowników nie wiedział, kiedy się go spodziewać, dlatego podczas jego wizyt zazwyczaj byliśmy już z Eddiem (po lewej) w piżamach.

Kolejna z nocnych wizyt Michaela w naszym domu w Hawthorne. Od lewej: moja mama Connie, ja, Michael, Eddie, mój brat Dominic i tata.

Michael nie był jedynym członkiem rodziny Jacksonów, którego ojciec poznał w Helmsley Palace. Na tym zdjęciu jest z Titem (po lewej), Jackiem (w środku) i Marlonem (po prawej).

Bywało, że Michael i jego krewni odwiedzali Aldo’s, gdzie jadali w spokoju w prywatnej sali na górze. Tam właśnie zrobiono to zdjęcie. Od lewej: mój ojciec Dominic, La Toya Jackson, Rene Elizondo, Janet Jackson, Jack Gordon i moja mama Connie.

W Helmsley Palace po nowojorskim koncercie w czasie trasy „Bad”. Tamtego wieczoru daliśmy Michaelowi taki sam zegarek POP jak nasze - wszyscy mamy je przypięte do koszul. Od lewej: ja, Eddie, Michael i moja kuzynka Danielle.

Eddie i ja wraz z Whoopi Goldberg czekamy na występ Michaela w Nowym Jorku.

Michael odwiedza mojego ojca w sklepie odzieżowym Brioni w Nowym Jorku.

Za kulisami przed jednym z koncertów na trasie „Bad” w Nowym Jorku/New Jersey. Od lewej: moja „ciotka Roro” (jak nazywał ją Michael), mama Connie, Michael, przyjaciółka rodziny Christine, mój ojciec Dominic, ja i Eddie.

Mój tata z Michaelem i Sophią Loren za kulisami podczas jednego z koncertów na trasie „Bad”.

Już na samym początku ojciec wywarł na Michaelu duże wrażenie. „Masz wspaniałego tatę” powtarzał mi. Ludzie zawsze czują się swobodnie w obecności mojego taty i kiedy przekonał się o tym także Michael, narodziła się ich przyjaźń.

Ja (po lewej) i Eddie z Michaelem za kulisami podczas trasy „Dangerous” w Londynie w 1992 roku. Michael chciał wspierać naszą rodzinną restaurację, dlatego nosił koszulki z napisem: „I love Aldo’s”.

Podróżowałem z Michaelem po całym świecie, ale żadne miejsce nie było tak wyjątkowe i magiczne jak Neverland. Ten znak witał gości zaraz po wjeździe na teren rancza.

Michael często gościł w Neverlandzie całe rodziny, pozwalał, by inni korzystali z atrakcji w parku rozrywki i podziwiali zwierzęta w zoo.

Karuzela Sea Dragon w Neverlandzie - miejsce wielu bitew na słodycze.

Bentley Michaela zaparkowany na tyłach jego domu. Po prawej mieściło się biuro mojego przyjaciela (z podobizną Piotrusia Pana za szybą).

The Sky Gazebo (Niebiańska Altana) w Neverlandzie. Jadaliśmy tam śniadania i lunche, nocą zaś patrzyliśmy na gwiazdy. Znajdowały się tam lornetki, dzięki którym można było patrzeć w niebo lub podziwiać całą posiadłość. Z tego miejsca roztaczał się niesamowity widok, zwłaszcza po zmroku, kiedy Neverland był oświetlony. Nie ma słów, którymi można by opisać piękno tego miejsca nocą.

Architektura zieleni Neverlandu w najlepszej odsłonie. Te krzewy, przycięte na kształt żyraf, znajdowały się obok basenu.

Mój wózek golfowy w Neverlandzie, który zaprojektowałem podczas trasy „Dangerous”. Był najszybszy ze wszystkich i miał wbudowany odtwarzacz CD wraz z głośnikami.

Most, który prowadził do domu głównego. Po prawej stronie jeziora pływaliśmy skuterami wodnymi.

Michael latami doskonalił Neverland, zwracając uwagę na każdy szczegół. Przechadzał się po posiadłości i wskazywał detale, które chciał zmienić. W kwestii rancza był tak samo drobiazgowy jak w przypadku swojej muzyki. Wszystko musiało być doskonałe.

Taki znak (Uwaga! Bawiące się dzieci) znajdował się przed stacją kolejki, przy drodze do parku rozrywki, zoo i kina.

Główne wejście do domu Michaela. Pracownicy Neverlandu ustawiali się wzdłuż schodów, by powitać gości przybywających na ranczo.

Mój brat Aldo i siostra Marie Nicole bawią się w zoo na ranczu z orangutanem Michaela, Brandy.

Marie Nicole w wagonie kolejki Neverland Valley Train w drodze do kina lub wesołego miasteczka.

Wnętrze stacji kolejki w Neverlandzie. Zawsze było tam mnóstwo słodyczy i świeżych ciasteczek.

Za kulisami podczas trasy „Dangerous”. Od lewej: mój tata Dominic, Eddie, Michael i ja.

Podczas trasy „Dangerous” w Tel Awiwie, w Izraelu, z moim bratem Eddiem (po lewej), Michaelem i Billem Brayem (za mną). Po lewej w tle widać również mojego ojca.

Jednym z idolów Michaela był Bruce Lee i to z pewnością mój przyjaciel jest odpowiedzialny za to, że polubiłem tego aktora - tak bardzo, że pewnego roku w New Jersey wcieliłem się w niego w Halloween. Przebrany za lekarza Michael poszedł z nami zbierać słodycze. Na zdjęciu są również mój brat Dominic, Marie Nicole oraz Eddie.

Część druga FRANK TYSON I PAN JACKSON

Rozdział X Rosnąca odpowiedzialność. NASTĘPNEGO WIECZORU PO MOIM PRZYJEŹDZIE do Seulu odbył się pierwszy z dwóch koncertów dobroczynnych „Michael Jackson & Friends”. Dochód z imprezy miał trafić do dzieci z Kosowa. Wystąpili Slash, Boyz II Men, Andrea Bocelli i Luciano Pavarotti. Tak samo jak wiele razy w przeszłości oglądałem show Michaela, stojąc z boku sceny. Wiedziałem, że ponieważ nie jestem już uczniem, moja rola będzie inna. Nie spodziewałem się jednak, że ta zmiana nadejdzie tak szybko. Po koncercie stałem za kulisami z Michaelem, kiedy podeszła do nas Mariah Carey w towarzystwie swojego ówczesnego partnera - meksykańskiego wokalisty, Luisa Miguela. Rozmawiałem z nim chwilę o futbolu - początkowo sądził, że pochodzę z Hiszpanii, ponieważ w tamtym czasie miałem pofarbowane na pomarańczowo włosy, które pasowały do barw, w jakich grała ich reprezentacja (nie potrafię wyjaśnić powodów noszenia takiej fryzury - nie mam pojęcia, co sobie wtedy myślałem). Michael gawędził z Mariah. Debatowali o pewnym utworze, przekomarzali się, kto go lepiej zaśpiewał. Chodziło o „I’ll Be There” zarówno wersja The Jackson 5 z 1970 roku, jak i młodsze o dwadzieścia lat nagranie Mariah z Treyem Lorenzem trafiły na szczyt list przebojów. - Ależ Michael - nalegała Mariah, uśmiechając się od ucha do ucha - nikomu nigdy nie udało się zaśpiewać tej piosenki lepiej od ciebie. Michael się zarumienił. - O nie, nie, nie - odparł natychmiast. - Naprawdę, ty zrobiłaś to lepiej. Wyglądało na to, że Mariah jest zaszczycona obecnością Michaela - zachowywała się jak oczarowana nim fanka. Podczas ich pogawędki zauważyłem, jak z twarzy Luisa Miguela znika uśmiech, i pomyślałem, że trochę irytuje go uwaga, jaką jego dziewczyna poświęca innemu mężczyźnie. Sam byłem nieco zaskoczony, że ona - znana wokalistka - jest tak urzeczona Michaelem. Jednak w kolejnych latach widziałem jeszcze wiele gwiazd zachowujących się podobnie. - Kim jest twój przyjaciel? - zapytała, odwracając się w moją stronę. - Jest taki uroczy. - I zaczęła głaskać mnie po (niewiadomo dlaczego) pomarańczowych włosach. - Proszę, nie przestawaj - odparłem, łasząc się do niej jak szczeniaczek. - Przestań, Frank - przerwał Michael. - Mariah nie będzie cię głaskała po włosach. Bóg jeden wie, co w nich masz.

Luis Miguel popatrzył na nas z zakłopotaniem i konsternacją. Był ubrany w obcisły garnitur. Nie mogłem się powstrzymać. Zacząłem swój sztandarowy gag. - Świetny garnitur - powiedziałem. - Przestań - mruknął Michael. Ale ja już poddałem się chwili. - Co to za marka? - zapytałem. Kątem oka widziałem, jak Michael stara się nie zaśmiać. Luis Miguel wymamrotał nazwisko projektanta, jednak wcale się nie uśmiechał. Zdecydowanie nie podobało mu się, że jego dziewczyna głaszcze mnie po głowie i przyjaźnie flirtuje z Michaelem. Michael znalazł odpowiedni moment na doskonałą zemstę i kiedy już się pożegnali, rzucił do Mariah: - Frank jest twoim ogromnym fanem i potwornie się w tobie zakochał. Spłonąłem rumieńcem. Czy byłem w niej zakochany? Sam dziś zadaję sobie to pytanie. Naprawdę nie wiem, ale pamiętam, że sądziłem, iż jest seksowna. Luis i Mariah w końcu wyszli, a my przekomarzaliśmy się na jej temat. Powiedział, że gdybym wylądował z nią w łóżku, nie wiedziałbym, co zrobić. Odgryzłem się, mówiąc, że gdyby sam znalazł się z nią w takiej sytuacji, zapewne chciałby grać w gry wideo albo oglądać kreskówki. - Siedź cicho, Frank - rzucił zabawnym tonem i obaj wybuchliśmy śmiechem. Właśnie tak zachowywaliśmy się wobec dziewczyn - jak dwaj młodzieńcy walczący o tę samą, hipotetycznie osiągalną dla nas dziewczynę. Wciąż byłem młody i w zasadzie mogłem jeszcze z tego wyrosnąć (przynajmniej częściowo), ale Michael najlepiej czuł się właśnie w takim świecie fantazji. Na drugi koncert dobroczynny polecieliśmy wraz z całą ekipą wyczarterowanym samolotem do Niemiec. Podczas lotu siedziałem obok Michaela, ochroniarzy i kilku innych gwiazd w przedniej części samolotu. - Słuchaj, kiedy lecisz ze mną, nie musisz się martwić o to, że samolot może się rozbić - powiedział. - Nie umrę w katastrofie lotniczej. Nie, tak się nie stanie. Zginę od strzału. Doskonale pamiętam te słowa. Zresztą nie tylko wtedy je wypowiedział. Jednak we wszystkich naszych poważnych rozmowach rzadko mówił o śmierci. Za bardzo cieszyła go myśl o wychowywaniu dzieci. Dotarliśmy do Monachium wczesnym wieczorem. Od razu pojechaliśmy do hotelu Bayerischer Hof. Przed budynkiem czekały na nas setki fanów. Kilkoro z nich rozpoznałem -

dopiero co widziałem ich w Korei. Przed każdym hotelem i w każdym mieście, gdzie występował, fani oczekiwali na jego przyjazd. Większość z nich trzymała w rękach kolaże zdjęć i inspirujących cytatów. Doskonale wiedzieli, co lubił, sporo czasu i energii wkładali w przygotowywanie prezentów dla niego. Michael uwielbiał oglądać zdjęcia Myszki Miki, Piotrusia Pana, Charliego Chaplina, The Three Stooges oraz oczywiście fotografie dzieci - to tylko kilka z wielu postaci, które go inspirowały lub po prostu bawiły. W dzieciach widział czystość i niewinność i kiedy był smutny, ich zdjęcia zawsze potrafiły go rozweselić. Na swoich plakatach fani zestawiali obrazy w ciekawy i twórczy sposób, na przykład umieszczając zdjęcie Michaela w stroju Piotrusia Pana pozującego obok Charliego Chaplina. Albo wycinali podobizny pięknych dzieci i robili z nich ramkę plakatu przedstawiającego Michaela. Rzecz jasna nie wszystkie transparenty były tak wyszukane - na niektórych pisali po prostu: „Kochamy cię, Michael”. A on odwzajemniał tę miłość. Wiele razy, kiedy próbowaliśmy przedrzeć się przez tłum, zauważał w nim konkretnego fana. Nagle się zatrzymywał, by zwrócić się do tej jednej osoby, przywitać się, zadać pytanie i nawiązać chwilowy, ale bardzo prawdziwy kontakt z nim lub z nią. Było tak wszędzie, gdzie tylko się pojawialiśmy. W każdym mieście i każdym kraju fani zjawiali się przed hotelem z prezentami. Wchodząc do budynku lub wyglądając z okna, Michael wskazywał te, które chciał zabrać. Ktoś z jego ekipy przynosił je do jego pokoju, a on go nimi dekorował. Po każdym przystanku w swojej podróży prezenty od fanów wysyłał do Neverlandu. Planował, że pewnego dnia otworzy tam muzeum ze wszystkimi rzeczami, które zebrał. Kiedy tylko rozpakowałem się w hotelu w Monachium, Michael zadzwonił do mnie i poprosił, bym do niego przyszedł. Miał dla mnie zadanie. - Widzisz te plakaty na dole, Frank...? - zaczął, a później pokazał mi te, które chciał, bym przyniósł na górę. W otoczeniu ochroniarzy wyszedłem przed budynek i zacząłem je zbierać. Ponieważ od lat widywano mnie w towarzystwie Michaela, wszyscy fani wiedzieli, kim jestem. Kiedy przeciskałem się przez tłum, mówili: - Frank, prosimy, powiedz Michaelowi, że go kochamy. Albo: - Frank, poproś Michaela, żeby pomachał nam z okna. Byłem świadkiem takich scen na każdym naszym przystanku - działo się tak, odkąd byłem dzieckiem. Teraz jednak to ja reprezentowałem Michaela.

Nie miałem żadnych wielkich planów co do pobytu w Niemczech ani tego, co miało nastąpić później. W tych pierwszych dniach starałem się wszystko sobie poukładać. Próbowałem z perspektywy dorosłego człowieka obserwować, jak pracuje Michael i cała ta machina wokół niego. Po koncercie w Monachium chciał się skupić na pracy w studiu, a ja miałem mu towarzyszyć. Był zdecydowany, by całkowicie oddać się tworzeniu nowej płyty. Kiedy w październiku 1997 roku skończył trasę koncertową „HIStory”, Prince miał osiem miesięcy, a Debbie była w ciąży z Paris. W tamtym roku wydał również „Blood On The Dance Floor” album z remiksami i pięcioma nowymi utworami. W 1998 roku spędzał czas z dziećmi. Jego kolejna pyta była niezmiernie oczekiwana także przez wytwórnię Sony. W wieczór koncertu dobroczynnego czarnym vanem i w policyjnej eskorcie pojechaliśmy na stadion. Chociaż widziałem to już wiele razy wcześniej, wciąż lubiłem się przyglądać, jak tłum rozstępuje się, by zrobić nam miejsce. Kiedy dotarliśmy za kulisy Stadionu Olimpijskiego, koncert trwał już od jakiegoś czasu. Na widowni znajdowało się ponad sześćdziesiąt tysięcy ludzi, na scenie zaś pojawiali się artyści z różnych stron świata. Oglądaliśmy ich występy na monitorze. Przywitaliśmy się z kilkoma znanymi nam osobami. Była tam Karen Faye, makijażystka i fryzjerka Michaela. Poznałem ją podczas trasy „Dangerous” i widywałem później przy kręceniu jego wideoklipów oraz przed publicznymi wystąpieniami. Jako dzieciak skrycie się w niej podkochiwałem. Zwracałem się do niej przezwiskiem, które nadał jej Michael - Turkle. Kochał ją i wciąż z niej żartował. Jeśli miała na sobie zapinaną na zamek kurtkę, próbował ją rozpiąć. Jeżeli była w spódnicy - unosił ją. Wtedy, na powitanie, mocno ją przytuliłem i pocałowałem. Turkle zajęła się makijażem Michaela, a Michael Bush, który projektował dla niego kostiumy, zaczął go przebierać. Widziałem już wcześniej to show w Korei. Wiedziałem, co mogło się wydarzyć, a co nie powinno. Michael miał dać trzydziestominutowy koncert na koniec całej imprezy, już po wszystkich innych artystach. Kiedy makijaż i strój były gotowe, zasiadł z boku sceny i oglądał występ. Wszystko szło gładko. I wtedy wyszedł, by zaśpiewać „Earth Song” - utwór, który był szczególnie bliski jego sercu. Jest to piosenka, która opowiada o pięknie świata i o tym, jak przez wojny i egoizm niszczymy to, co zostało nam dane. Kiedy ją wykonywał, zawsze przywoływał obrazy wojennego cierpienia. W trakcie koncertu w Monachium wszedł na wielki most rozpięty z przodu sceny. Konstrukcja została podniesiona, unosząc go półtora metra do góry - dokładnie tak jak to było w Korei. Później miała delikatnie opadać aż do

końca utworu. Jednak tym razem zamiast wolno spadać, most gwałtownie runął. Spadł na scenę z ogromnym hukiem. „Co jest, do cholery?” Jako prawdziwy showman, nawet spadając, Michael nie przestał śpiewać. Kiedy konstrukcja wylądowała na dole, wciąż trzymał się na nogach. Później opowiedział nam, że tuż przed uderzeniem podskoczył, co zapewne uchroniło go przed poważniejszymi obrażeniami. Mimo to nie był w dobrym stanie. Bez namysłu wbiegłem na scenę razem z ochroniarzami. Pod koniec piosenki zgasły światła, Michael padł mi w ramiona. Pomogliśmy mu wydostać się z konstrukcji. Publiczność, która na początku zapewne zakładała, że upadek mostu był częścią występu, widząc naszą bieganinę, zdała sobie sprawę z tego, co właśnie zobaczyła. Z tłumu dały się słyszeć zaniepokojone głosy. Na scenę wjechał prawdziwych rozmiarów czołg wojenny, wyskoczył z niego uzbrojony żołnierz. Dziecko podarowało mu kwiat, wobec czego padł na kolana, zanosząc się szlochem. Kiedy Michael kończył występ, od czasu do czasu pochylał się z bólu. Później, za kulisami, wyraźnie cierpiał, ale nie przerwał koncertu. - Mój ojciec powiedział mi, że niezależnie od wszystkiego show musi trwać powiedział. Wyszedł więc ponownie na scenę, usiadł na jej skraju i zaśpiewał ostatnią piosenkę, „You Are Not Alone”***. Ochroniarz pomógł mu wrócić za kulisy. Z jakichś powodów - mogę się tylko domyślać, że chodziło o dziennikarzy - nie wezwaliśmy karetki. Zamiast tego wsiedliśmy z powrotem do czarnego vana, którym przyjechaliśmy, i zaczęliśmy jeździć po mieście, szukając otwartego całą dobę szpitala. Znalezienie takiej przychodni zajęło kierowcy trzy kwadranse. Z każdą chwilą, kiedy tak krążyliśmy, coraz bardziej się denerwowałem. Nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje. Nasz kierowca był Niemcem, ale ciągle się gubił. Dlaczego nie wezwaliśmy ambulansu? Zazwyczaj jestem dość pobłażliwy i pełny szacunku dla innych, ale jeśli ktoś nie staje na wysokości zadania, tracę cierpliwość. Tak było w tym przypadku - zacząłem krzyczeć na kierowcę. W tym samym czasie Michael leżał ledwo przytomny na tylnym siedzeniu. Lekarz, który towarzyszył mu w trasie, mierzył jego puls i zapewniał, że wszystko będzie dobrze. Jeszcze przed chwilą chłonąłem jedynie rytm świata Michaela. Teraz stałem się odpowiedzialny za jego dobro. W końcu dotarliśmy do kliniki, gdzie dopełniłem wszystkich formalności związanych z jego przyjęciem. Kiedy poszedłem go zobaczyć, leżał w szpitalnym łóżku. Jakimś cudem albo dzięki temu, że w momencie upadku podskoczył - niczego sobie nie złamał. Potwornie

jednak bolał go krzyż, prawie nie mógł oddychać. Cichym głosem kazał mi się dowiedzieć, kto odpowiada za ten wypadek. Chciał kogoś zwolnić. Opierałem się delikatnie, kiedy poprosił, bym zadzwonił do Kenny’ego Ortegi, producenta koncertu, i przez niego dotarł do winnego. Była trzecia nad ranem, a Ortega był osobistością. Skoro jednak Michael tego chciał, wyszukałem jego numer i obudziłem go. Michael za bardzo cierpiał i nie mógł z nim rozmawiać. Zrobiłem to za niego. Kenny przeprosił i zapewnił, że sprawdzi, co i dlaczego zawiodło. Ostatecznie do hotelu wróciliśmy dopiero o piątej nad ranem. Byliśmy sami w jego apartamencie. Po kilku minutach zjawił się lekarz, który przyleciał z nami z Nowego Jorku. Towarzyszyły mu dwie inne osoby. Zaczęły ustawiać sprzęt medyczny przy łóżku Michaela. - Kim są ci ludzie? - zapytałem doktora. - To lekarze - odpowiedział. - Pomogą Michaelowi zasnąć. - Zrobił krótką przerwę, po której dodał: - Muszą skupić się na pracy. Byłoby najlepiej, gdybyś wrócił do swojego pokoju. Michaelowi nic nie będzie. - Tak, nic mi nie będzie - w tle usłyszałem głos mojego przyjaciela. - Podadzą mi tylko lekarstwo przeciwbólowe i nasenne. Zadowolony z takiej odpowiedzi, zostawiłem go w towarzystwie lekarzy i wróciłem do swojego pokoju. Dopiero później zrozumiałem, czego tak naprawdę byłem świadkiem tamtej nocy. Wtedy po raz pierwszy widziałem, jak Michaelowi podawano propofol, bardzo mocny środek znieczulający. Może być aplikowany wyłącznie przez anestezjologów. Na miejscu obecni byli dwaj lekarze, ponieważ pacjent, któremu podaje się lek, musi być uważnie monitorowany. W tamtym czasie nie miałem o tym pojęcia, zupełnie nie znałem się na takich sprawach. Wystarczało mi, że Michael jest pod opieką doktora, którego najwidoczniej zna i któremu ufa. Odniosłem wrażenie, że jest bezpieczny, a cała sytuacja pasuje do zaistniałych okoliczności. Co innego miałem pomyśleć? Niebezpieczeństwo, jakie stanowiły te leki, było mi obce i zupełnie go nie dostrzegałem. Po klapie w Monachium wraz z dziećmi i ich nianią Grace polecieliśmy pierwszym samolotem do Paryża, który podczas trasy „HIStory” stanowił centralne miejsce ich spotkań. Później udaliśmy się do Sun City w Afryce Południowej. Moi rodzice dołączyli do nas w Johannesburgu, gdzie Michaela traktowano jak króla. Udaliśmy się na niesamowite safari i byliśmy gośćmi na przyjęciu urodzinowym Nelsona Mandeli, które wydawał w swoim domu. Mieszkaliśmy w hotelu Michelangelo - to właśnie nazwa tego miejsca i sugestia Michaela stały się inspiracją dla moich rodziców, którzy pewnego dnia otworzyli w New Jersey

restaurację Il Michelangelo. Między powrotem Michaela do zdrowia po tamtym wypadku a towarzyszeniem mu podczas tych pierwszych podróży moja praca zaczynała nabierać wyraźniejszego kształtu. Początkowo moja rola była prosta - pomagałem mu przyozdabiać pokoje i wychodziłem po podkoszulki, jedzenie, książki, gazety i inne rzeczy, których potrzebował. Byłem podekscytowany podróżowaniem z Michaelem i cieszyłem się, pomagając mu, jak tylko mogłem. Moja praca była zatem dość osobliwa, ale byłem z niej zadowolony. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie masz szczęście - mawiał czasem. - Tak wiele osób chciałoby być na twoim miejscu, ale celowo wybrałem ciebie. - Uwierz mi, wiem, jakie mam szczęście. I raz jeszcze dziękuję ci za wszystko odpowiadałem. Towarzyszenie największemu artyście świata było dla mnie czymś wyjątkowym doceniałem tę przygodę. Ale tak naprawdę znałem tylko takie życie. Moi przyjaciele niewiele wiedzieli o tych doświadczeniach, ale od czasu do czasu moja twarz migała im w wiadomościach

albo na zdjęciach w magazynach.

Oczywiście dostrzegałem ich

zainteresowanie. Ale wciąż, na swój sposób, pozostawałem normalny. Zatem chociaż byłem wdzięczny i cieszyłem się życiem w tym świecie, nie obnosiłem się z moim szczęściem. Nie tak, jak mogłoby to wyglądać, gdybym wcześniej nie dorastał z Michaelem. Uwielbiałem tę przygodę, ale czas spędzany z nim uważałem za pewnik. Nie zdawałem sobie sprawy, jak był cenny. Niezależnie od tego, co akurat się działo - czy były to rzeczy dobre, czy złe przebywanie z Michaelem sprawiało, że czułem, iż mam jakiś cel w życiu. Od chwili, kiedy zacząłem dla niego pracować, rozmawialiśmy o tym, jak będzie wyglądać moja przyszłość zarówno ta najbliższa, jak i późniejsza. Podczas jednej z pierwszych takich rozmów Michael powiedział mi coś ważnego, co odbiło się echem w kolejnych latach. - Frank, masz władzę. Ludzie będą ci zazdrościli. Będą się starali nastawiać nas przeciwko sobie. Ale obiecuję ci, nigdy nie pozwolę, by im się to udało. Z jakiegoś powodu te słowa wryły się w moją pamięć. Nigdy o nich nie zapomniałem. Nie miałem jednak pojęcia, jaką prawdę i jakie cierpienie przepowiadały. W SIERPNIU WRÓCILIŚMY DO NEVERLANDU. Od czasu wyjazdu z Monachium ból pleców stał się dla Michaela przewlekłym problemem. Mimo to czekały na niego obowiązki. Mnie zaś polecił zająć się segregowaniem jego ogromnej kolekcji filmów. Chociaż pozornie wydawało się, że to dość prozaiczne zadanie, jak zawsze opracował już bardziej złożony plan.

- Frank, wiem, że nie jest to zbyt wielkie wyzwanie, ale chcę, żebyś w tym samym czasie zajął się jeszcze czymś - powiedział do mnie na osobności. - Chcę, byś pomógł mi zreorganizować ranczo. Wyjaśnił, że porządkowanie wideoteki jest jedynie przykrywką. Od jakiegoś czasu był niezadowolony z tego, jak prowadzono Neverland, i tak naprawdę chciał, bym stał się jego uszami i oczami. Miałem sprawdzić, co się tu dzieje, kiedy on wyjeżdża. Michael rzadko przebywał w Neverlandzie, jednak utrzymanie posiadłości i około pięćdziesięciu osób, które pracowały tam na pełen etat, kosztowało go sześć milionów dolarów rocznie. Mimo takich wydatków i liczebności pracowników, kiedy wracaliśmy do domu, nie zastawaliśmy wszystkiego w najlepszym porządku. Karuzele nie działały, jak należy. Trawniki miejscami wysychały albo nie zasadzono jeszcze sezonowych roślin. Chociaż kiedy tylko zjawiał się Michael, wszyscy uwijali się jak w ukropie, ogólnie sytuacja była dość przygnębiająca. - Co oni robią całymi dniami? - pytał mnie rozdrażniony. - Mają tylko dbać o posiadłość. To najprostsza praca na świecie! Czy ktokolwiek pracował, kiedy nie było go na ranczo? Chciał, bym się tego dowiedział. Nigdy nie postrzegałem Neverlandu - ani życia Michaela w ogóle - w kategoriach, kto, czy i jak wywiązuje się ze swoich obowiązków, ale zdobycie wiedzy na ten temat wydawało mi się logicznym posunięciem. Michael był nieobecnym menedżerem, a chciał ocenić poczynania swoich pracowników, zwłaszcza teraz, kiedy miał dwoje małych dzieci, które spędzały czas na ranczu. Chciał mieć pewność, że Prince i Paris są otoczeni przez pracowników, którym może ufać. Później dostrzegłem, że raczej nie wierzył swojemu otoczeniu, a jego wątpliwości graniczyły z paranoją. Powierzył mi to zadanie, a sam wrócił do Sun City, gdzie miał otrzymać nagrodę. Ja zaś zostałem na miejscu i obserwowałem, co dzieje się w Neverlandzie, oraz zastanawiałem się, jak rozwiązać różne problemy. Wszyscy na ranczu znali mnie od małego, więc Michael wymyślił, że jeżeli będę się kręcił po posiadłości, rzekomo pracując nad wideoteką, w końcu zobaczę, jak i które myszki harcują, kiedy kota nie ma w pobliżu. Oddałem się więc swoim zajęciom i spędzałem czas z pracownikami. Lubiłem ich. Zauważyłem, że natychmiast po wyjeździe Michaela zmienia się atmosfera. To on był ucieleśnieniem duszy tego miejsca, a bez niego cała magia gasła. Równie szybko zdałem sobie sprawę, że pod nieobecność szefa rytm pracy zwalnia. Pracownicy byli - delikatnie mówiąc - bardzo odprężeni. Chociaż wiedzieli, że jestem w bliskich relacjach z Michaelem, nie wszyscy mnie unikali. W rzeczywistości nadzieje

Michaela zostały spełnione i niektórzy z nich zaczęli mówić. I mówili coraz więcej. Okazało się, że mają wiele do powiedzenia o swoich kolegach. Zapamiętywałem wszystko. W końcu stało się jasne, że problemem jest menedżerka rancza. Pracowała dla Michaela od lat. Była bardzo miłą osobą, jednak nie wywiązywała się ze swoich obowiązków tak dobrze jak kiedyś. Być może zaczęła je lekceważyć albo po prostu się wypaliła. Poza tym kazała na przykład ogrodnikom z Neverlandu reperować coś w swoim domu, za co płacił Michael. Częściowo zatem to ona stanowiła problem. Po powrocie Michaela zwolniliśmy ją i mianowaliśmy na jej miejsce kogoś innego. Okazało się, że to dopiero początek reorganizacji Neverlandu. W każdym dziale - wśród ochroniarzy, konserwatorów, ogrodników, strażaków, pokojówek, ludzi obsługujących kolejkę, zoo, park rozrywki i kino - dostrzegłem osoby, które potrafiły wskazać konieczne zmiany. Miałem dziewiętnaście lat, więc byłem bardzo ostrożny. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było, by postrzegano mnie jako wstrętnego, wszystkowiedzącego dzieciaka. Słuchałem, starałem się zadowolić wszystkich i ostatecznie sprawiłem, że każdy wiedział, za co jest odpowiedzialny. Okazało się, że było to dla mnie doskonałe zadanie. Dzięki niemu pracownicy Neverlandu przyzwyczajali się do mojej nowej roli, a dodatkowo pomogłem Michaelowi zyskać większe zaufanie wobec tego, jak zarządzano jego domem. Po tym doświadczeniu zacząłem dostrzegać, jak szeroko zakrojone i jak delikatne będą moje zadania. Michael wiedział, że jestem lojalny w każdym calu i że nie mam żadnych ukrytych motywów, a jedynie chcę mu pomagać. Reorganizacja rancza była rozgrzewką przed tym, co czekało mnie w przyszłości.

Rozdział XI Nowa rola. MICHAEL ZAWSZE POLEGAŁ na jakimś pracowniku, którego uważał za zaufanego sojusznika. Był on pewnego rodzaju buforem między nim a resztą świata. Wydawało się całkowicie naturalne, bym zajął to miejsce, które dla mnie stworzył. Jednak upłynęło trochę czasu, nim stałem się nie tylko sprzymierzeńcem, którego zatrudniał, lecz także jego obrońcą. Na początku nasza relacja zawodowa rodziła się w bólach. Od dawna w pewnym sensie pracował nad moim charakterem i wraz z moją zmieniającą się rolą nie przestawał tego robić. Jeśli zaś chodzi o pracę, wprowadził kilka żelaznych zasad. Na początku powiedział, że musimy oddzielić naszą przyjaźń od relacji zawodowych. Nie chciał, by jego pracownicy widzieli, że spędzamy razem czas tak jak kiedyś - przynajmniej nie wtedy, kiedy byłem w pracy. Poprosił również, bym umawiając jego spotkania, nazywał go „panem Jacksonem”. W moim odczuciu była to sensowna prośba i rozumiałem, czym jest podyktowana. Ale mimo wszystko jako ktoś, kto dawniej wołał na niego „Applehead” czy obrzucał innymi przezwiskami, jakie tylko przychodziły do głowy, czułem się dziwnie. I chociaż miałem dla niego w zanadrzu wiele ksywek, teraz musiałem zachowywać sztuczny dystans między nami. Mimo że Michael widział siebie jako Piotrusia Pana, jego trwały wpływ na mój rozwój intelektualny, duchowy, a teraz zawodowy udowadniał, że zawsze oczekuje ode mnie, bym dorósł. Zwłaszcza teraz, kiedy potrzebował mojej pomocy. Bywały chwile, kiedy był wobec mnie surowy. Nie była to żadna radykalna zmiana zawsze był stanowczy w niektórych kwestiach: w sprawach nauki, szacunku wobec rodziców, odżegnania się od narkotyków itd. Teraz jednak ten zakres uległ zmianie. Tamtej jesieni cała moja rodzina spotkała się z nami w Disneylandzie w Paryżu. Było to jedno z jego ulubionych miejsc ucieczki. Jeszcze jakiś rok wcześniej, nim zacząłem dla niego pracować, byliśmy tam we dwóch, a towarzyszył nam Eddie. Razem przeżyliśmy jedną z najlepszych nocnych przygód życia. Po godzinach wymknęliśmy się z hotelu do parku często tak robiliśmy (oczywiście wiedzieliśmy, że gdybyśmy zostali złapani, Michaela chroni swoisty immunitet). Uwielbialiśmy ten dreszczyk emocji towarzyszący ucieczce oraz poczuciu, że robimy coś, czego nie powinniśmy. Wszystkie atrakcje były już pozamykane. Jednak nocą wiele karuzel odbywa rutynowe kursy. Zauważyliśmy, że uruchomiono „Piratów z Karaibów”. Niepostrzeżenie

prześlizgnęliśmy się obok pracowników i wskoczyliśmy do jednego z małych statków. Łodzie płynęły jedna za drugą, unoszone przez lagunę, a wokół straszyli mechaniczni piraci. Przeskakiwaliśmy z jednej łódki do drugiej, w końcu wychyliliśmy się z którejś, by podkraść z lądu kilka skarbów. Łódki powoli odpływały. Mnie i Eddiemu udało się wskoczyć do ostatniej. Michael, który był za nami... nie zdążył. Na moment uczepił się rufy, dyndając nogami nad laguną. Nagle ześlizgnął się i wpadł w wodę po pas. Kiedy z niej wyszedł, spodnie od piżamy miał przemoczone. W ręku trzymał swój kapelusz, który również był mokry. Powoli wycisnął z niego galon wody. Nigdy nie widziałem czegoś tak zabawnego! Od tamtego wydarzenia minął zaledwie rok i teraz, podczas wycieczki do paryskiego Disneylandu, pracowałem dla Michaela. Pierwszy raz przy okazji naszych podróży zamieszkałem we własnym pokoju hotelowym. Było to sensowne rozwiązanie - nie tylko ze względu na podkreślenie zawodowego charakteru naszej relacji. Byłem już starszy, dlatego potrzebowałem niezależności i prywatności. Jednak nie była to jedyna zmiana, która łączyła się z moją pozycją. Pierwszej nocy moja rodzina zebrała się w pokoju Michaela. Zadzwoniłem do niego i zapytałem: - Mogę wpaść? - Nie, nie teraz - odpowiedział. - Teraz pracujesz. - Ale wszyscy tam są! - zaprotestowałem. Nigdy wcześniej nie zabronił mi wstępu do swojego pokoju, dlatego bardzo się zdziwiłem. Praca mogła poczekać. Było oczywiste, że moje miejsce jest przy nim i mojej rodzinie. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego mnie tam nie chce. - Co byś pomyślał, jeśli ni z tego, ni z owego ochroniarz wparowałby do pokoju i zaczął spędzać ze mną czas? - zapytał. - Zaufaj mi. Mam ku temu powody. To dla twojego dobra. Zajęło mi trochę czasu, nim pojąłem jego zamiary. Ale ostatecznie je zrozumiałem. W taki sposób pokazywał mi, że nadszedł czas, bym pożegnał się z dzieciństwem i nauczył odpowiedzialności. Praca łączyła się z dyscypliną. I nie zmieniało tego to, że akurat działo się coś zabawnego. Tego właśnie większość ludzi uczy się w swojej pierwszej pracy, a Michael chciał, bym zdobywał normalną wiedzę, jaka łączyła się z życiem zawodowym. Wziął na siebie odpowiedzialność za pomoc w moim przejściu do dorosłości. Dziś doceniam to dużo bardziej niż wtedy. Nie tylko ja musiałem przyzwyczaić się do nowej roli. Osobisty ochroniarz Michaela,

Wayne Nagin, który odbierał mnie z lotnisk i kiedy byłem dzieckiem, chronił na różne sposoby, teraz został jego biznesowym menedżerem. Uwielbiałem Wayne’a. Właściwie traktowałem go jak członka rodziny. Ale teraz, kiedy stałem się rzecznikiem Michaela, bywało, że musiałem dzwonić do niego i przypominać o obowiązkach. Michael chciał wiedzieć, czy jego doradca finansowy, MyungHo Lee, sfinalizował konkretną umowę albo dlaczego tyle trwa negocjowanie danego kontraktu. Być może nie byłoby to nic takiego, gdyby nie to, że czasem miał jakieś pytanie do Wayne’a o trzeciej nad ranem i żądał natychmiastowej odpowiedzi. Zatem teraz Wayne mógł pomyśleć: „Ten dzieciak zawraca mi głowę o każdej porze”. Jasne, byłem uprzejmy, ale on i tak nie był zachwycony. W końcu zadzwonił do Michaela i oznajmił, że nie życzy sobie, by polecenia docierały do niego przeze mnie. Chciał, by Michael kontaktował się z nim bezpośrednio. Ale ten nie miał zamiaru się na to godzić. - Nie zawsze mam czas, by do ciebie dzwonić - powiedział Wayne’owi. - Traktuj rozmowę z Frankiem jak rozmowę ze mną. Michael określił moją pozycję, mimo to przez chwilę moje relacje z Waynem którego szanowałem i naprawdę lubiłem - były dość napięte. Chociaż moje stanowisko nigdy nie miało oficjalnej nazwy, Michael lubił, kiedy go reprezentowałem. Ponieważ był zaangażowany w moje wychowanie, w relacjach, jakie nawiązywałem z innymi, odbijała się uprzejmość, z jaką sam traktował swoich pracowników i partnerów biznesowych. Doskonale wiedział, że nie odpuszczę, nim jego prośba nie zostanie spełniona. Poza tym na przestrzeni lat naszej przyjaźni udowodniłem swoją dyskrecję i lojalność - miał pewność, że stanowią one kwintesencję tego, kim jestem. Byłem za młody na taką pozycję i zbyt wiele osób o tym wiedziało. Fani i dziennikarze traktowali mnie jak Franka Cascio - dzieciaka, który był przyjacielem Michaela. A teraz, kiedy dla niego pracowałem, nie chciałem już, by mnie tak postrzegano. Dodatkowo wyznaczyłem granicę, która oddzielała moje życie z Michaelem od tego z rodziną i przyjaciółmi. Pewnej nocy, kiedy w Neverlandzie oglądaliśmy telewizję, wymyśliłem, jak podkreślić swoją nową rolę. Odkąd się poznaliśmy, obaj przedstawialiśmy się ludziom wymyślonymi nazwiskami - częściowo dlatego, że było mu łatwiej, kiedy pozostawał incognito, ale było to też zabawne. Teraz zaproponowałem: - Nie sądzisz, że powinienem zmienić nazwisko, żeby oddzielić rodzinę od pracy? Odwrócił się i spojrzał na mnie. Powoli kiwnął głową i odpowiedział: - Rób, jak uważasz. To dobry pomysł. Wtedy na ekranie zobaczyliśmy reklamę kurczaków Tysona.

- Frank Tyson. Doskonale - powiedziałem. Od tamtego czasu zawsze przedstawiałem się jako Frank Tyson albo po prostu Tyson. Nie byłem już tym dzieciakiem z New Jersey, którego rodzina przyjaźniła się ze znanym gwiazdorem. Teraz byłem dorosłym, który ma swoje obowiązki. Pracowałem dla Michaela Jacksona. Byłem jego zaufanym sojusznikiem, który miał pomagać mu w codziennych sprawach. Już nikt nie nazywał mnie Frankiem Cascio. Zainspirowany reklamą kurczaków, od teraz nazywałem się Frank Tyson. Wraz z nową tożsamością reprezentowanie Michaela stało się moim głównym obowiązkiem. Niektórzy byli zaskoczeni, kiedy mnie poznawali. Jedną z pierwszych spraw, jakimi się zajmowałem, były negocjacje z Mercedesem. Firma miała wyprodukować specjalną linię samochodów sygnowanych nazwiskiem Michaela Jacksona. Prowadziłem rozmowy z Ferdinandem Froningiem, szefem działu rozrywki Mercedesa, i przez telefon byłem stanowczy. W końcu spotkaliśmy się osobiście w hotelu Four Seasons w Nowym Jorku. W apartamencie od razu zajęliśmy się sprawami biznesowymi. Kiedy zabrałem głos, Ferdinand nagle mi przerwał: - Zaraz, zaraz - zawołał. - Chwileczkę. To ty jesteś Frank Tyson? - Tak - odpowiedziałem. - Czyli to ty tak dawałeś mi się we znaki przez telefon? Wybuchliśmy śmiechem, a Michael powiedział mu, by nie dał się zwieść mojemu wyglądowi. W tym samym czasie moją nową pozycję szybko dostrzegli ci, którzy chcieli, by Michael zaangażował się w ich przedsięwzięcia. Po kolejnym spotkaniu w Four Seasons pewien biznesmen, który pragnął robić interesy z moim szefem, podał mi walizkę pełną pieniędzy. - To dla pana. Naprawdę potrzebujemy Michaela i jego zaangażowania w naszą firmę - powiedział. - Niech pan posłucha - odparłem. - Nie chcę waszych pieniędzy. Jeśli umowa zostanie zawarta, to na pewno nie z takich powodów. Ja się w to nie mieszam. Później opowiedziałem Michaelowi o tym, co zaszło. - Nie możemy robić z nimi interesów - dodałem bez wahania. - Zaproponowali mi gotówkę. Oczywiście nie skorzystałem z ich propozycji. - Dziękuję, Frank - odpowiedział. - Każdy na twoim miejscu wziąłby pieniądze. Widzisz teraz, z czym mam do czynienia? Tak jest od zawsze. Wszyscy biorą łapówki. Doceniam twoją szczerość.

Powiedział, że taka sytuacja trwa, odkąd pamięta, i wymienił nazwiska kilku najbliższych pracowników, którzy od lat przyjmowali łapówki. Byłem w szoku. Przecież to przestępstwo. Mimo klarowności i profesjonalizmu naszych relacji wciąż łączyło nas takie samo poczucie humoru. Szybko udało mi się rozwinąć zmysł, który pozwalał mi wyczuć, kiedy powinienem być poważny, a kiedy mogę sobie pozwolić na żarty. Miałem skłonność do luźnych dowcipów. Przez pewien czas witałem Michaela dziwnym uściskiem ręki. W zasadzie nawet nie był to uścisk i trudno wytłumaczyć, jak to wyglądało. Powiem tylko, że używaliśmy łokci. Później to Michael miał sztandarowy żart - stawał za osobą, z którą rozmawiałem, i zachowywał się, jakby chciał kopnąć ją w tyłek. W Disneylandzie udawaliśmy, że kopiemy Myszkę Miki. Rzecz jasna wciąż lubiliśmy żartować z obcych. Kiedyś wybraliśmy się do sklepu z antykami w Nowym Jorku. Miałem na sobie garnitur i krawat. Łamaną angielszczyzną i z całkowicie obcym akcentem zwróciłem się do sprzedawcy: - Ze względów religijnych muszę się teraz oddalić. Muszę zrzucić kurczaka z dachu. To przynosi szczęście. Muszę to zrobić o wpół do ósmej, bo inaczej fortuna się odwróci. Jak zawsze mogłem liczyć na wsparcie Michaela. Dołączył do mnie, mówiąc: - Tak, on jest niezwykle uduchowionym człowiekiem. To bardzo ważne w jego kulturze. Muszę mu pomóc w zrzucaniu kurczaka z dachu. Ludzie nam wierzyli. Cieszyła nas sama myśl o tym, że tylko my wiemy, iż to żart. Co jakiś czas fanom pozwalano na wizyty w pokoju hotelowym Michaela. Dziewczyny nazywaliśmy rybami - było ich mnóstwo, właśnie jak ryb w oceanie. Te najagresywniejsze określaliśmy mianem barrakud. Kłóciliśmy się o nie, żartując, która jest dla niego, a która dla mnie. - Spójrzmy prawdzie w oczy, jesteś tylko przynętą - żartowałem. To właśnie dlatego w podziękowaniach w albumie „Invincible”, w notatce do mnie, napisał: „Skończ z wędkowaniem”. Na przestrzeni lat Michael zbliżał się do niektórych fanek i czasem miewał przygodne sympatie. Ale był żonaty, więc o żadnych niestosownych sytuacjach nie mogło być mowy. Zawsze staraliśmy się zawstydzać jeden drugiego przed kobietami. Byłem nieśmiały pod wieloma względami nadal jestem. Wiedział o tym, a mimo to zwracał na mnie uwagę dziewczyn, mówiąc na przykład: - Frank uważa, że jesteś piękna. Chciałby cię pocałować. Kiedyś staliśmy w windzie za atrakcyjną pokojówką. Nagle poczułem, jak Michael

delikatnie przesuwa moją rękę w kierunku jej pośladków. Nim to zauważyła, zdołałem go powstrzymać. Było to dziecinne zachowanie - ostatecznie i tak trzymaliśmy dziewczyny na dystans. Kiedy Michael nie uczył mnie, gdzie leżą granice mojej nowej roli, wciąż chciał zachowywać się jak dziesięciolatek. Pragnął być sobą. Na mnie zaś sprawdzał swoje pomysły - byłem jego pomocnikiem, doradcą, lecz także przyjacielem. W SIERPNIU 1999 ROKU W NOWYM JORKU Michael rozpoczął pracę nad nową płytą, „Invincible”. Wynajął dom w dzielnicy Upper East Side, na Dwudziestej Czwartej Ulicy. Tak samo jak w przypadku jego Kryjówki w Culver City przekształciliśmy owo miejsce w miniaturę Neverlandu. Mój przyjaciel pragnął stworzyć dla siebie otoczenie, w którym czułby się dobrze. A było tak, kiedy mógł zachowywać się jak dziecko. Zatem na piątym piętrze urządził pokój zabaw - z grami wideo, stołem do bilardu, projektorem do wyświetlania filmów, maszyną do popcornu i doskonale zaopatrzoną ladą ze słodyczami. Poprosił o sprowadzenie kilku manekinów, które przywiozłem dla niego z różnych wystaw. Zostały poskładane i ubrane w odzież sportową. Umieściliśmy je na pierwszym piętrze. Dla towarzystwa w samym środku postawiliśmy rzeczywistych rozmiarów Batmana, którego dostaliśmy w Sharper Image. Manekiny były dziwacznymi towarzyszami, zwłaszcza na pierwszy rzut oka. Jednak Michael mówił do nich i żartował, jakby go rozumiały - tak samo jak ludzie rozmawiający ze swoimi psami. - Ona ma ci coś do powiedzenia - droczyłem się z nim, wskazując na którąś z figur. Chce powiedzieć, że śmierdzi ci z buzi i powinieneś wziąć prysznic. Pomysł z manekinami mógł wydawać się niezwykły. W końcu nie wszyscy trzymają je w salonie. Muszę jednak powiedzieć, że kiedy je ustawiliśmy, wyglądały efektownie i całkiem fajnie. W nowym domu nie mieliśmy wyłącznie zabawek. Na innym piętrze można było podziwiać elegancką sztukę i porcelanę. Michael uwielbiał obrazy Williama Bouguereau, dziewiętnastowiecznego francuskiego przedstawiciela realizmu. Zaangażował marszanda, który miał wylicytować dla niego kilka obrazów wystawionych na sprzedaż przez Sylvestra Stallone’a. Kupił dwa - jeden za sześć, a drugi za trzynaście milionów dolarów. Na pierwszym artysta namalował m.in. skrzydlatą postać i dziecko. Drugi zaś przedstawiał piękną kobietę w otoczeniu aniołów. Oba miały ze trzy metry wysokości. Dzieci wraz z nianią Grace zawsze były z nami. (Pia, druga niania, pracowała chyba tylko przez rok. Jeśli Grace potrzebowała urlopu, Michaelowi przy dzieciach pomagali

pracownicy Neverlandu). Jeśli podróżował, dzieci jechały z nim. Dzielił swój czas między spotkania biznesowe, a wycieczki z nimi. W zależności od harmonogramu maluchy spały w jego pokoju lub - jeśli następnego dnia musiał wstać wcześnie - u niani. W sprawach wychowania dzieci Michael był dużo bardziej stanowczy, niż można było przypuszczać, biorąc pod uwagę jego ekstrawagancję. Dzieci mieszkały w Neverlandzie. Do dyspozycji miały gry i zabawki, które sam uwielbiał. Niezależnie od tego, gdzie przebywały wszędzie znajdowała się lada ze słodyczami. Na ranczu urządzono „pokój z kolejką”, w którym ustawiono dwa zestawy pociągów elektrycznych. (Prince je uwielbiał). Niemniej jednak Michael dbał o to, by jego dzieci nie były rozpieszczone. W Neverlandzie korzystały z parku rozrywki dwa lub trzy razy w tygodniu. Wiedziały, że muszą być grzeczne, jeśli chcą pojeździć na karuzelach. Niezależnie czy w domu, czy w podróży nie wolno im było oglądać telewizji. Michael czytał im książki. Uwielbiał lektury o postaciach stworzonych przez Disneya - Myszce Miki, Królewnie Śnieżce. Ale kupił im również dziecięce encyklopedie. Dbał o ich edukację. W każdej sytuacji dostrzegał szansę, by nauczyć je czegoś nowego. Jeżeli coś się psuło, wyjaśniał zasadę działania danej rzeczy. Jeśli padał deszcz, opowiadał o cyklu hydrologicznym. Uwielbiał wygłaszać specjalnie dla nich miniwykłady. Rzecz jasna Prince i Paris mieli do dyspozycji mnóstwo zabawek, ale każdą z nich bardzo szanowali. Luksus był na wyciągnięcie ręki, lecz dzieci wiedziały, że aby na niego zasłużyć, muszą być grzeczne. Zostały nauczone wdzięczności i doceniania wszystkiego, co mają. Michael chciał, by zrozumiały wartość ciężkiej pracy. - Bez mojego ojca nie osiągnąłbym tego, co mam - powtarzał często. - Budził nas na próby o piątej nad ranem. Pierwszą rzeczą, jaką robiliśmy po przyjściu ze szkoły, były kolejne próby. Naciskał na nas, byśmy byli najlepsi. Nie chciał, by dzieci podążały za nim szybkim i skomplikowanym szlakiem kariery w branży rozrywkowej. Ale często wyznaczał dla Prince’a codzienne zadania, na przykład sugerował, by obserwował świat przez kamerę wideo. - Pracowałeś dziś, Prince? Nakręciłeś dla mnie film? - pytał syna, kiedy wieczorem wracał do domu. Sam bardzo chciał grać w filmach, ale z uwagą i rozsądkiem pozwalał dzieciom na zdobywanie własnych doświadczeń. Chociaż starał się być przy nich stale obecny, czasem po prostu nie było to możliwe. Grace - niania Prince’a i Paris - doskonale się nimi zajmowała. Przed narodzinami Prince’a pracowała dla rodziny Jacksonów i to matka Michaela - Katherine - poleciła ją jako nianię.

- Doskonale poradzi sobie z dzieckiem. Jest wspaniałą osobą - zapewniała. To prawda. Grace była (i nadal jest) godną zaufania, uroczą i kochającą kobietą. Takich cech poszukiwał Michael. Bez trudu przyzwyczaiła się do nowej roli. Wychowywała dzieci, kochała je jak matka i zrobiłaby dla nich wszystko. Przez większość czasu Michael i Grace się przyjaźnili. Nic nie było dla niego ważniejsze od dzieci, a one były pod jej opieką. Jednak - jak to jest w przypadku innych rodziców - ciężko było mu się przyglądać, jak relacje niani wobec dzieci stają się niemal matczyne. Nie chciał, by Prince i Paris dorastali, sądząc, że jest ich matką. - Grace dla was pracuje - mówił czasem pod jej nieobecność. Byli zbyt mali, by to zrozumieć. Zresztą nie oczekiwał tego. Po prostu tak wyrażał to, co czuje. Odnosiłem wrażenie, że kiedy tylko podświadomie wyczuwa, że ich związek staje się zbyt bliski, zwiększa dystans między dziećmi a Grace. Do głosu dochodziła jego paranoja, która rzucała coraz większy cień na wiele relacji - nawet Grace nie była tu wyjątkiem. W pewnym momencie, kiedy mieszkaliśmy na Dwudziestej Czwartej Ulicy, Michael postanowił, że nie chce już, by jego dziećmi zajmowała się niania. Rzecz jasna był zbyt zajęty, by być z nimi cały czas. Poza innymi zobowiązaniami musiał dokończyć płytę „Invincible”. Bez spodziewanych dochodów z jej sprzedaży być może straciłby swój katalog muzyczny na rzecz Sony. Ale pragnął być z dziećmi. Czyż na świecie jest coś ważniejszego od nich? Był rozdarty, jednak ostatecznie zwyciężyła w nim potrzeba czynnego ojcostwa. I tak postanowił zajmować się zarówno dziećmi, jak i pracą nad nowym albumem. Odesłał Grace i zamieszkaliśmy sami - tylko my i dzieci. Poza innymi obowiązkami pomagałem teraz Michaelowi zajmować się maluchami dzień i noc. Być może wyglądało to na radykalną zmianę, którą zresztą było. Ale nigdy nie byłem wygodnicki. Co prawda nigdy nie starałem się też o posadę niani, ale jeśli Michael potrzebował mojej pomocy, jakże mógłbym odmówić? Kilka miesięcy wcześniej, kiedy musiał wyjechać z miasta, zostałem w Neverlandzie z Prince’em i zajmowałem się nim przez dwa dni. Czytałem mu książki - przed zaśnięciem chciał słuchać „Goodnight Moon”. - Jeszcze raz - powtarzał za każdym razem, kiedy kończyłem. - Czas powiedzieć dobranoc, Prince - zapowiedziałem w końcu. Jako najstarszy z pięciorga dzieci całe życie spędziłem w ich otoczeniu i doskonale wiedziałem, jak sobie z nimi radzić. Rodzinna więź, która łączyła mnie z Michaelem, naturalnie dotyczyła teraz zarówno Prince’a, jak i Paris. Byłem przyzwyczajony do roli starszego brata i od chwili ich narodzin traktowałem obydwoje jak młodsze rodzeństwo. Tym razem, w Nowym Jorku, zajmowałem się głównie dwuletnią Paris, a Michael -

Prince’em, który miał trzy lata. W dzień, jeżeli mój przyjaciel akurat nie pracował w studio, zabieraliśmy ich do sklepu z zabawkami albo księgarni. Nosiliśmy ciemne okulary i kapelusze, dzieci zaś zawsze miały na sobie coś, co zakrywało ich twarze - albo szale, przez które doskonale wszystko widziały, albo maski. W tym czasie przyzwyczaiły się do nich były nieodłączną częścią ich życia. - Czy możemy zdjąć maski, kiedy wsiądziemy do samochodu? - pytały w sposób, w jaki dzieci proszą o zdjęcie ciepłych bucików. - Tak, w samochodzie możecie je zdjąć - odpowiadał Michael. To, co dla obserwatorów z zewnątrz wydawało się ekscentryczne, było nieszkodliwym zwyczajem rodzinnym i również ja uważałem to za coś zupełnie normalnego. Michael miał swoje powody i - niezależnie od tego, jak czasem mogły się wydawać niekonwencjonalne ani ja, ani dzieci nigdy nie mieliśmy zamiaru ich kwestionować. W całej tej sytuacji było coś rodem z filmu „Trzech mężczyzn i dziecko” - nas dwóch, ignorujących nieustannie dzwoniący telefon, rzucających w siebie pieluchami, by rozśmieszyć Prince’a. Czasem, kiedy przewijałem któreś z nich, podsuwałem Michaelowi brudną pieluchę pod nos. - Powąchaj - naśmiewałem się. - To właśnie robią twoje dzieci. Uciekał, osłaniając twarz, a ja goniłem go ze śmierdzącym zawiniątkiem w ręku. Kiedy Michael nagrywał, ja - często zmęczony po całej nocy opiekowania się Paris próbując zmienić jej pieluchę, prowadziłem przez telefon rozmowy biznesowe. Nie było łatwo, ale śmiechu mieliśmy z tego co nie miara. W porze kolacji wszyscy razem siadaliśmy do stołu - Paris miała swoje miejsce w dziecięcym foteliku. Kroiliśmy dzieciom jedzenie, karmiliśmy je. Kąpaliśmy, czesaliśmy, zmienialiśmy pieluchy i przebieraliśmy w piżamy. Przed snem Michael układał z Prince’em na podłodze puzzle, a Paris wspinała się na tatę. Michael spał z synem, a kołyskę jego córki ustawiliśmy obok mojego łóżka. Paris, tak samo jak wcześniej jej brat, lubiła zasypiać w moich ramionach. Wiem, ostatecznie każde dziecko w końcu zaśnie, ale kiedy ją przytulałem, spacerując po pokoju i śpiewając, zawsze następowało to szybciej. Kiedy tylko kładłem ją pod kołderkę, od razu zaczynała płakać. Uwierzcie mi, Paris nie była łatwym dzieckiem, zwłaszcza w nocy. Była uparta. Rzecz jasna słodka, ale kiedy budziła się w środku nocy na zmianę pieluchy, niekoniecznie chciała z powrotem zasnąć. Bywało, że nie sypiałem wiele. Na szczęście byłem do tego przyzwyczajony. Dzieci były urocze. Paris podążała za Prince’em jak jego mały cień. Były z nami

szczęśliwe. To wspaniałe wspomnienia. Ale w końcu nadszedł czas, by Grace wróciła. Tak, wytrzymaliśmy jakiś miesiąc. Dwa dni po tym, jak do niej zadzwoniłem, stanęła w drzwiach. Poczułem ulgę. Zaraz po jej powrocie poszliśmy wieczorem z Michaelem do koszernej chińskiej restauracji. Musieliśmy odpocząć. - Dzieci potrafią dać się we znaki, co? - zapytał. Skinąłem głową. Poprosiliśmy o wino. Dopiero co zamówiliśmy jedzenie, kiedy nagle złapał mnie za rękę. - Musimy stąd wyjść - powiedział gorączkowo. - Czemu? - zdziwiłem się. - Dopiero co przyszliśmy. - Spójrz w lewo - szepnął. Spodziewałem się, że kiedy odwrócę wzrok, zobaczę jakiegoś szalonego fana albo całą zgraję paparazzi za oknem. Zamiast tego na ścianie obok swojej głowy ujrzałem karalucha. - Rachunek! - zawołałem. Wymamrotałem jakieś usprawiedliwienie i wręczyłem pieniądze kelnerce. Kiedy wychodziliśmy, zobaczyliśmy, jak gołą ręką chwyciła robala. - Widziałeś to? - zapytał już na ulicy. - Widziałeś, jak złapała go ręką? Z całą pewnością to nie było koszerne. Chociaż Michael teoretycznie pozostawał mężem Debbie, widział siebie jako ojca i matkę swoich dzieci. Ta podwójna rola została jedynie potwierdzona w październiku 1999 roku, kiedy po trzech latach małżeństwa Debbie Rowe złożyła pozew rozwodowy. Bycie żoną Michaela kosztowało ją utratę prywatności. Nawet nie mogła jeździć na swoich koniach, nie będąc niepokojona przez dziennikarzy. Miała nadzieję, że po rozwodzie nie będzie już w centrum uwagi i tak też się stało. Poza tym nic się nie zmieniło. Chociaż wciąż się przyjaźnili, rzadko odwiedzała Neverland. Dzieci nie były przyzwyczajone do jej obecności, zatem rozwód nie spowodował w ich życiu żadnego zamętu. Ostatecznie w jej decyzji nie było niczego szokującego. Od początku było do przewidzenia, że porozumienie, które według Michaela wiązało się z interesami prowadzonymi z księciem AlWalidem bin Talalem, właśnie tak się skończy. Ponieważ on nie zaprzątał sobie tym głowy, ja również tego nie robiłem. JESIENIĄ 1999 ROKU coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że całe moje życie kręci się wokół Michaela. Mogło się wydawać, że to niełatwe położenie - byłem cieniem wielkiego gwiazdora i musiałem stawiać się na każde jego zawołanie. Ale nie myślałem o tym

w taki sposób. Nigdy nie mógłbym być nim ani nawet tego nie chciałem. Nie lubiłem skupiania na sobie uwagi. Nigdy nie byłem i nie będę szukającym sławy facetem. Każdego dnia wiedziałem, co do mnie należy, i wierzyłem w to, co robię. Nauczyłem się od niego specyficznego postrzegania świata, przejąłem jego pełne uprzejmości, szacunku i rozwagi zachowanie. Przyzwyczaiłem się również do tych niełatwych cech jego charakteru. Michael potrafił zachowywać

się

paranoicznie

i

z

przesadną

wrażliwością,

miał

skłonność

do

wyolbrzymionych emocji i zbyt szybkiego wyciągania wniosków. Aby za tym nadążyć, nauczyłem się uważnie słuchać. Z uwagą obserwowałem wszystko, co działo się wokół mnie. Myślałem, zanim cokolwiek powiedziałem. Nie lubił, kiedy ktoś dyktował mu, co ma zrobić, dlatego jeśli miałem swoje zdanie, starałem się go na nie nakierować, by mógł myśleć (albo udawać), że sam wpadł na ten pomysł. Im lepiej go rozumiałem, tym relacje między nami stawały się mocniejsze i stabilniejsze. Od dawna byłem zainteresowany branżą rozrywkową. Teraz żyłem nią i wszystkimi jej zawiłościami. Chociaż Michael zaczynał pracę nad „Invincible”, jego biznesowe i twórcze ambicje sięgały daleko poza muzykę. Zawsze był otwarty na nowe możliwości - kasyna, nieruchomości, kolejne przedsiębiorstwa, kręcenie filmów czy działalność dobroczynną. Dodatkowo nieustannie musiał dbać o funkcjonowanie Neverlandu i zajmować się sprawami związanymi z własnymi interesami i udziałami w Sony. I oczywiście ustalał harmonogram podróży na wszelkie publiczne wystąpienia, ceremonie rozdania nagród i spotkania. Sporo tego było. Zatrudniał cały zespół doradców i pracowników obsługi, którzy zajmowali się tymi przedsięwzięciami i zobowiązaniami. Kiedy byłem dzieckiem, miałem do czynienia głównie z osobami, które pomagały mu w codziennych sprawach - z ochroniarzami, kierowcami, stylistami itd. Nie dostrzegałem, jak funkcjonuje przedsiębiorstwo sygnowane nazwiskiem Michaela Jacksona. Teraz to się zmieniło - widziałem, jak złożoną sprawą jest zarządzanie tą machiną. Chociaż nie miałem żadnego wykształcenia biznesowego, stanąłem twarzą w twarz z całą infrastrukturą organizacji Michaela. Pracowali w niej prawnicy, menedżerowie, księgowi i osoby odpowiedzialne za PR. Nie jeden adwokat czy jeden menedżer, ale całe ich zespoły. Wszyscy byli zaangażowali w każdą umowę, a czasem ich interesy okazywały się sprzeczne. Na przykład jeśli Michael chciał zainwestować w jakąś firmę, menedżerowie upewniali się, że interes nie wpłynie na jego muzyczne zobowiązania, ludzie od wizerunku chcieli dbać o jego reputację, a prawnicy o to, by nie zagroził innym prawnym zobowiązaniom.

Mimo wszystkich innych zainteresowań Michael chciał skupić swoją energię na tworzeniu kolejnej płyty. Dlatego poprosił mnie, bym w tym czasie go reprezentował. - Ci ludzie pracują dla ciebie - powiedział. Teoretycznie, wypowiadając się w imieniu Michaela, byłem ich szefem. Ale świadom tego, że postrzegano mnie jako znanego wszystkim dzieciaka, starałem się być maksymalnie uprzejmy i ostrożny. Jednak w ciągu pierwszych miesięcy mojej pracy cała ta uprzejmość zdałaby się na nic, gdyby nie Karen Smith. Karen prowadziła biuro w Los Angeles - była kimś więcej niż tylko asystentką Michaela. Pracowała dla niego, odkąd pamiętam. Wiedziała o wszystkim, co dzieje się w jego życiu, i dbała o doskonałą organizację jego czasu. Jeżeli nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, dzwoniłem do niej. Michael nie zwracał uwagi na porę albo plan dnia innych osób. Dzwonił do każdego obojętnie, czy to do mnie, do moich rodziców czy Karen - o każdej porze dnia i nocy. Brakowało mu także wyczucia priorytetów. Zdarzało się, że dzwonił do niej o trzeciej nad ranem, by powiedzieć: - Uwierzysz, że umarł jeden z moich flamingów? Jakieś zwierzę go zabiło. Mogłabyś zadzwonić i powiedzieć, że chcę kolejnego ptaka? I upewnij się, że żadne inne zwierzęta nie mają dostępu do ich wyspy. Przez całą dobę Karen miała w zasięgu dłoni długopis i kartkę papieru, by bez żadnych narzekań notować jego życzenia. Potrafiła wszystko skoordynować. Jej supermoc potęgowało to, że nikt nigdy jej nie widział. Była jedynie głosem w słuchawce telefonu. Dla mnie nie tylko był to sympatyczny i profesjonalny głos. Czasem, pod koniec trudnego dnia, potrzebowałem się wygadać - wtedy również wybierałem jej numer. Nie mogłem przecież zadzwonić do najlepszego przyjaciela i skarżyć się na szefa albo prosić o radę. Każdy element mojej pracy był tajny. Ale Karen była najbardziej lojalnym pracownikiem Michaela. Wcześniej sama doświadczyła tego co ja. Była jedyną osobą na całym świecie, której mogłem całkowicie zaufać, jeśli chodziło o moją pracę. Od Karen (i dzięki własnym instynktom) nauczyłem się, jak najlepiej pomagać Michaelowi w podejmowaniu decyzji - należało zebrać wszystkie fakty dotyczące danej sprawy i mu je przedstawić. Na takiej podstawie dokonywał wyborów i realizował swoje postanowienia. Informowanie go o wszystkich aspektach wydawało się oczywistym sposobem postępowania, ale z czasem zdałem sobie sprawę, że nie wszyscy działali na jego korzyść. Nie zawsze otrzymywał pełen obraz sytuacji. Ale sam był sobie winien - słyszał tylko to, co chciał. Jego księgowi i prawnicy sprawiali wrażenie zaangażowanych. Ale

niektórzy z biznesowych współpracowników w pogoni za zyskiem podkreślali korzyści, umniejszając ryzyko. Nie miałem doświadczenia, ale przynajmniej byłem obiektywny. Działałem bez żadnych ukrytych zamiarów, chciałem jedynie pomagać Michaelowi. Kiedy zyskałem zaufanie, stałem się kimś więcej niż namiastką jego głosu polegającą wyłącznie na jego życzeniach. Niezależnie od tego, czy dobrze na tym wychodziłem, czy nie - zacząłem wtrącać własne opinie. W dzieciństwie i dorosłości Michael uczył mnie, że nie mogę nikomu ufać. Na początku zignorowałem tę jego paranoję, ale pod koniec 1999 roku przekonałem się, że ów brak zaufania z jego strony jest prostym mechanizmem przetrwania. Im więcej czasu z nim spędzałem, tym bardziej się przekonywałem, że sceptycyzm w jego świecie jest obroną konieczną. Michael miał znacznie większe problemy niż zaniedbania pracowników Neverlandu. Żył w świecie, w którym każdy czegoś od niego chciał. Ludzie reagowali na jego sukces i sławę zazdrością i chciwością. Ta smutna prawda dotyczyła również jego najbliższych współpracowników. Jakby nieustannie przebywał w gnieździe żmij. Moja przemiana przypominała tę Michaela Corleone z „Ojca chrzestnego”. Zanim bohater angażuje się w rodzinny biznes, jest miły i łatwowierny. Taki naiwniak. Ale kiedy jego ojciec zostaje postrzelony, robi to, co musi. W ciągu jednej nocy zamienia się w zabójcę. Byłem Frankiem - przyjacielem, Frankiem - powiernikiem, Frankiem - asystentem. Teraz Michael chciał, bym zaangażował się we wszystko, i tak też się stało. Byłem zdeterminowany, by dobrze wykorzystać swoją energię. Wiedziałem, że praca wiąże się z ryzykiem - Michael ostrzegł mnie, że inni nie będą chcieli, bym wydawał im polecenia, i podejrzewałem, że jeżeli stanąłbym na czyjejś drodze, mógłbym spotkać się z agresywną reakcją. Ale nie obchodziło mnie to. Bywało, że Michael nie chciał dostrzegać dowodów albo słuchać o moich podejrzeniach co do pracowników, którzy moim zdaniem byli skorumpowani. - Frank, dopiero zacząłeś pracę - mawiał wtedy. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz. To zupełnie inny świat. Ale i tak zawsze opowiadałem mu o tym, co widziałem. Na tym polegała moja praca miałem prezentować mu obiektywną perspektywę, z którą mógł się zgodzić lub nie. Mimo kolejnych wyzwań, które z czasem na mnie czekały, nigdy nie przestałem odczuwać i wyrażać mojej wdzięczności wobec Michaela. Nie było dnia, bym nie powiedział mu: - Dziękuję za wszystko. Kocham cię.

Powtarzałem to co wieczór, po czym się do siebie przytulaliśmy. Doceniałem go i szanowałem. Jednak w kolejnym roku nasze życie miało się bardzo skomplikować. Kiedy do tego doszło, zachowanie Michaela wystawiło na próbę moją lojalność, a nasza święta, wieloletnia przyjaźń po raz pierwszy - ale nie ostatni - zachwiała się w posadach.

Rozdział XII Życie w Neverlandzie. NOWE TYSIĄCLECIE nie rozpoczęło się pomyślnie. Planowaliśmy wyjazd do Australii, gdzie Michael miał dać koncert sylwestrowy, a stamtąd mieliśmy polecieć prosto na Hawaje, by dzięki dwudziestogodzinnej różnicy czasu zdążyć na kolejny występ. W ten sposób Michael zagrałby dwa koncerty w jeden wieczór. Negocjowaniem warunków obu tych przedsięwzięć zajmowali się promotor Marcel Avram oraz biznesowi doradcy Michaela MyungHo Lee i Wayne Nagin. Byliśmy z Michaelem w jego pokoju w Neverlandzie, kiedy zadzwonił MyungHo Lee i oznajmił, że koncertów nie będzie. Nigdy się nie dowiedziałem, kto tak naprawdę je odwołał - Michael czy Avram. Później w sądzie obciążali się nawzajem. Kiedy jednak Michael odebrał ten telefon, wydawał się zarówno szczęśliwy - ponieważ cieszyła go perspektywa świąt spędzonych z dziećmi i rodziną, jak i przygnębiony z racji zawodu, jaki sprawia swoim fanom. Avram brał udział w przygotowaniu trasy „Dangerous”, która została przerwana w Mexico City, kiedy Michael trafił na odwyk. Zawarta w tamtym czasie umowa między nimi zakładała wspólną pracę przy organizacji milenijnych koncertów. Tymczasem Avram znów popadł w finansowe tarapaty i - jak należało się tego spodziewać - pozwał Michaela, żądając milionów dolarów, winiąc go za odwołanie koncertów i za własne rzekomo poniesione straty. Kiedy wiadomość o tym ujrzała światło dzienne, na horyzoncie widziałem już kolejne kłopoty. Nie miałem jednak pojęcia, ile jeszcze sporów prawnych przyniesie najbliższa przyszłość. Walką z pozwem zajęli się prawnicy Michaela, tymczasem on sam przeniósł się z pracą nad nową płytą do Los Angeles. Opuściliśmy dom na Manhattanie i na długo zaszyliśmy się w Neverlandzie. Michael rozpoczął nagrania w LA. Jako dorastający chłopak bywałem już z nim w studiu, kiedy pracował nad „HIStory”. Byłem też świadkiem nagrywania fragmentów albumu „Blood on the Dance Floor”. Teraz jednak, kiedy przyglądałem się produkcji z zupełnie nowej perspektywy, zrozumiałem, jak wielką presję wywierał na sobie podczas tworzenia tej płyty. W sobie samym widział największego rywala - każdy album musiał być tak samo przełomowy jak poprzedni. Chciał, by „Invincible” stał się - jak to określił - „potpourri utworów”, z których każdy miał być jedynym w swoim rodzaju hitem. Harmonogram pracy w studiu był zmienny. Czasem Michael pojawiał się tam późnym

popołudniem i pracował do świtu, innym razem zaczynał wcześnie rano, tak by wieczorem móc zostać w domu z dziećmi. Zazwyczaj jednak one i Grace nam towarzyszyły. W studiu urządziliśmy specjalny pokój z książkami i zabawkami - kiedy tylko Michael mógł sobie pozwolić na przerwę, spędzał tam czas z dziećmi. Były szczęśliwe i cieszyły się ze stabilizacji - podróżowały od urodzenia, a dorastając, rozumiały, że ich dom jest tam, gdzie są razem z tatą. Z radością oddawały się zabawom, wiedząc, że jest blisko. Poza studiem Michael przygotowywał nowe piosenki w sali tanecznej w Neverlandzie. Pracował z Bradem Buxerem - muzykiem, którego poznałem podczas trasy „Dangerous” i który później został dyrektorem muzycznym „HIStory”. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Brad był jedynym białym muzykiem w zespole Steviego Wondera, więc Michael od razu domyślił się, że musi być kimś wyjątkowym, i ostatecznie podkradł go Steviemu. Buxer posiadał niezwykły instynkt i potrafił odgadnąć to, czego chce Michael. Dzięki temu stworzyli zgrany duet. Kiedy Michael wpadał na pomysł jakiejś piosenki, Brad był jedyną osobą, która dokładnie wiedziała, jak powołać ją do istnienia. Michael dzwonił do niego, dyktował prawie każdą nutę, a później słuchał, jak Brad przez telefon odgrywa całą melodię. Wiele utworów powstało właśnie w taki sposób. Kiedy Michael pisał „Speechless”, która ukazała się na „Invincible”, najpierw słyszałem, jak przechadzając się po domu, nuci melodię. Magazynowi „Vibe” powiedział, że pomysł na ten utwór przyszedł mu do głowy podczas bitwy na balony z wodą, którą stoczył z grupą dzieci w Niemczech. Ale przypominam sobie też, że mnie z kolei zdradził, iż inspirację odnalazł rzeczywiście w tamtym kraju, ale podczas spaceru w górach w towarzystwie przyjaciół, kiedy był głęboko wzruszony pięknem otaczającego go krajobrazu. Znając Michaela, prawda o genezie tego utworu leżała gdzieś pośrodku. W każdym razie nagrywanie rozpoczął na początku 2000 roku w swojej sali tanecznej w Neverlandzie. Pamiętam, że stałem pod drzwiami, słuchając, jak śpiewa, i pomyślałem sobie, że to najpiękniejsza piosenka, jaką słyszałem od bardzo dawna. Niezależnie od tego, czy byliśmy na ranczu, czy też w studiu, przerwy w nagrywaniu zdarzały się często. W Neverlandzie mieliśmy do dyspozycji najnowsze gry interaktywne koszykówkę, boks i jazdę na nartach. Michael ciągle rozbijał się podczas wirtualnych zjazdów na nartach, co zwykle przyprawiało go o atak śmiechu. Innym powodem nieustannych przerw w pracy było jedno z jego ulubionych zajęć bitwy na balony z wodą. Na ranczu zawsze było dość ludzi, by zorganizować taką walkę. Wiele z tych potyczek stoczyliśmy w specjalnie wybudowanym nowoczesnym forcie. Chociaż Michael miał już własne dzieci, wciąż lubił zapraszać inne, by również one mogły

cieszyć się tym magicznym miejscem, które stworzył. Ktokolwiek przebywał w Neverlandzie - Michael, dzieci, pracownicy, okoliczne rodziny - brał udział w bitwie. Uczestnicy dzielili się na dwie drużyny liczące po trzy lub cztery osoby, a pracownicy rancza zajmowali się wyposażeniem fortu w „amunicję”. Aby wygrać, należało uniknąć przemoczenia i zdobyć fort drużyny przeciwnej, naciskając umieszczony tam przycisk. Kiedy jednej z drużyn udało się to trzy razy, na maszt wciągano flagę, rozbrzmiewały syreny, a wszystkich dookoła moczyły automatyczne zraszacze. Pewnego razu grupa Michaela przegrała, co oznaczało, że jej kapitan musi wspiąć się na zbiornik z zimną wodą i usiąść na deseczce przymocowanej do jego brzegu. Zadaniem zawodnika drużyny przeciwnej było trafienie woreczkiem z ziarnami w mechanizm przechylający deskę. Jeden celny rzut i mój przyjaciel wylądował w lodowatej wodzie. Neverland był rajem dla dzieci. Niezależnie, czy Michael akurat był w domu, czy nie, gościł na ranczu tysiące dzieci - z okolicznych rodzin, pacjentów dziecięcych szpitali, uczniów szkół, dzieciaki z przedmieścia albo sieroty. Najważniejszym powodem, dla którego zbudował to miejsce, było pragnienie, by dać dzieciom radość. Za każdym razem, kiedy wyjeżdżał albo był w trasie, odwiedzał szpitale dziecięce i sierocińce, gdzie obdarowywał dzieci prezentami, rozmawiał z nimi, słuchał ich opowieści. Niewiele jest supergwiazd, które tak postępują, nie mając jednocześnie ukrytych motywów związanych z wizerunkiem. Michael jednak robił to z miłości. Jego więź z dziećmi, którym pomagał, była często - choć nie zawsze - osobista. Nosił je w sercu. Wiele dzieciaków, które cierpiały z takich czy innych powodów, zyskiwało jego uwagę. Starał się im pomóc najlepiej, jak potrafił, często spędzając czas z chorymi dziećmi, które prosiły o spotkanie z nim. Opowieść o jego działalności charytatywnej sama wypełniłaby całą książkę. Od czasu oskarżeń o molestowanie z 1993 roku Michael stał się ostrożniejszy w wyrażaniu swojej szczerej miłości do dzieci. Jego młodzi goście zawsze przebywali w towarzystwie dorosłych, a on uważał, by nigdy nie zostawać z nimi sam na sam. Za każdym razem upewniał się, że ktoś dorosły jest w pobliżu. Nie było to dla niego szczególnie trudne, ponieważ nigdy nie dążył do tego rodzaju spotkań. Rozpowszechnia się nieprawdziwe wyobrażenie o tym, że uganiał się za małymi dziećmi i zapraszał je do wspólnych noclegów w swojej sypialni. Tymczasem prawda jest taka, że Neverland odwiedzały całe rodziny. Niekiedy, w zależności od tego, z jak daleka przyjeżdżały, spędzały noc na ranczo. Byli to bliscy, serdeczni przyjaciele i rodziny, które znały Michaela od lat. Wszyscy zatrzymywali się w kwaterach gościnnych. Pokój Michaela w Neverlandzie - podobnie zresztą jak tamtejsza kuchnia - stanowił

naturalne miejsce spotkań. W całej posiadłości panowała ciepła atmosfera. Jednak w każdym domu są pomieszczenia, w których ludzie po prostu chcą przebywać, i w wypadku Neverlandu były to właśnie te dwa. Na parterze apartamentu Michaela znajdował się salon z ogromnym kominkiem, fortepianem, dwoma łazienkami i garderobami. Na górze urządzono małą sypialnię. Wszyscy spędzali czas na dole, traktując to miejsce jako pokój rodzinny. Dzieci zazwyczaj nie chciały kończyć zabawy, więc czasem zostawały na noc - zresztą podobnie jak ja, kiedy byłem młodszy. Na dywanie wokół kominka kładliśmy koce. Michael sypiał na podłodze w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Zawsze proponował swoje łóżko gościom. Czasem zapraszał do Neverlandu członków swoich fanklubów i sporadycznie nawiązywał bliższe relacje z niektórymi fankami. Kiedyś wiozłem go bentleyem do miasta. Ktoś siedział obok mnie na fotelu pasażera, z tyłu zaś Michael całował jedną z fanek. - Ej, wy tam z tyłu. Uspokójcie się, zwolnijcie - powiedziałem. - Po prostu jedź - odparł Michael żartobliwym tonem. - Nie przejmuj się nami, tylko jedź. Rzadko flirtował z fankami, kiedy jednak już do tego dochodziło, to - chociaż dbał o dyskrecję - trudno było tego nie zauważyć. Lubił raczej wysokie, szczupłe kobiety, które opisałbym jako seksowne kujonki. Pewnego razu w Londynie, kiedy byliśmy w jego apartamencie, zabrał do sypialni przyjaciółkę, którą znał od lat. Spędzili tam jakąś godzinę. Kiedy wyszedł, miał rozpięte spodnie. Uśmiechnąłem się dwuznacznie. - Ani słowa, Frank - powiedział zakłopotany. Równie zmieszana kobieta pożegnała się i szybko wyszła. Mniej więcej w tym samym czasie Michael miał inną przyjaciółkę - nazwę ją Emily. Regularnie pojawiała się na ranczu. Była uroczą, szczupłą szatynką po trzydziestce. Emily niczego od niego nie chciała. Po prostu lubili razem spędzać czas - rozmawiając, spacerując, spotykając się w jego sypialni. Łączyło ich uczucie, ale o ile wiem, nikomu oprócz mnie o niej nie powiedział. Utrzymywał tę znajomość w tajemnicy - Emily nie zostawała w jego pokoju na noc, ponieważ nie chciał, by ktoś zobaczył, jak rano z niego wychodzi. Nawet ja nie widziałem żadnego wiarygodnego dowodu istnienia tego związku. Właśnie dlatego byłem pewien, że mówi prawdę. Nie byłby tak tajemniczy, jeśli nie miałby czegoś do ukrycia. Był to najdłuższy związek Michaela, o jakim wiem. Emily była stałym gościem w Neverlandzie przez około rok. Często pada pytanie, czy Michael był blisko z Debbie Rowe. Ludzie uważają, że uda im się go zrozumieć, jeśli tylko odkryją tajemnicę jego związków z kobietami. Tymczasem on

był panem samego siebie. Nie ma tu mowy o prostych odpowiedziach. Wiem, że sypiał z Lisą Marie, kiedy byli razem - sam mi o tym powiedział. Jeśli mam być szczery, nie jestem pewien, jak było z Emily, ale na pewno była dla niego towarzyszką i przyjaciółką. Wieczorami, kiedy wszyscy goście się rozjeżdżali, Michael zabierał swoje dzieci na spacer po posiadłości. Był to wzruszający widok - Prince i Paris maszerowali obok, trzymając swoje małe rączki w dłoniach taty. Michael zwracał uwagę na jakiegoś ptaka czy kaczkę, a Prince wyrywał się do przodu jak szczeniaczek, Paris zaś trzymała się blisko taty, niczym skromna mała dama. Wykorzystywał każdą okazję, by uczyć dzieci życia. Jeżeli zauważyli jelenia czy inne zwierze, opowiadał o nim, o jego zwyczajach, a dzieci stały i obserwowały. Niebo, trawa, drzewo - Michael widział wartość każdego elementu otaczającego go świata i opowiadał o nim dzieciom. Chciał, by pokochały to, co je otacza, i doceniły cuda stworzenia. Nigdy nie przestały mnie fascynować te błyskawiczne przemiany z wojownika toczącego bitwy na balony z wodą najpierw w gwiazdę popu, a później w kochającego, troskliwego ojca. Wciąż trudno mi wyjaśnić tę metamorfozę. Michael jednak z łatwością przechodził ją każdego dnia. Codziennie pojawiałem się w studiu, ale większość czasu spędzałem poza nim, reprezentując Michaela na różnych spotkaniach. Im lepiej poznawałem rozległe imperium Michaela Jacksona podczas pracy dla niego, tym więcej zauważałem powodów do zmartwień. Od samego początku widziałem rozgrywki o władzę, ale teraz stało się dla mnie jasne, że problemy wciąż narastają. W działanie tej machiny było zaangażowanych dużo firm i wielu pracowników, a tak naprawdę nikt nie sprawował nad nimi kontroli. Menedżerowie pracowali nad jakimś projektem, podczas gdy doradcy biznesowi negocjowali z kimś innym zupełnie sprzeczną umowę. Ktoś obiecywał zarobienie kokosów na jakimś biznesie, a później na kolejny miesiąc przepadał jak kamień w wodę. W firmie Michaela panował chaos. Z uwagi na to również jego finanse były w rozsypce. Wszyscy go wykorzystywali. Jego firma prowadziła setki biur generujących absurdalne wydatki. Osoby, które zatrudniał, podróżowały po całym świecie zawsze pierwszą klasą i nawet nie mieliśmy pojęcia, gdzie wyjeżdżają ani czy ich podróż w ogóle jest konieczna. Co miesiąc Michael płacił pięćset rachunków telefonicznych! Tracił pieniądze. W całym przedsięwzięciu brakowało równowagi i coś trzeba było w nim zmienić. Kiedy zwróciłem mu uwagę na te sprawy, poprosił, bym kolejno się nimi zajął. Wiedziałem jednak, że potrzebujemy bardziej systemowego rozwiązania. Na początku 2000 roku Neverland odwiedziło dwóch przedsiębiorców - Court Coursey i Derek Rundell. Za pośrednictwem jednego ze swoich prawników Michael poznał

ich kilka miesięcy wcześniej w Atlancie. W przeszłości spotykali się już kilkakrotnie, ale tamtej zimy po raz pierwszy zjawili się na ranczu. Przyjechali, by opowiedzieć o przedsięwzięciu podobnym do programu „American Idol” (który w telewizji w Stanach Zjednoczonych zadebiutował dopiero po 2002 roku), zatytułowanym „Hollywood Ticket”. Cały pomysł polegał na tym, że - przy częściowym zaangażowaniu widzów głosujących w internecie - Michael miał znaleźć kolejną supergwiazdę. Spotkanie było bardzo udane, a on postanowił zainwestować w firmę. Ale chwilę później musiał nagle wyjechać z miasta. Kiedy przez pozostały czas wizyty Courta i Dereka odgrywałem rolę gospodarza, nie wiedziałem jeszcze, że będzie to początek naszej długiej przyjaźni. Podobnie jak w przypadku wielu innych przedsięwzięć w życiu Michaela „Hollywood Ticket” nie doczekał się realizacji; zainteresowanie mojego przyjaciela osłabło, a bez jego zaangażowania projekt nie miał najmniejszych szans powodzenia. Court i Derek byli rozczarowani, ale wciąż utrzymywaliśmy kontakt. Zajmowałem się organizacją codziennych spraw biznesowych Michaela. Chciałem jednak zaprowadzić prawdziwy porządek w jego firmie i wiedziałem, że moi dwaj nowi przyjaciele mają odpowiednie kwalifikacje, by mi w tym pomóc. Poprosiłem ich o kolejne spotkanie z Michaelem. Wcześniej pozwolił mi na zebranie dokumentów finansowych koniecznych do obiektywnego osądu całej sytuacji. Podczas spotkania Court i Derek byli bardzo otwarci, co było dość niezwykłe w świecie Michaela. Wskazali nieprawidłowości w firmie. Ogromne sumy pieniędzy przepadały w wątpliwych projektach. Całkiem prawdopodobne, że aż do tamtej rozmowy nikt nie przedstawił Michaelowi tak szczerych wniosków. Court i Derek okazali mu swoje współczucie i szacunek dla jego talentu, ale jasno powiedzieli, że musi wprowadzić zmiany. Jeśli nadal miałby wydawać tak ogromne sumy, za pięć lat znalazłby się w wielkich finansowych tarapatach. Po tym spotkaniu Michael stopniowo przekazywał mi coraz więcej odpowiedzialności w kwestii nadzorowania swojego imperium. Kiedy to zadanie przerosło moje możliwości, powiedziałem, że potrzebuję pomocy. Obaj zgodziliśmy się, że pomogą mi właśnie Court i Derek. Razem mieliśmy więcej możliwości i doświadczenia, by zająć się rozwiązywaniem niektórych niepokojących mnie problemów. Porozumienie między nami czterema zawarliśmy w hotelu w Miami. O drugiej nad ranem skończyliśmy pracę przewidzianą na tamten wieczór i postanowiliśmy następnego dnia wyjechać z miasta. Nagle wpadłem na szalony pomysł i zaproponowałem urządzenie w naszym pokoju hotelowym partyjki piwnego pingponga. Nigdy nie zaznałem życia studenckiego, ale zasady tej gry poznałem jeszcze w czasach liceum, zanim zacząłem

pracować dla Michaela. - Zadzwońmy na portiernię i poprośmy o stół do pingponga - zasugerowałem. - Zwariowałeś? - zdziwił się Court. - Co w tym takiego dziwnego? - zapytałem. Byłem przyzwyczajony do kapryśnych życzeń Michaela i pomyślałem, że to całkowicie normalne, by poprosić o przyniesienie nam stołu do pingponga. - Nie, nic. W porządku, nie krępuj się - odparł. I tak w pokoju stanął stół, na którym po każdej stronie ustawiliśmy sześć dużych plastikowych kubków. Mieliśmy wypełnić je piwem, ale zamiast niego użyliśmy wina musującego Asti Spumante. Gra polegała na tym, że po każdym trafieniu piłeczką do kubka przeciwnik musiał jednym haustem wypić jego zawartość. Wino zdecydowanie nie było dobrym pomysłem. Wykończył nas nie tyle alkohol, co jego słodycz. Następnego ranka obudziliśmy się każdy w innym miejscu - trzech leżało na kanapach, a jeden w łóżku. Nie zdążyliśmy na samolot. Tamtej nocy dobrze się bawiliśmy, ale czekało na nas sporo pracy. Zaraz po powrocie do Neverlandu ja, Court i Derek rozpoczęliśmy kontrolę całej organizacji oraz redukowaliśmy wydatki. Analizowaliśmy również codzienne operacje finansowe. Światło dzienne ujrzały - między innymi - nowe nieścisłości, do jakich dochodziło na ranczu. Odkryliśmy rachunki za nieplanowany zakup czarnych łabędzi (pracownicy musieli je dokupić po tym, jak kojot zdziesiątkował stado i spodziewano się, że kiedy po powrocie do domu Michael zauważy ich brak, nie będzie zadowolony); ujawniliśmy też podwójne przelewy za zakup alpak. Na każdym kroku pojawiało się coś, co wymagało naszej uwagi. Pracowaliśmy z księgowymi Michaela, z którymi staraliśmy się ustalić, wobec kogo miał jeszcze długi. Zatwierdzaliśmy każdy bilet lotniczy. Nic nie umykało naszej uwadze. Nieprzerwanie pracowaliśmy dla niego dzień i noc, próbując sprostać niełatwym wyzwaniom. Początkowo na bieżąco go o wszystkim informowałem. Jednak im bardziej pochłaniała go praca nad „Invincible”, tym mniej chciał mieć do czynienia ze sprawami biznesowymi, które mi powierzył. Gdy wydawał płyty „Thriller”, „Bad” i „Dangerous”, w jego życiu wszystko układało się pomyślnie, a owa beztroska przekładała się na jakość jego pracy. Ale w 1993 roku sytuacja się skomplikowała - oskarżenia Jordy’ego wywołały lawinę problemów finansowych i prawnych. Poza tym Michael nie nagrał pełnego albumu, odkąd na świat przyszły jego dzieci. To im chciał poświęcać swój czas, ale wciąż tak samo wiele uwagi musiał przykładać do swojej muzyki. Nagrywanie płyty wymagało od niego wytężonego skupienia. Minęło pięć lat od premiery „HIStory”, a w branży muzycznej to dość długi czas. „Invincible” uważano za płytę

ogłaszającą powrót Michaela. Już samo to oczekiwanie wywoływało ogromną presję. Jednak w jego przypadku większość stresu wynikała z perfekcjonizmu. Nigdy nie był zadowolony. W jego opinii żadne dzieło nie było wystarczająco dobre. Praca w studiu pochłaniała go bez reszty i w końcu przyszedł czas, kiedy najzwyczajniej nie chciał już słuchać moich doniesień o sytuacji w firmie. - Muszę tworzyć, Frank. Po to mam ciebie. Po prostu się tym zajmij. Nie chcę już więcej o tym słyszeć - powiedział. Rozmieniał się na drobne. Musiał z czegoś zrezygnować, więc odsunął na bok sprawy biznesowe. Dzieci i muzyka zawsze były dla niego priorytetem. W rezultacie wszelkie dodatkowe problemy spadły na nas. LATO 2000 ROKU spędziliśmy z Derekiem i Courtem w Neverlandzie. Pracowaliśmy bardzo ciężko, by zaprowadzić porządek w papierach. Ale nie żyliśmy wyłącznie obowiązkami. Pogoda była wprost wymarzona, góry mieniły się żywymi kolorami. Ja zaś opanowałem do mistrzostwa sztukę organizowania imprez na ranczu. Moje przyjęcia były zawsze w dobrym stylu i nigdy nie wymykały się spod kontroli. Już na samym początku, bez zbędnych rozważań, przyjąłem prostą zasadę - żadnych idiotów w Neverlandzie. Imprezy nie były duże - nigdy nie zapraszałem więcej niż dziesięć osób. Byli to zazwyczaj przyjaciele z Los Angeles, a czasem z Nowego Jorku, którzy odwiedzali mnie w weekendy. Michael zachęcał mnie, bym ich zapraszał - w końcu zbudował Neverland po to, by inni mogli się nim cieszyć. Wolał jednak, by wszystko odbywało się pod jego nieobecność. Najczęściej unikał bliskich relacji towarzyskich, dlatego większość moich znajomych nigdy go nie poznała. Moi goście zwykle przyjeżdżali na ranczo o zachodzie słońca. Nocowali w domkach gościnnych. Kiedy się rozpakowali, naszym pierwszym przystankiem była piwniczka z winem. Och, piwniczka... Z całą pewnością było to moje ulubione miejsce w Neverlandzie. Zwyczajne pomieszczenie z drewna i kamienia, gdzie na wystawkach prezentowało się kilka marynarek, które Michael nosił podczas koncertów. I całe mnóstwo butelek wina. Miałem własny klucz. Robiliśmy sobie drinki albo otwieraliśmy wino. Przejąłem od Michaela nawyk przelewania trunków do puszek albo butelek po napojach. Michael wychowywał się w wierze Świadków Jehowy, która nie dopuszczała ani świętowania Gwiazdki czy urodzin, ani spożywania alkoholu. Jako dziecko był całkowicie oddany zwyczajom religijnym - chodząc od drzwi do drzwi, głosił prawdy tej wiary. Nie przestał tego robić, nawet kiedy był już znany - wtedy często korzystał z przebrania i wciąż nauczał. Ale przed wydaniem płyty „Thriller” zbór potępił ten album, uznając go za dzieło szatana. Michael rozważał odwołanie całego

projektu, jednak wtedy wtrąciła się jego matka. - Synku, rób, co trzeba. Nie martw się o to, co powie kościół. Kocham cię. Wystąp z niego. Odejdź - powiedziała. Chociaż Katherine jest kobietą głęboko religijną, namawiała syna, by podążał za swoją twórczością. Dlatego kiedy zbór potępił jego muzykę, nie miał wyboru i musiał odejść. Kiedy wystąpił z kościoła Świadków Jehowy, mógł w końcu pić wino. Nazywał je „sokiem Jezusa” - jakby w ten sposób próbował usprawiedliwić jego konsumpcję. Skoro pił je Jezus, to i my możemy. Jednak nie pijał często. Miał wewnętrzne opory przed spożywaniem alkoholu - nie chciał promować go wśród innych, a stereotypy o imprezujących do upadłości gwiazdach budziły w nim odrazę. Nie był typem rockmana i nie chciał, by za takiego go uważano. Dlatego kiedy sporadycznie pił, ukrywał wino w butelkach po sokach. Taka praktyka stała się jego zwyczajem. Niepostrzeżenie przelewał alkohol do puszek po napojach nawet podczas podróży prywatnymi samolotami. Chociaż dorastałem wśród ludzi z zupełnie innym (czytaj: włoskim) podejściem do wina i picia w ogóle, miałem własne powody, by przejąć ten nawyk. Po pierwsze, butelki po sokach były większe niż kieliszki, zatem można było wypić więcej. Poza tym podobnie jak Michael chciałem zachować dyskrecję, ale z innych względów. Przebywając w Neverlandzie, teoretycznie byłem w pracy, chociaż polecił mi, bym traktował to miejsce jak swój dom. Kiedy zapraszałem tam przyjaciół, pracownicy rancza byli do naszej dyspozycji. Prosiłem, by uruchamiali dla mnie karuzele, wyświetlali filmy w kinie, gotowali dla nas czy sprzątali po wyjeździe moich znajomych. Chociaż byłem młodszy niż większość zatrudnionych tam osób, miały one obowiązek wypełniać moje polecenia. Zdawałem sobie sprawę, jak niektórych mogło to denerwować, i nie chciałem sprawiać wrażenia, że się wywyższam. Rzecz jasna pracownicy Neverlandu wiedzieli, że piję z przyjaciółmi. Nawet nie starałem się tego ukrywać. Ale byłby to okropny widok, gdybyśmy beztrosko przechadzali się po posiadłości z butelką czy kieliszkami wina w ręku. Nie chciałem afiszować się ze swobodą, jaką dał mi Michael. Chociaż miałem klucze do piwniczki z winem, nigdy nie zamierzałem wykorzystywać uprzywilejowanej pozycji. Zatem zwykle spędzaliśmy z przyjaciółmi (przelawszy wcześniej alkohol do butelek po sokach) sporo czasu w pokoju gier, gdzie w oczekiwaniu na kolację słuchaliśmy głośnej muzyki z szafy grającej. Potem znów odwiedzaliśmy piwniczkę. Po uzupełnieniu zapasów wózkami golfowymi jechaliśmy do parku rozrywki. Z domu głównego do parku i kina kursowała również kolejka, ale zazwyczaj z niej nie korzystaliśmy. (Mniej więcej w tym samym czasie Michael zaprosił przyjaciół z sąsiedztwa. Prince

miał wtedy jakieś trzy lata i pełnił rolę gospodarza. Pokazując posiadłość, wskazał na stację kolejki i powiedział: - A tam jest moja ciuchcia. Rozbroił mnie tym komentarzem. Które dziecko posiada własny pociąg? - To nie jest twoja ciuchcia. Jest moja! - Michael droczył się z synem. Uderzyło mnie, że dorośli mężczyźni zazwyczaj również nie mają własnych kolejek). Większość uwielbiała park rozrywki. Były tam samochodziki do zderzania, diabelski młyn, karuzele Sea Dragon, Zipper i Spider. Sea Dragon, czyli Smok Morski, to ogromna huśtawka, w której mieści się cała grupa ludzi. Kiedy głowa smoka unosi się do góry, spoglądając w dół, dokładnie widzi się ludzi siedzących na ogonie. Przed przejażdżką tą karuzelą ładowaliśmy do kieszeni słodycze. Gdy byliśmy na górze, rzucaliśmy nimi w przyjaciół. Wyśmienita zabawa. Przyjaciele, partnerzy biznesowi, krewni - Neverland pozwalał każdemu obudzić w sobie dziecko. Poważni biznesmeni przyjeżdżali na ranczo i już następnego dnia jeździli Smokiem, zajadali się watą cukrową, toczyli wojny na jedzenie albo urządzali w forcie bitwy na balony z wodą. (Mimo to kilka godzin po potyczkach na balony robili z Michaelem interesy. Zawsze powtarzał, że zaproszenie do Neverlandu jest niezawodnym sposobem na pomyślne zakończenie negocjacji). Po przejażdżce na karuzelach czasem oglądaliśmy filmy - na ranczu zawsze mieliśmy najnowsze produkcje. Jeśli było już późno, jechaliśmy do zoo i budziliśmy zwierzęta. Kiedy dorastałem, robiłem tak z Michaelem. Miałem szczególny sentyment do niedźwiedzia i szympansów. Byli jak starzy przyjaciele. Podawałem im kartoniki z napojem HiC, co na moich gościach zawsze robiło wrażenie. Nie wyglądało to, jakbym przedstawiał im szczeniaczka, ale raczej jakbym zapowiadał: „Poznajcie mojego niedźwiedzia”. Z zoo wracaliśmy - tak, zgadliście - do piwniczki z winem. Zazwyczaj było już późno i wszyscy mieliśmy doskonałe humory. Czasem odwiedzaliśmy jeszcze kino - obsługująca je osoba wciąż była do naszej dyspozycji. Ale często po prostu zostawaliśmy w pokoju gier, słuchaliśmy muzyki, trochę tańczyliśmy - cieszyliśmy się szczęściem i wolnością. Zawsze była to dobra i czysta zabawa. Wszyscy umieli się zachować. Niezależnie od tego, jak dzikie i szalone wyobrażenie o Neverlandzie miewali przedtem, na miejscu nieuchronnie pokornieli wobec jego piękna i nabierali szacunku do właściciela. Życie

w

Neverlandzie

zawsze

było

wspaniałe.

Urządziłem

tam

wiele

niezapomnianych imprez. Jednak pod koniec lata zdecydowałem, że nadszedł czas, bym rozejrzał się za własnym mieszkaniem. Wybrałem miejsce na plaży w Santa Barbara - jakieś trzy kwadranse jazdy samochodem piękną górską drogą od Neverlandu. Uwielbiałem plaże i

kiedy Michaela nie było w mieście, pracowałem z domu. Kupiłem meble i chociaż wiedziałem, że stale będę podróżował, po raz pierwszy w życiu miałem własny dom. Jesienią poczyniliśmy z Courtem i Derekiem pewne postępy w naszej pracy. Wciąż jednak pozostawało dużo do zrobienia. W nowym lokum w Santa Barbara mieszkałem chyba od miesiąca, kiedy Michael wysłał mnie w swoich sprawach do Nowego Jorku. Miałem tam spędzić jeden dzień - nawet nie zabrałem bagażu. Chwilę przed wyjazdem z hotelu Four Seasons na lotnisko odebrałem od niego telefon. Powiedział mi, że pracę nad „Invincible” będzie kontynuował w Nowym Jorku. Zatem wkrótce po tym, jak przenieśliśmy wszystko do LA, gdzie w końcu się zadomowiłem, znów wróciliśmy do NY. Pracownicy wytwórni Michaela, Sony, chcieli, by był właśnie tutaj, gdzie mogli kontrolować pracę nad albumem i upewniać się, że idzie naprzód. Court i Derek nadal starali się wyprostować finanse Michaela - przebywając na Manhattanie, pozostawałem z nimi w stałym kontakcie. Michael z dziećmi, Grace i ja zamieszkaliśmy w Four Seasons. „W porządku, przez chwilę nas nie będzie”, powtarzałem sobie. „Przecież nie oznacza to, że muszę zrezygnować z mieszkania w Santa Barbara, prawda?” Byłem pewien, że w końcu wrócimy. Zatem wciąż je utrzymywałem. Okazało się, że to błąd. Ostatecznie zostaliśmy na Wschodnim Wybrzeżu na bardzo długo.

Rozdział XIII Sto piosenek. W LISTOPADZIE 2000 ROKU Michael dołączył do mnie w Nowym Jorku. Wynajęliśmy całe piętro w hotelu Four Seasons. Każdy zamieszkał we własnym pokoju - on, Grace i ja. Dzieci zazwyczaj zostawały z ojcem, z wyjątkiem sytuacji, kiedy następnego dnia musiał wstać bardzo wcześnie i dotrzeć do studia. Wtedy - by ich nie budzić - nocowały u Grace. W osobnym pomieszczeniu na naszym piętrze Michael urządził studio nagraniowe. Sprowadził Brada Buxera i wspólnie tam pracowali. Jednym z utworów, którego tworzeniem się zajęli, był „The Lost Children”. W tej piosence Michael wyraża marzenie, by wszystkie zagubione dzieci świata trafiły do domów, do swoich rodziców. Jeżeli ktoś sądził, że Michael cierpiał na syndrom Piotrusia Pana, właśnie tu otrzymuje dowód, że tak nie było. W odróżnieniu od postaci stworzonej przez Jamesa Barriera mój przyjaciel nie tęsknił za światem, gdzie „zagubieni chłopcy” żyją w podziemnym forcie. Pragnął, by dzieci były bezpieczne w swoich domach. Pod koniec tego utworu mój brat Aldo, który miał wtedy siedem lat, prowadzi z trzyletnim Prince’em krótki dialog. Michael nauczył ich słów, a Brad wszystko nagrał. - W tym lesie jest tak chicho. Spójrz na te wszystkie drzewa - mówi Aldo. - I na te cudowne kwiaty - dopowiada Prince. - Robi się ciemno. Lepiej chodźmy już do domu - kończy mój brat. Źródłem „The Lost Children” były emocje, jakich doświadczał jako rodzic. Sam przekonał się teraz, jak ważne jest dla jego dzieci, by mogły być z nim. Jednak swój instynkt ochronny wobec dzieci wykształcił dużo wcześniej, zanim został ojcem. Od zawsze troszczył się o ich dobro. Ojcostwo tego nie zmieniło - jedynie dopełniło. Także jeśli chodzi o jego twórczość bycie tatą tylko wzmocniło przekonania, które i tak stanowiły sedno tego, kim był. Często powtarzał, że lubi, by muzyka pisała się sama. Widziałem jednak, jak wiele wysiłku wkłada w swoje kompozycje. Słuchał wtedy najnowszych utworów i z uwagą śledził listy przebojów. Miał swoje ulubione piosenki, które nieustannie odtwarzał. W tamtym czasie podobały mu się „It Wasn’t Me” Shaggy’ego oraz „My Love Is Your Love” Whitney Houston. Proces twórczy był inny w przypadku poszczególnych utworów, ale zazwyczaj zaczynał się od fragmentu melodii, do którego później powstawały słowa. Praca z Bradem w prywatnym hotelowym studiu stanowiła zaledwie część produkcji

„Invincible”. Nad utworami dla Michaela pracowali również bardzo znani producenci. Jednym z nich był najbardziej rozchwytywany w branży Rodney Jerkins. Miejscem jego pracy było studio w Hit Factory. Drugą osobą odpowiedzialną za kształt nagrań był Teddy Riley, który od lat pracował na swoje nazwisko - był członkiem grupy Guy i jednym z założycieli zespołu Blackstreet. Tworzył w studiu, które urządził w autobusie na stałe zaparkowanym przed Hit Factory. Zatem Michael zasadniczo pracował w trzech miejscach jednocześnie, które działały całą dobę. Kiedy tylko czyjeś ego wymykało się spod kontroli, wzywano mnie, bym oczyścił atmosferę. Uwielbiałem obserwować go, kiedy tworzył. Pod tym względem był urodzonym przywódcą. Wchodził do studia, witał wszystkich uściskiem i słuchał tego, nad czym pracowali od poprzedniego dnia. Analizował każdą nutę. I jeżeli coś było nie tak, umiał powiedzieć o tym w sposób, który inspirował, a nie deprymował. Sporadycznie irytował się w studiu. Ale nigdy nie krzyczał ani się nie wściekał - odnosił się do innych z szacunkiem, ale był też stanowczy. Teddy Riley miał doświadczenie w pracy z Michaelem. Współpracowali już przy okazji albumu „Dangerous”. Rodney Jerkins jako dzieciak pracował dla Teddy’ego. Zatem łączyła ich wspólna przeszłość. Michaelowi udało się wprowadzić między nimi zdrową rywalizację. Czasem prosił, by Rodney i Teddy pracowali nad tą samą piosenką. Czekał na efekty, a później wybierał wersję, która podobała mu się bardziej. Teddy stworzył kilka wspaniałych utworów: „Heaven Can Wait”, „Don’t Walk Away”, „Whatever Happens” (duet z Carlosem Santaną) oraz „Shout”, który nie trafił na płytę, ale doskonale sprawdziłby się jako utwór otwierający koncert. Na początku ich współpracy Rodney zaprezentował Michaelowi dwadzieścia utworów. Każdy inny artysta uważałby je za potencjalne hity, ale dla Michaela nie były wystarczająco dobre. Kazał Rodney’owi je skreślić. Wszystkie dwadzieścia piosenek! Rodney Jerkins w tamtym czasie był uważany za najlepszego w branży i wydawał hit za hitem: „Say My Name” Destiny’s Child, „If You Had My Love” Jennifer Lopez czy „Angel Of Mine” Moniki - wszystkie trafiły na szczyt list przebojów. Uważano go za najlepszego producenta. Raczej nie był przyzwyczajony, by ktoś odrzucał dwadzieścia nowych utworów, które przygotował. - Musisz znaleźć nowe brzmienia - powiedział mu Michael. - Uderz w przypadkowe kamienie albo zabawki. Włóż szkła i mikrofon do torby, a później nią rzucaj - podpowiadał. Obserwowałem, jak Michael sam w taki sposób poszukuje nowych dźwięków i je tworzy, na przykład nagrywa odgłos sprężyny stopera drzwi, a później miksuje z perkusją,

tworząc całkowicie wyjątkowe i oryginalne brzmienie. Kiedyś włożyliśmy mikrofon do torby z kamieniami, zabawkami i kawałkami metalu, przykleiliśmy do zewnętrznej części urządzenia do nagrywania taśm DAT, okleiliśmy folią ochronną i całe zawiniątko zrzuciliśmy ze schodów. Tak powstałe odgłosy Michael zgrał w studio i zmiksował. Możecie je usłyszeć w utworach „Invincible”, „Heartbreaker”, „Unbreakable” i „Threatened”. Rodney musiał być - delikatnie mówiąc - niepocieszony, kiedy Michael odesłał go z kwitkiem. Utwory, które wtedy napisał, brzmiały jak te, które przyniosły mu sławę. Jednak rozumiał, że pracując dla Michaela Jacksona, musi stworzyć coś nowego. Tego oczekiwał Michael. Potrafił doprowadzać swoich producentów do szału, ale umiał też sprawić, by każdy, z kim pracował, dawał z siebie wszystko. Jerkins wrócił do pisania. Ostatecznie wyprodukował „Unbreakable”, „Invincible”, „Heartbreaker” i „Rock My World”. Czasu, który Michael i jego współpracownicy spędzali w studiu, nie wypełniała wyłącznie praca. Na miejscu mieli do dyspozycji kilka ulubionych gier wideo i innych. Nie tylko Michael się nimi bawił - lubił obserwować grę innych, zwłaszcza rozgrywki w Knockout Kings. Mimo godzin, jakie spędzał na graniu, nigdy nie był w tym dobry. Podobnie jak w przypadku braku zdolności sportowych zaskakujące było, że ktoś z tak magiczną koordynacją ruchu nie potrafi zwyciężać w grach wideo. Ale po prostu nie mógł dojść do wprawy w operowaniu przyciskami. Muszę jednak dodać, że zawsze potrafił żartować ze swoich marnych umiejętności, czym rozśmieszał wszystkich obecnych. Po powrocie do hotelu również nie skupiał się wyłącznie na pracy i dzieciach. Kiedyś odwiedzili nas mój brat Dominic i kuzyn Aldo. Narzekali, że ich trener - ten sam, w którego drużynie wcześniej byłem ja - nie powołuje ich zbyt często do zespołu. O trzeciej w nocy Michael podniósł słuchawkę i zadzwonił od niego. - Hej, stary - zaczął dziwnym głosem - radzę ci, pozwalaj częściej grać mojemu synowi, kapujesz. - Kto mówi? - zapytał trener. - Niech cię to nie interesuje, stary. Po prostu lepiej dla ciebie, żeby mój syn częściej był na boisku. Rozłączył się. Wszyscy czterej wybuchliśmy śmiechem. Ale trener sprawdził, skąd do niego dzwoniono. Kiedy zorientował się, że połączenie nawiązano z hotelu Four Seasons, poskładał wszystko w całość. Zadzwonił do moich rodziców i powiedział, co się wydarzyło. Mogę tylko zgadywać, że kiedy dowiedział się, iż za tym telefonicznym dowcipem stał Michael Jackson, nieco go to rozbawiło.

MICHAEL NIGDY NIE PROTESTOWAŁ przeciwko przerwom w pracy nad „Invincible”, jednak jego oddanie tworzeniu tej płyty było wyjątkowe. Rodney powiedział mi, że w studiu zawsze był skupiony, zachowywał się jak profesjonalista, a jego głos był w doskonałej formie. Kiedy skończył pracę, miał do wyboru sto utworów. Ostatecznie szesnaście z nich trafiło na płytę. Michael chciał kontynuować nagrywanie w czasie świąt, więc postanowiliśmy zostać na Boże Narodzenie 2000 roku w mieście. Spędziliśmy je w domu moich rodziców w New Jersey. Ponieważ dzieci były dla niego priorytetem, bardzo poważnie traktował Gwiazdkę. W tamtym roku postanowił podarować coś wyjątkowego również mojej mamie. - Co moglibyśmy kupić twojej mamie? - zapytał. - Potrzebujemy czegoś, co jej się wyjątkowo spodoba. Mój tata nigdy szczególnie nie lubił zwierząt domowych. Postanowiłem zatem wykorzystać tę okazję. - Psa - zaproponowałem. - Jeżeli ktokolwiek może podarować jej zwierzaka i nie narazić się na sprzeciw ojca, to właśnie ty. - Okay, wspaniale - odpowiedział. Sprowadziłem do hotelu kilku psich kandydatów. Ostatecznie znalazłem ślicznego, maleńkiego szczeniaka rasy golden retriever w American Kennels - sklepie zoologicznym, gdzie sprzedawano psy od najlepszych hodowców. Kupiłem potrzebne akcesoria - legowisko, kurteczkę i zapas jedzenia na całą Gwiazdkę. W przeszłości mieliśmy tylko dwa zwierzaki. Pierwszym był gwarek. Potrafił powiedzieć „Dziękuję!” i „Dominic!”. Ale kiedy któryś z młodszych braci zaczął naśladować ptaka (zamiast odwrotnie), ojciec zadecydował, że musimy się z nim pożegnać. Później wujek podarował nam rybkę. Ale jedno z dzieci - albo mój młodszy brat Dom albo siostra Marie Nicole - uderzyło w akwarium i zrzuciło je na ziemię. - Od tej pory, jeśli zobaczę w tym domu jakieś zwierzę, wypcham je - zapowiedział ojciec. Jednak kiedy Michael podarował mamie szczeniaka, upewnił się, że nie naraża się mojemu tacie. - Dominiku, obejrzałem wiele zwierząt - zaczął. (Tak naprawdę, to ja zająłem się poszukiwaniami, ale po co dzielić włos na czworo, kiedy obaj wiedzieliśmy, że to Michaelowi tata nigdy nie odmówi). - Kiedy spojrzałem tej małej suczce w oczy, wiedziałem, że to ona. Rozmawiałem z nią i kazałem być najgrzeczniejszym pieskiem, jakiego twoja rodzina mogłaby posiadać.

Tak jak przewidywałem, ojciec pozwolił mamie przyjąć psa od Michaela. Była w siódmym niebie. Nazwali suczkę Versace i dziś, kiedy piszę te słowa, od jedenastu lat wciąż jest z nami.

Rozdział XIV Bezsilność. BOŻE NARODZENIE było jedynie krótkim wytchnieniem od ciężkiej pracy nad „Invincible”. Pewne związane z nią trudności wynikały z perfekcjonizmu Michaela, a inne - z jego chęci nieustannej obecności w życiu swoich dzieci. Jednak w dużym stopniu były związane z narastającym problemem - lekami na receptę. Pod koniec 2000 roku byłem tym coraz bardziej zaniepokojony. Nie zawsze tak było. Na początku mojej pracy dla Michaela wzywałem do niego lekarzy, ponieważ cierpiał przez ból fizyczny. Widziałem niebezpieczny upadek z mostu w Monachium w 1999 roku, to właśnie po nim ból kręgosłupa stał się jego problemem chronicznym. Było widać, że cierpi. Różni lekarze przepisywali mu całe zestawy leków przeciwbólowych: Vicodin, Percocet, Xanax i inne. W tamtym czasie nadal leczył vitiligo u swojego dermatologa, doktora Kleina. Terapia sama w sobie była niezwykle bolesna podczas zabiegów w jego twarz wbijano pięćdziesiąt igieł. Odkąd pamiętam, do znieczulania podczas operacji lekarz używał Demerolu. Ten sam lek podawano Michaelowi po oparzeniach, jakich doznał podczas pracy na planie reklamy Pepsi. I to właśnie ten środek lekarze stosowali, by pomóc mu zasnąć podczas trasy „Dangerous”, czego byłem mimowolnym świadkiem. Był to praktyczny i sensowny plan radzenia sobie z krótkotrwałym bólem. A przynajmniej tak to wyglądało. Latem 1999 roku, po przyjeździe do domu w Upper East Side, stało się dla mnie jasne, że Michael używa coraz więcej leków. Bywało, że prosił mnie, bym sprowadził jednego lekarza, a później inny doktor podawał mu ten sam lek, który jego poprzednik zaaplikował zaledwie kilka godzin wcześniej. Michael zawsze ostrzegał mnie przed kokainą, heroiną, marihuaną i sam również się ich wystrzegał. Jednak o popularnych środkach, zaakceptowanych przez Amerykańską Agencję do Spraw Leków i Żywności, miał inne zdanie niż o nielegalnych. Poszukiwał ulgi od przewlekłych dolegliwości. Próbował wydobrzeć. W tym przypadku obowiązywały zatem inne zasady. Sytuacja stała się jeszcze bardziej zagmatwana. Bywały tygodnie, podczas których w naszym domu dwa lub trzy razy pojawiał się anestezjolog, który pomagał Michaelowi zasnąć. Płaciłem mu wtedy gotówką, ponieważ sprawy zdrowotne mojego przyjaciela nie mogły zostać upublicznione, zatem jego nazwisko nie trafiało do rejestrów. Lekarz był wobec mnie całkowicie szczery:

- Usypiam Michaela na kilka godzin. Później go wybudzam. Była to taka sama terapia, jakiej świadkiem byłem w Monachium. Doktor ustawiał swój sprzęt i kroplówkę w pokoju Michaela i za zamkniętymi drzwiami zostawał z nim przez jakieś cztery godziny. Owszem, powiedział, że jest to ryzykowne leczenie. Zapewnił jednak, że wie, co robi. Przysiągł, że nigdy nie naraziłby życia Michaela na niebezpieczeństwo. Jego szczerość i kompetencje sprawiły, że mu zaufałem. Cokolwiek robił, wydawało się, że to pomaga - po takich sesjach Michael myślał trzeźwo i sprawiał wrażenie wypoczętego. Powtarzam, nie rozumiałem tego, że podaje się mu propofol - bardzo silny środek znieczulający używany w szpitalach do usypiania pacjentów przed operacjami. Musiał się mierzyć z tak ogromnym bólem. Do tego dochodziły jeszcze problemy ze snem. Jeśli miał rozpocząć pracę wcześnie rano i obawiał się, że zaśpi, nie potrafił zasnąć wystarczająco wcześnie, by wypocząć przed czekającym go występem. Wieczorami nie mógł zapaść w sen, chyba że podawano mu ten niebezpieczny lek - ten sam, który ostatecznie go zabił. Przez długi czas sądziłem, że to normalne i w porządku. Nie przypuszczałem, że ma problem z lekami. Przez lata przyzwyczajałem się do widoku lekarzy, którzy pojawiali się i znikali, zwłaszcza podczas tras koncertowych, kiedy Michael był pod wielką presją i potrzebował pomocy w zasypianiu. Uważałem, że cierpi na jakieś schorzenia, a leki służą do ich leczenia. Jednakże w czasie pracy nad „Invincible” stawałem się coraz bardziej zaniepokojony. Wiedziałem, że potrzebuje leków, by znieść ból związany z terapią dermatologiczną - to było sensowne wytłumaczenie. Jednak konieczność sięgania po inne środki - te na przewlekły ból i nasenne - budziła moje wątpliwości. Rzecz jasna nie chciałem, by mój przyjaciel niepotrzebnie cierpiał i nie życzyłem mu bezsenności, ale coraz wyraźniej dostrzegałem, że za przyjmowanie leków płaci wysoką cenę. Jego stan zdrowia prowadził go w dół po niebezpiecznej ścieżce. - Nie mogę wciąż tak robić - zapowiedział lekarz, który podawał propofol. Był to dla mnie jasny sygnał, że sprawa wymyka się spod kontroli. Michael nie był ćpunem. Nigdy nie zachowywał się jak szaleniec, nie szukał odurzenia. Jednakże byłem ostrożny wobec wszelkich leków, zwłaszcza Demerolu, o pokusie sięgnięcia po który śpiewał w swojej piosence „Morphine” z płyty „Blood on the Dance Floor”. Nie podobało mi się, jak ten środek na niego działa. Otępiał go. Mając zamęt w głowie, Michael przeglądał magazyny, oglądał filmy, a kiedy lek przestawał działać, był w złym nastroju, zgorzkniały i zrzędliwy. Nie był tą osobą, którą znałem i kochałem. Co więcej, odnosiłem wrażenie, że lek tylko zaognia jego paranoję.

Poza tym że widziałem, jak Michael reaguje na Demerol, miałem własne doświadczenia z tym lekiem. Na początku 2000 roku, kiedy w Los Angeles pracowaliśmy nad „Invincible”, wybraliśmy się z Michaelem, wtedy trzyletnim Prince’em, dwuletnią Paris i Grace na Universal CityWalk. Michael przebrał się za szejka, a ja miałem na sobie garnitur. Tamtego dnia miasteczko było dość zatłoczone. Do tego mżyło, kiedy niespiesznie zaglądaliśmy do kolejnych sklepów i robiliśmy zakupy. I wtedy nagle rozejrzeliśmy się wokół siebie - Prince się zgubił. Nie było go jedynie przez chwilę, a ja domyślałem się, gdzie mógł pójść - widziałem, jak wcześniej jakaś zabawka czy postać zwróciła jego uwagę. Pobiegłem w tamtą stronę. Poślizgnąłem się na mokrym chodniku, upadłem i skręciłem lewą nogę. Adrenalina sprawiła, że natychmiast się podniosłem, nawet nie zwróciwszy uwagi na ból. Chwilę później pewna kobieta przyprowadziła Prince’a za rękę. - Widziałam pana w sklepie z tym dzieckiem... - powiedziała. Podbiegliśmy do niego. Wszystko znów było w porządku. Chłopiec nie oddalił się ani nic mu nie zagrażało, ale były to przerażające minuty. Kiedy już był bezpieczny, poczułem ogromny ból. Ledwie udało mi się dotrzeć z powrotem do samochodu. W hotelu okazało się, że noga jest opuchnięta. Michael kazał mi się położyć, pod nogą ułożył poduszki i wezwał lekarza. Była to dziwna zamiana ról - tym razem to on dzwonił po doktora dla mnie. Zazwyczaj to ja wykonywałem takie telefony. Michael był dobrym pielęgniarzem. Jeśli ktokolwiek był przeziębiony albo miał gorączkę, upewniał się, że ktoś przyniesie chusteczki, leki, herbatę, witaminy i wszystko, co było konieczne. Co godzinę sprawdzał, czy chory nie potrzebuje czegoś więcej. Podczas którejś Gwiazdki w Neverlandzie szympans ugryzł mojego młodszego brata Dominica w palec. Chociaż sanitariusze oczyścili ranę i założyli opatrunek, Michael przekonał swojego lekarza - który przebywał z rodziną na urlopie - do dwugodzinnej podróży samochodem po to, by zbadać Dominica... Wtedy w Nowym Jorku doktor pojawił się, by obejrzeć moją nogę. Orzekł, że jest mocno skręcona. Podał mi przeciwbólowy Demerol. W tamtym momencie po raz pierwszy i ostatni miałem do czynienia z tym lekiem. Kiedy tylko Michael usłyszał, co mi przepisano, zebrał dla mnie do czytania magazyny, na stoliku przy łóżku postawił szklankę wody i zadbał o to, by w zasięgu mojego wzroku stał wazon z kwiatami. - Przyda ci się ta energia kwiatów i ich kolor - wyjaśnił. Później opowiedział, jak będę się czuł pod wpływem leku. - Będzie ci się wydawało, że wszystko jest piękne. Od stóp do głów będziesz czuł mrowienie. Było dokładnie tak, jak to opisał. Miał rację. Demerol wyleczył mnie z bólu. Poza tym

sprawił, że czułem się spokojny, zrelaksowany i szczęśliwy. Nie musiałem mierzyć się z przewlekłym bólem. Jednak w ciągu tego miesiąca, którego potrzebowałem na wyleczenie nogi, przekonałem się, jak to jest, kiedy się nieustannie cierpi. Nie mogłem spać. Chciałem się tylko pozbyć bólu. Sam przekonałem się, że w takiej sytuacji człowiek staje się coraz bardziej zdesperowany w poszukiwaniu ulgi. Sam doświadczyłem, że znieczulenie ją przynosi. Jeżeli byłeś nieszczęśliwy, ten środek potrafił sprawić, że zapominałeś o całym nieszczęściu. Zacząłem podejrzewać, że być może Michael myli ból fizyczny z emocjonalnym i desperacko próbuje wyciszyć oba. Później, kiedy dochodziłem do siebie, Michael powiedział coś, co pozwoliło mi zrozumieć jego stosunek do leków. Z dziwnym wyrazem twarzy, jak gdyby nie wiedział, jak wiele może mi zdradzić, wyszeptał: - Lekarze nie potrafią określić i zdiagnozować bólu. Jeżeli powiesz im, że cierpisz, muszą leczyć cię na podstawie tego, co czujesz. Czułem się, jakby wtajemniczał mnie w swój straszny sekret, w wymówkę, która usprawiedliwiała nadużywanie leków. Nikt nie mógł ocenić skali jego cierpienia, zatem nikt nie mógł kwestionować potrzeby przyjmowania środków, na których polegał w jego łagodzeniu. Kiedy w listopadzie 2000 roku przenieśliśmy się z powrotem do Four Seasons, wizyty anestezjologa ustały. Jednak pewnego wieczoru dowiedziałem się, że Michael wezwał hotelowego lekarza. Później jak zawsze wykonywał swoje zajęcia, rozmawiał z Karen i przez telefon załatwiał inne interesy. Widziałem jednak, że jest nieco zdezorientowany. Następnego ranka zareagowałem. - Chcesz skończyć jak Elvis? Pomyśl o swoich dzieciach. Zobacz, przez co musiała przejść Lisa Marie. Nie zbył moich obaw. To przekonałoby mnie, że miałem rację. Zamiast tego spojrzał mi prosto w oczy i powiedział otwarcie: - Nie mam problemu, Frank. Nie wierzysz mi? Nie masz pojęcia, o czym mówisz. - Nie chodzi o to, że ci nie wierzę - zacząłem. Wtedy na moich oczach wybrał numer swojego dermatologa, doktora Kleina. Włączył tryb głośnomówiący i prosił o potwierdzenie, że dawki Demerolu, jakie otrzymuje, są bezpieczne i odpowiednie. Kimże byłem, by kłócić się z lekarzem, który leczył go od ponad piętnastu lat? Michael miał rację - tak naprawdę nie wiedziałem, o czym mówię. Organizm każdego człowieka jest inny. Być może mentalnie był tak silny, że nawet lek nie potrafił zwalić go z nóg. Poza tym rzeczywiście bywały dni, podczas których nie pojawiał się żaden

lekarz. Pytałem samego siebie, czy jeżeli naprawdę byłby uzależniony, nie potrzebowałby tych środków każdego dnia? Byłem zaniepokojony, ale ponieważ naprawdę nie wiedziałem, jak ocenić całą sytuację, nie potrafiłem też wybrać właściwego kierunku działania. Powyższa rozmowa być może zakończyła w tamtej chwili naszą dyskusję, ale nie ukoiła moich obaw. Martwiłem się o Michaela, ale również o rolę, jaką sam odgrywałem w jego medycznym dramacie. Jeżeli byliśmy w hotelu, często wzywał do swojego pokoju tamtejszego lekarza. Dostawał wtedy lek na receptę. To ja musiałem wyjaśniać doktorowi, że przepisywana przez niego dawka jest dla Michaela zbyt mała. Potrzebował większej ilości. Aby zachować wszystko w tajemnicy, część recept była wypisywana na moje nazwisko. Na początku się na to zgadzałem, ponieważ Michael miał swój problem pod kontrolą. Przyzwyczaiłem się do życia poza obowiązującymi zasadami. W końcu w środku nocy otwierano dla niego Toys „R” Us. Zamykano ulice, by mógł przejechać. Wydawało się logiczne, że lekarze dostawali pieniądze do ręki, a recepty nie mogły być wypisywane na jego nazwisko. Sensowne było, że potrzebuje większych dawek niż ktokolwiek inny - w końcu był Michaelem Jacksonem. Jakkolwiek te poszlaki były niepokojące, stanowiły jedynie drobne epizody w jego sposobie życia, który był tak różny od codzienności wszystkich innych ludzi. Być może potrzebował tych leków i możliwe, że działały na niego inaczej niż na innych. W przeciwnym razie dlaczego lekarze tak ochoczo mu je przepisywali? Jednak chociaż bycie Michaelem Jacksonem mogło oznaczać, że nie obowiązują go te same zasady co wszystkich innych, nie mogło oszczędzić mu skutków przyjmowania leków. Bywało, że zaraz po wizycie u lekarza udawał się na spotkanie. Zamykały mu się oczy. Był jak w letargu, wolno mówił. Wtedy było najgorzej. Jeżeli zdarzyło się, że byłem w pobliżu, odwoływałem spotkania, ponieważ nie chciałem, by ktokolwiek widział go w takim stanie. Jednak jeśli mnie nie było, ponieważ zajmowałem się innymi sprawami, zwykle dochodziły one do skutku. Po jednym z nich przyjaciel i współpracownik Michaela, rabin Shmuley, powiedział, że martwi się o niego, i zapytał go, czy wszystko w porządku. - Tak, musiałem zażyć lekarstwo - odpowiedział. - Czasem tak na mnie wpływa. Kilka takich ryzykownych spotkań przekonało mnie, że muszę zacząć działać. Nigdy jednak nie udało mi się powstrzymać Michaela przed robieniem tego, co chciał. Nie na tym polegała nasza relacja. Szczerze mówiłem mu, kiedy nie powinien czegoś robić, nie zaś, że nie może. Moja pierwsza próba była prosta i bezpośrednia. - Bierzesz za dużo Demerolu - powiedziałem. - Uważasz, że mam problem, ale tak nie jest - odrzekł. - Widziałeś, co mi się

przydarzyło w Monachium. Nie mogę oddychać. Nie mogę spać. Nie masz pojęcia, co oznacza tak ogromny ból. Jutro muszę pracować. Jeżeli nie zasnę, jak mam pójść do studia? Sam mi powiedział, że trudno dyskutować z subiektywną oceną własnego bólu. Z perspektywy czasu frustruje mnie myśl, że zdałem się na tę pozorną mądrość. Przyjąłem jego odpowiedź częściowo dlatego, że za wszystkim stali lekarze. Poza tym Michael stanowił wyjątek od każdej reguły. Najbardziej jednak przekonało mnie to, że te słowa wypowiedział człowiek, który zawsze przestrzegał mnie przed narkotykami i uzależnieniem. Nie potrafiłem nawet pomyśleć, że mógłby dawać mi złe rady. Rzecz jasna moi rodzice nie byli z Michaelem cały czas. Ja owszem i w większym stopniu doświadczałem jego zachowania. Kiedyś mama została z nim w Afryce Południowej, gdy pojawił się lekarz. - Podałem mu lek, żeby mógł zasnąć - powiedział jej. - Proszę mniej więcej co godzinę sprawdzać, co z nim. Dla mojej mamy to była nowość. Michael nigdy nie pokazywał mojej rodzinie tej części swojego życia - nie chciał zrobić na rodzicach ani moim młodszym rodzeństwie negatywnego wrażenia. Podobnie jak w przypadku przelewania wina do puszek po napojach gazowanych nie uważał, że robi coś złego, ale nie chciał, by inni tak to odebrali. Zatem mama doświadczyła relacji Michaela z lekarzami w niewielkim stopniu - zdaje się, że tylko ten jeden raz - i nie była świadoma, że stanowili część większego problemu. Widząc lekarza, musiała - tak jak ja - pomyśleć, że zarówno on, jak i Michael wiedzą, co robią. Kiedy mój przyjaciel przyjechał do nas na Boże Narodzenie w 2000 roku, przywiózł ze sobą nie tylko psa, lecz także swoje nawyki. W naszym domu nigdy nie pojawił się żaden doktor, ale pewnego wieczoru ojciec zauważył, że Michael jest pod wpływem jakiegoś leku. Usiadł przy nim i powiedział: - Michael, to nie jest dla ciebie dobre. - Nie, Dominicu, jest w porządku - jąkał się Michael. - Czuję się dobrze. Muszę to zażywać, by zasnąć, ale jestem zdrowy. Ojciec mu nie uwierzył. - Nie mam zamiaru mówić ci, co powinieneś robić. Proszę tylko, bądź ostrożny. Proszę cię o ostrożność. Kocham cię i może tym razem wziąłeś tego trochę za dużo. Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy. - Masz rację, Dominicu - przerwał ją Michael. - Masz rację. Może było tego za dużo. Po tamtym incydencie już nigdy nie wziął niczego w New Jersey. Był to dowód na to, że zdawał sobie sprawę, iż moi rodzice nie pochwalają tego, co robi. Chociaż zawsze potrafili

sprowadzić go do rzeczywistości, nawet oni nie mieli wpływu na jego postępowanie, kiedy przebywał z dala od nich. Ich nieobecność oznaczała, że nie widzieli ani nie doświadczali najgorszych skutków zaufania, jakim Michael obdarzył leki. Chociaż często o tym myślałem, postanowiłem im o niczym nie mówić. Wyjaśniając to w skrócie: już byli zaniepokojeni, a ja nie chciałem, by martwili się bardziej. Niestety byli prawdopodobnie jedynymi osobami, którym mógłbym powierzyć swoje obawy. Nie mogłem zwrócić się do ekspertów. Nie mogłem rozmawiać z przyjaciółmi i prosić o pomoc w ocenie sytuacji i radzeniu sobie z problemem, który wydawał się mnie przerastać. Chciałem coś zrobić, ale nie mogłem ryzykować, że ta informacja wyjdzie na światło dzienne. Jedna część mnie czuła się odpowiedzialna, podczas gdy druga niesamowicie rozczarowana Michaelem, który pozwalał, by coś takiego działo się w jego życiu. Jedną osobą, z którą mogłem porozmawia o „lekach” Michaela, była jego asystentka Karen. Wiedziała, co się dzieje, i sama od lat umawiała go na wizyty u dermatologa. - Nie wiem, co mam robić, Karen - dzwoniłem do niej czasem z płaczem. Jednak również ona nie wiedziała, co na to poradzić. Ale była pełną współczucia i godną zaufania kobietą, która zawsze zachowywała się nienagannie profesjonalnie. W końcu Michael sam był panem swojego losu. Nikt nie mówił mu, co ma robić. Być może Karen czuła się tak samo bezsilna jak ja. Jednak wsparcie, jakie mi wtedy okazywała, pomagało mi przetrwać tamten czas. Sięganie przez Michaela po „lek” nie było w jego firmie tajemnicą. Jednak ci, którzy mogli to zauważyć, byli doradcami biznesowymi - zgadzającymi się na wszystko osobami, dla których najważniejsza była dalsza możliwość cieszenia się względami Michaela. Nie byli przyjaciółmi, którzy ściągnęliby na siebie jego gniew w imię prawdy. Skupiali się zasadniczo na dbaniu o jego wizerunek publiczny, nie wpływali jednak na to, jak zachowuje się za kulisami. Dlatego też nawet jeśli ktoś z nich próbowałby rozmawiać z Michaelem niezależnie od tego, czy z uwagi na szczerą troskę, czy też z czysto egoistycznych pobudek prawdopodobnie spotkałby się z tym samym co ja. Jego usprawiedliwienia były niesamowicie przekonujące. W pierwszych miesiącach 2001 roku odmawiałem i nie wzywałem do niego lekarzy. - Okay, więc zrobię to sam - powiedział kiedyś. Ta groźba wywołała mój niepokój, ponieważ nie chciałem tracić kontroli nad tym, kogo wzywał. Jeżeli przestałbym z nim współdziałać, między nim a lekarzami nie byłoby już żadnego pośrednika. Obawiałem się, co zrobi, jeżeli nie będę jak jastrząb obserwował tego, co

dostaje. Zacząłem trzymać leki w swoim pokoju, tak by nie miał do nich swobodnego dostępu - były to Xanax, Percocet czy Valium. Nie chciałem, by obudził się w środku nocy i automatycznie sięgał po tabletkę. Jeżeli trzeba było mu coś podać, robiłem to, ale przynajmniej wiedziałem, co - do cholery - zażywa. Jak mógłbym próbować go przekonywać bez informacji o tym, jak często i ile leków bierze? Czy sprowadzałby kolejnych lekarzy i zdobywał więcej środków? Obawiałem się, że jeżeli się wycofam, całkowicie go stracę. Michaelowi nie podobał się pomysł, bym nadzorował przyjmowanie przez niego leków, ale zgodził się na to, ponieważ wiedział, że mnie to uspokoi. To był kompromis. Wahałem się między próbą bardziej stanowczej interwencji a obawą o zerwanie dobrych stosunków z Michaelem i niemożnością pomocy mu, gdybym zdecydował się na tak radykalny krok. Pewnego wieczoru, kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu na Uniwersytet w Oxfordzie, piliśmy wino w jego pokoju hotelowym. Odniosłem wrażenie, że jest w odpowiednim nastroju, bym mógł rozpocząć rozmowę, którą chciałem z nim przeprowadzić od dłuższego czasu. - Przepraszam, że byłem tak nachalny w kwestii leków - powiedziałem. - To dlatego, że cię kocham. Nie chcę, żeby coś ci się stało. Michael wziął łyk wina. - Nie masz pojęcia, jak to jest - odpowiedział. - Próbuję zasnąć, wiedząc, że wszyscy oczekują, że rano będę w stanie tworzyć, kiedy tak naprawdę przechodzę mękę. To najgorsze uczucie na świecie. - Chyba nie rozumiem, jak bardzo cierpisz. - Zaufaj mi - odpowiedział cicho. - Nie tego dla siebie chcę. Ale tańczę i występuję, odkąd skończyłem pięć lat. To nie pozostaje bez wpływu na mój organizm. Niezależnie od tego, jak byłem nieszczęśliwy, nie znalazłem na to odpowiedzi. Jak mógłbym - jak ktokolwiek mógłby - wiedzieć, jak to jest być Michaelem Jacksonem?

Rozdział XV Nieoczekiwany zwrot. W 1993 ROKU Michael brutalnie przekonał się, że jego relacje z dziećmi i ich rodzinami mogą mieć dla niego zgubne skutki. Jednak nie ostudziło to jego chęci pomocy innym, zwłaszcza dzieciom, oraz nie przekreśliło szczerości, z jaką realizował to pragnienie. Posłuchajcie tylko „Heal The World”, „Keep The Faith”, „Man In The Mirror”, „Lost Children”, „Will You Be There”, „Gone Too Soon” czy „Earth Song”, a przekonacie się, jak wykorzystywał swoją muzykę, by dawać ludziom nadzieję. Zrozumiecie też głębię jego pragnienia czynienia dobra na świecie. Podczas pracy nad „Invincible” zaprzyjaźnił się z rabinem Shmuleyem Boteachem. Był to niski mężczyzna o niebieskich oczach, nosił brodę, jarmułkę, okulary, miał duży brzuch i zakładał niesamowicie długi krawat. To z nim Michael postanowił założyć fundację pomagającą dzieciom w potrzebie. Jej celem było odnowienie więzi rodzinnych. Fundacja Heal The Kids miała zachęcać rodziców, by przynajmniej jednego dnia jadali kolację w domu z dziećmi. Dzisiejsze pokolenie ojców i matek miało docenić swoje dzieci i zadbać o nie. Częścią „inicjatywy rodzinnych kolacji” było wykształcenie w rodzicach umiejętności, których potrzebowali do zainicjowania rozmów ze swoimi dziećmi i zaangażowania się w nie. Pomysł był prosty: przypomnienie im, by rozmawiali ze swoimi pociechami, słuchali ich i mówili im, że je kochają. W marcu 2001 roku z okazji rozpoczęcia działalności Heal The Kids Shmuley zaaranżował wystąpienie Michaela na Uniwersytecie w Oxfordzie. Michael miał opowiedzieć o organizacji, która zamierzała pomagać dzieciom na całym świecie i odnawiać więzy rodzinne. Ważną przemową chciał podkreślić, jak mocno zaangażował się w inicjatywę. Była ona niezwykle droga jego sercu i często o niej rozmyślał - nie miało to nic wspólnego z chęcią poprawy wizerunku wielkiego gwiazdora czy zaspokojeniem nadmuchanego ego. W Oxfordzie Shmuley zapowiedział Michaela, który kuśtykając, wszedł na scenę. Poruszał się o kulach, ponieważ kilka miesięcy wcześniej złamał nogę w Neverlandzie. Tak się składa, że byłem z nim podczas jego feralnego upadku i pierwszą moją reakcją był śmiech. - Moonwalkujący skurczybyku, najpierw naucz się schodzić ze schodów. - Zamknij się, boli mnie - odpowiedział i pokazał, że potrzebuje pomocy. Udało mi się go podnieść i przyniosłem mu krzesło. Wspomniał coś o synu, który zostawił swoje zabawki na schodach, a później próbował wstać. Po kilku minutach

powiedział, że czuje się dobrze, i pomyślałem, że już po wszystkim. Kiedy jednak kontynuowaliśmy naszą misję - czyli poszliśmy po zapasy do kuchni - wciąż dotykał swojej nogi, aż w końcu powiedział: - Cholera. Chyba jednak nie jest dobrze. W Oxfordzie, rozpoczynając przemówienie, Michael zażartował, że chodzi jak osiemdziesięcioletni staruszek. Później szybko przeszedł do sedna sprawy. - Wszyscy jesteśmy produktami naszego dzieciństwa - powiedział. - Ja jednak jestem produktem braku dzieciństwa, braku tego cennego i niezwykłego okresu beztroskiej zabawy, swawoli, upajania się uwielbieniem ze strony rodziców i krewnych, kiedy naszym największym zmartwieniem jest poniedziałkowy test z ortografii. Mówił o wielkiej stracie, jaka szła ręka w rękę z jego sukcesem, o tym, jak ważne jest dla niego, by dzieci - wszystkie dzieci - nie były zmuszane do zbyt szybkiego dorastania. Wyrażał żal z powodu tego, co utracił jako dziecko, lecz mówił także o potrzebie wybaczenia - w jego przypadku wybaczenia ojcu. Przemawiał wspaniale - nagrodzono go owacjami na stojąco. Była to dla niego szczególna chwila - był wyraźnie poruszony, że otworzył się przed innymi, podzielił się bolesnymi wspomnieniami. Dzięki temu czuł jeszcze większą więź z ludźmi - sądził, że zostanie doceniony i zrozumiany takim, jakim naprawdę jest. Ponadto widział w tym wszystkim jeszcze jeden cel - mógł podzielić się nadzieją ze wszystkimi dziećmi. Wszyscy uważaliśmy ten dzień za preludium wspaniałych możliwości. Michael chciał pomagać dzieciom i od zawsze starał się to robić. Odwiedzał szpitale, przyjaźnił się z chorymi malcami. Teraz jednak mógłby zacząć działać efektywniej i na znacznie większą skalę. Dzięki fundacji zdołałby dotrzeć do dzieci, których inaczej nigdy by nie spotkał, i osiągnąłby dużo więcej, niż gdyby działał w pojedynkę, zwłaszcza jako ktoś tak zapracowany. Heal The Kids było bardzo ważną inicjatywą, jednak w Europie mieliśmy do załatwienia także inne sprawy. Dzień przed przemówieniem, jeszcze w Londynie, zadzwonił do nas doradca biznesowy Michaela, MyungHo Lee. Chciał, żebyśmy spotkali się z europejskim potentatem medialnym, niejakim doktorem Jürgenem Todenhoeferem. Do spotkania miało dojść w Alpach Włoskich. Nie było z nami Prince’a ani Paris - Michael zamierzał zobaczyć się z nimi w Nowym Jorku. Wyglądało jednak na to, że to spotkanie jest bardzo ważne, dlatego zamiast wracać do domu, pięliśmy się górską drogą coraz wyżej i wyżej, do miejsca, gdzie wiosna zamieniała się w zimę, a dalekie wioski sprawiały wrażenie zapomnianych przez czas.

Poprzedniego wieczoru byłem - o dziwo - w nocnym klubie z magikiem Davidem Blainem. Wyszliśmy stamtąd o piątej nad ranem. Byłem zmęczony i nieco skacowany. Jechaliśmy długo drogą, po której hulał wiatr. Ale przynajmniej dowieziono nas pod sam dom. Na miejscu przez frontowe drzwi wyszło kilka osób, by nas powitać. Wśród nich była uderzająco piękna młoda kobieta. - Spójrz, jest tu dla ciebie jakaś rybka - powiedział Michael. Nie wyrośliśmy z takiego określania atrakcyjnych kobiet. Nie wiedzieliśmy nawet, czy kiedykolwiek to nastąpi. - Nie, to twoja rybka - odpowiedziałem. Przekomarzaliśmy się tak jeszcze chwilę, aż w końcu Michael powiedział: - Jest dla ciebie idealna. W oceanie pływa pełno innych rybek, które nadają się dla mnie. Dziewczyna miała na imię Valerie. Była córką doktora Todenhoefera. Stopa Michaela wciąż tkwiła w szynie, a z powodu dużych wysokości dodatkowo puchła. Kiedy tylko weszliśmy do ciepłego domu, rozpocząłem poszukiwania lekarza, który mógłby go obejrzeć. Valerie i jej matka Françoise wyjaśniły, że w Sulden we Włoszech pracuje tylko jedna lekarka, która ma pod opieką czterystu mieszkańców. Miała na imię Maria. Françoise zadzwoniła po nią i powiedziała, że jest u niej ktoś, kto potrzebuje wizyty domowej. Jak każdy inny lekarz z małej narciarskiej wioski Maria odpowiedziała: - Przywieźcie go do mnie, ale będzie musiał zaczekać, bo mam jeszcze innych pacjentów. Françoise wyjaśniła, że osoba, o którą chodzi, nie może tak po prostu usiąść w poczekalni. Nie podała nazwiska, ale podkreśliła, że nie może się pojawić w jej przychodni. Musiała się trochę natrudzić, ale w końcu przekonała Marię do przyjazdu do domu i to nie zdradziwszy jej, kim jest ów tajemniczy pacjent. Kiedy lekarka dotarła na miejsce, Michael leżał na kanapie i bardziej przypominał swoją karykaturę. Widok Marii w chwili, kiedy go rozpoznała, był bezcenny. Po opatrzeniu nogi poszliśmy do pokoju w podziemiach domku letniskowego, gdzie przedstawiono nam szczegóły umowy z Jürgenem. Brzmiała zachęcająco. Po spotkaniu udaliśmy się z Michaelem do mojego pokoju, by przygotować się do kolacji. Jakimś cudem wpadły mi w ręce dwie butelki wina. Chciałem zweryfikować to, co usłyszeliśmy podczas spotkania, on jednak powiedział:

- Chrzanić to, bawmy się. Tak też zrobiliśmy. Rozmawialiśmy o tym pięknym domu, w którym byliśmy, o wspaniałej dziewczynie, która czekała na dole, oraz o tym, jak razem podbijemy świat. Byliśmy w naprawdę dobrych nastrojach. Skończyło się na tym, że wypiliśmy całą butelkę. A może to właśnie dlatego byliśmy w dobrych nastrojach? Kiedy nadszedł czas kolacji, obaj się wystroiliśmy. Założyłem czarny garnitur. Michael miał na sobie limonkową koszulę, czarne spodnie, czarną sportową marynarkę i oczywiście - okulary przeciwsłoneczne, które ostatecznie zdjął. Była to bardzo długa, miła kolacja, a Michael prezentował świetną formę. Zazwyczaj był bardzo nieśmiały, tym razem jednak rozmawiał na przeróżne tematy ze wszystkimi, którzy zasiadali wokół dużego stołu. Mówiliśmy o medytacji, futbolu i muzyce. W samym środku kolacji pojawili się lokalni grajkowie, którzy podjęli nas tradycyjnym folklorem z ich wioski. Wyglądali, jakby wyszli wprost z baśni - jak postacie braci Grimm, które dopiero co opuściły swoje domki z piernika. I oczywiście była jeszcze ta cudowna dziewczyna, Valerie. Siedziała naprzeciw mnie. Miała piękne blond włosy, wyraziste rysy twarzy i niezwykłe niebieskoszare oczy. Podczas kolacji nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Nawiązaliśmy jednak kontakt wzrokowy i w ciszy przez cały wieczór flirtowaliśmy ze sobą z przeciwnych stron stołu. Michael wiedział, że coś jest na rzeczy. Na koniec, kiedy wszyscy podnieśli się z krzeseł, ja i Valerie znaleźliśmy się pod jemiołą. (Domyślam się, że w Alpach wisi ona pod sufitem przez cały rok). Nagle usłyszałem, jak Michael krzyczy przez ramię: - Frank, musisz ją pocałować! Jeśli tego nie zrobisz, to przyniesie pecha. Chwycił głowy moją i Valerie i popchnął nas ku sobie. Tamtej nocy czuł się powiedzmy - wyjątkowo pewny siebie. Wybrnąłem z tej niezręcznej sytuacji, całując Valerie w policzek. Było już po północy, zatem ja i Michael przeprosiliśmy i wróciliśmy na górę. Czekała tam na nas druga butelka wina. Wszyscy poszli do jedynej dyskoteki w wiosce - do miejsca o nazwie Après Club. My zaś piliśmy, aż ujrzeliśmy dno. Wtedy zorientowaliśmy się, że jesteśmy głodni. Pomyśleliśmy, że wszyscy już śpią, więc wymknęliśmy się na dół i przypuściliśmy szturm na kuchnię - Michael kuśtykając na zdrowej stopie. Tam naszym oczom ukazała się Valerie. Powiedziała, że ominęło nas duże zamieszanie. W drodze do klubu jej matka poślizgnęła się na lodzie, uderzyła się w głowę i została zabrana do szpitala. Dziewczyna wróciła do domu, by sprawdzić, co z Françoise, ale widocznie ta była jeszcze na izbie przyjęć

z naszymi ochroniarzami. Zadzwoniliśmy, by sprawdzić, co się dzieje. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Valerie, Michael i ja zabraliśmy przekąski, więcej wina i zanieśliśmy nasze zapasy na górę. Usiedliśmy z Valerie obok siebie na ostatnich stopniach schodów, Michael zaś usadowił się na krześle w szerokim korytarzu. Wszyscy rozmawialiśmy i śmialiśmy się, kiedy w końcu powiedział: - Dalej Frank, przecież wiesz, że chcesz ją pocałować. Powinieneś to zrobić. Zarumieniłem się. Michael zachowywał się tak wobec mnie bardzo często i byłem na to przygotowany. Ale tym razem było nieco inaczej, ponieważ naprawdę chciałem pocałować Valerie. Próbując ukryć swoje zażenowanie, rzuciłem w niego poduszką i oznajmiłem: - Za dużo wypiłeś. Musisz pójść spać. Żartowałem, ale Michael przeprosił i powiedział: - Zatem chyba zostawię was samych. Polecił mi, bym zachowywał się jak dżentelmen, i ostrzegł Valerie, by była ostrożna. Wiedziałem, że chce mojego szczęścia, jednak byłem też pewien, że za tym droczeniem się kryje się odrobina zazdrości. Byłoby wspaniale, gdybym miał dziewczynę - jeśli tylko nie oznaczałoby to, że będę miał mniej czasu dla niego. Rozumiałem to, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy. Dałem się ponieść chwili i cieszyłem się nią. Zostałem sam z Valerie. Zaprowadziła mnie na zewnątrz, gdzie powitało nas zimne i najczystsze na świecie powietrze. W sąsiedztwie mieszkał sławny alpinista, który na swoim podwórku hodował kilka jaków. Pokazała mi zwierzęta, ale nie zrobiły na mnie wrażenia. Pomyślałem, że wyglądają jak przerośnięte krowy. Jednak uświadomiły mi, że Nowy Jork z całym jego zgiełkiem, nieustannie dzwoniącymi telefonami, naglącymi terminami i ogólną paplaniną był bardzo, bardzo daleko. Przybliżyliśmy się do zwierząt, okryliśmy się kocem i patrzyliśmy na wschód słońca. W końcu pocałowaliśmy się w tej malowniczej scenerii.

Rozdział XVI Na dnie. PARADOKS BAJEK POLEGA NA TYM, że ich akcja toczy się w oderwaniu od rzeczywistości, która - niestety - nie jest różowa. Po cudownym czasie, jaki spędziliśmy w Alpach Włoskich, powrót do Nowego Jorku rozpoczął jeden z najtrudniejszych okresów podczas mojej przyjaźni z Michaelem. Kiedy pracowaliśmy nad „Invincible”, krążyliśmy między Neverlandem a Manhattanem, a Court i Derek nadal analizowali działalność przedsiębiorstwa Michaela. Chociaż jeszcze nie zakończyli swojego finansowego dochodzenia, już mieli do przekazania złe informacje. Dotyczyły one zakupu Marvel Comics. Michael sądził, że sprawa jest zamknięta. Podobnie jak w przypadku katalogu utworów Beatlesów, w posiadanie którego wszedł dzięki sprytnemu biznesowemu manewrowi w 1985 roku, zakładał dużą wartość wydawnictwa. Potencjał widział zwłaszcza w „SpiderManie”, ponieważ wtedy jeszcze nie wyprodukowano filmu na podstawie komiksu. Okazało się, że umowa wcale nie została zawarta, jednak Michaelowi pozwalano wierzyć, że jest właścicielem firmy. Skoro przyjaciel powierzał mi swoje dzieci, oznaczało to, że bezgranicznie mi ufa. Nasza przyjaźń przechodziła najcięższe próby, kiedy musiałem przekazywać mu złe wiadomości. Wiedziałem, że nie będzie chciał słyszeć o fiasku z Marvelem, mimo to postanowiłem mu o tym powiedzieć. Podczas spotkania z udziałem Courta i Dereka poinformowaliśmy go, że w rzeczywistości nie jest ani nigdy nie był właścicielem Marvel Comics. Nie chciał nam uwierzyć, był zły na mnie - na nas - że mówimy mu takie rzeczy. W końcu ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać. - Dlaczego tak mnie wykorzystują i okłamują? - powtarzał. - Dlaczego? To była niezmiernie przygnębiająca chwila. Pozwalała dostrzec jeszcze bardziej przykrą prawdę: mimo że jego paranoja potrafiła czasem być zupełnie nie na miejscu, takie reakcje bywały usprawiedliwione i odpowiednie. Michael często uważał, że wszystko sprzysięga się przeciwko niemu - sądził, że wyrachowani ludzie szukają tylko własnego zysku i nie cofną się przed niczym, by wykorzystać do własnych celów jego najlepsze intencje. Zawsze, kiedy dochodziło do takich rozczarowań jak w przypadku Marvel Comics, coraz trudniej było mu zaufać najbliższym doradcom. Z czasem postępująca nieufność stawała się jego jedynym mechanizmem obronnym. Często zatem jego paranoja znajdowała uzasadnienie w rzeczywistości, choć nierzadko chodziło tylko o nią samą.

Z ciężkim sercem przyglądałem się, jak był zdruzgotany sprawą z Marvel Comics i jak potęgowała ona jego obsesję. Nie miałem jednak zamiaru koloryzować czy naginać rzeczywistości do stanu, o jakim chciał słyszeć. Jeżeli lojalność i prawda miały komplikować i wystawiać na próbę naszą przyjaźń - proszę bardzo. Ochrona Michaela była najtrudniejszym zadaniem wtedy, kiedy musiałem bronić go przed nim samym. Niezależnie od wszystkiego uważałem, że trzeba go strzec. W KWIETNIU 2001 ROKU Michael z całych sił starał się ukończyć „Invincible”, wciąż jednak coś go rozpraszało. Pod koniec projektu głośno odezwał się jego perfekcjonizm. Był coraz wyraźniej rozczarowany postawą wytwórni Sony, która nie stworzyła planu marketingowego, na jaki - jego zdaniem - album zasługiwał. Jednocześnie chciał więcej czasu poświęcać fundacji Heal The Kids, w której działał z rabinem Shmuleyem. Do tego jeszcze obecność dzieci nieustannie przypominała mu, że sercem jest gdzie indziej - z nimi. Michael nigdy wcześniej nie nagrywał płyty w takich warunkach. Było widać, że nie myśli tak trzeźwo jak w przeszłości. Do tego należy dodać wpływ leków, które przyjmował. Owszem, praca nad „Invincible” posuwała się naprzód, jednak zbyt wolno. Jeden z producentów, Teddy Riley, pochodził z Virginii i wiosną 2001 roku chciał wrócić do domowego studia. Miał już dość pracy w autobusie zaparkowanym przed Hit Factory. Michaelowi spodobał się pomysł wyjazdu - być może zmiana otoczenia dobrze by mu zrobiła. Z dziećmi, nianią Grace i wszechobecnymi ochroniarzami pojechał na dwa tygodnie do Virginii. Ja zaś zostałem w Nowym Jorku. Minął miesiąc od naszej wizyty w Oxfordzie i Alpach Włoskich, a ja wciąż utrzymywałem kontakt z Valerie. Postanowiliśmy, że skoro Michaela nie ma w mieście i wieczorami jestem wolny, umówimy się na kolację. Był to dla niej najlepszy czas na odwiedziny w Wielkim Jabłku. (Jeżeli Michael spędzał wieczory w mieście, niemal zawsze mu towarzyszyłem - jeśli nie byłem obecny fizycznie, to nieustannie czuwałem pod telefonem). Spędziliśmy z Valerie wspaniały tydzień. Gdy wróciła do Europy, poleciałem do Virginii, by zdać Michaelowi raport z postępów w przeróżnych projektach. Ucieszyłem się na jego widok. Przywitał mnie serdecznym uściskiem. Miał na sobie białą koszulkę, spodnie od piżamy, kapelusz i te same mokasyny, które zawsze nosił. Pierwszy raz od dawna wydawał się trzeźwo myśleć i był skupiony. Widziałem, że ma się dobrze - poczułem wielką ulgę. - Dobrze, że jesteś już z Michaelem. Bez ciebie był nieco zagubiony - powiedziała Grace. Rozstaliśmy się zaledwie na tydzień - niby nic wielkiego, ale dla nas był to długi czas.

Ucieszył mnie krótki odpoczynek od niego. Ale tylko dlatego, że w jego obecności zawsze musiałem dbać, by wszystko było perfekcyjne. Podczas urlopu mogłem się zrelaksować - a w pełni nie udało mi się to od niemal dwóch lat. Michael, Grace i dzieci mieszkali w apartamencie Teddy’ego, gdzie urządzono dwie sypialnie. Nocowałem więc w pokoju Michaela. Do późna rozmawialiśmy i słuchaliśmy muzyki. Ucieszył się, kiedy opowiedziałem mu o czasie spędzonym z Valerie, miał jednak pewne zastrzeżenia. Poznał ją i jej rodzinę, widział, że są ciepłymi i uprzejmymi ludźmi. Polubił ją. Ale nie mógł się wyzbyć swojej paranoi, nawet jeśli chodziło o moją dziewczynę. - Uważaj na to, co jej mówisz - ostrzegł mnie. - Rób, co chcesz, ale nie łącz tego z pracą. Założyłem, że obawia się, iż mój związek może mnie rozpraszać w pracy. Nic bardziej mylnego. Była w tym wszystkim szczypta zazdrości z jego strony. Miał mnie dla siebie od bardzo, bardzo dawna. Oczywiście rozumiałem, jak musi się czuć, i uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zrobię tak, jak prosi - nie mieszałem uczucia z pracą. Zaangażowałem się w pierwszy poważny związek w życiu i już napotykałem pewne trudności. Od początku moje relacje z Valerie były wystawiane na różne próby. Pierwsza dotyczyła tajemnicy. Michael nie tylko oczekiwał, że będę oddzielał pracę od życia osobistego, lecz także uważał, że powinienem utrzymywać ją w całkowitym sekrecie. Niezależnie od miłości i zaufania, jakimi darzyłem swoją dziewczynę, nie mogłem po prostu opowiedzieć jej, co wydarzyło się w pracy. Bo niby co miałem jej powiedzieć? - Dzisiaj w studio Michael nie był zadowolony z wczorajszych nagrań. Musiałem kłócić się lekarzem, który chciał przepisać mu więcej tabletek. Tak było u mnie. A jak tobie minął dzień w klubie książki? Z uwagi na to ograniczenie nie mogłem być całkowicie otwarty i szczery wobec nikogo. W rzeczywistości, jeżeli ktoś mnie nie znał, mógł uważać moją wyjątkową powściągliwość za przejaw nieśmiałości. Ale stała się ona częścią tego, kim jestem, i nawet Valerie wyczuwała ten dystans. Za tę cechę nie mogę winić wyłącznie Michaela. Z pewnością pogłębiała ją jego paranoja i ograniczenia narzucane przez świat, w którym żył, ale ostatecznie sam jestem za nią odpowiedzialny. Dziś pod tym względem jest już dużo lepiej, jednak wtedy byłem po prostu zamknięty na innych. Kolejnym wyzwaniem dla mnie i Valerie był mój nietypowy styl życia. Byłem przyzwyczajony do podróżowania pierwszą klasą albo prywatnymi samolotami i do posiadania własnego kierowcy. Chociaż moje mieszkanie w Santa Barbara stało puste przez wiele miesięcy, wciąż płaciłem czynsz. W końcu zrezygnowałem i wynająłem lokum na

Manhattanie... aż ostatecznie zdałem sobie sprawę, że utrzymywanie go również nie ma sensu. Byłem do dyspozycji Michaela całą dobę, więc pomieszkiwałem z nim w pięciogwiazdkowych hotelach. Jeżeli o czwartej nad ranem dzwonił i mówił: „Nie mogę spać. Co robisz? Wpadniesz?”, zawsze się zgadzałem. Chcę wyrazić się jasno: nie działo się tak dlatego, że stałem się niewolnikiem szefa. Robiłem to, ponieważ chciałem z nim być. Między nami nie istniały żadne granice i żaden z nas nie chciał tego zmieniać. Byłem w Virginii tylko przez kilka dni, podczas których doskonale się bawiliśmy. Jak na przyjaciół przystało, nadrabialiśmy czas spędzony osobno i staraliśmy się zapomnieć na chwilę o pracy. Nie miałem pojęcia, jak szybko ten dobry nastrój pryśnie. Wróciłem do Nowego Jorku. Zaraz po mnie na miejsce mieli dotrzeć Michael, Grace i dzieci. Do Virginii pojechali pociągiem i wracali w taki sam sposób. Michael uwielbiał kolejki - podczas podróży mógł podziwiać krajobrazy i relaksować się. Wynajęliśmy zatem w Amtrak cały wagon, w którym były sypialnie, łazienki, gry i inne udogodnienia. Trzy lub cztery dni po moim przyjeździe do Nowego Jorku kierowca Michaela, Andy, miał odebrać wszystkich z dworca. Jeszcze zanim pociąg dotarł na miejsce, zadzwonił do mnie Skip - jeden z ochroniarzy, który podróżował z Michaelem. - Szef nie czuje się dobrze - powiedział. - Co to znaczy, że nie czuje się dobrze? - zapytałem. - Po prostu bądź w pogotowiu - odpowiedział. Poczułem ssanie w żołądku. W tym czasie, wiosną 2001 roku, przeprowadziliśmy się z Four Seasons do Plaza Athénée w dzielnicy Upper East Side. (Często zmienialiśmy lokum - w Athénée spędziliśmy zaledwie tydzień). Kiedy Michael i pozostali dotarli do hotelu, poprosiłem o wózek inwalidzki. Czekałem na samochód na zewnątrz. Michael nie mógł się poruszać. Nie wiedziałem, jaki alkohol pił albo jakie tabletki zażył, ale cokolwiek to było, nie był w stanie chodzić. Nigdy nie widziałem go w takiej formie. Nigdy w całym moim życiu. Kiedy spotkaliśmy się dwa dni wcześniej, myślał trzeźwo i był skupiony. Rozmawiałem z nim parę minut przed tym, jak wsiedli do pociągu. A teraz - zaledwie po sześciu godzinach podróży był w strasznym stanie. Byłem wściekły dosłownie na wszystkich. Na niego za to, że robi sobie coś takiego. Na ochroniarzy i nianię, że do tego dopuścili, mimo że wiedziałem, iż tak naprawdę to nie ich wina, a już zwłaszcza nie Grace. Najbardziej jednak byłem wkurzony na siebie, że mnie tam nie było i go nie powstrzymałem. Zakryłem mu twarz swoją kurtką, posadziłem go na wózku inwalidzkim i tak

udaliśmy się na górę - Michael na wózku, Grace, Prince, Paris, dwóch ochroniarzy i ja. Kiedy wszyscy zaczęli zbierać się w pokoju, w końcu nie wytrzymałem i krzyknąłem: - Zabierz dzieci, Grace! Ochroniarze próbowali wyjaśnić, co się stało, jednak nie dałem im powiedzieć słowa. - Jak mogliście do tego dopuścić? - wybuchłem. - Do cholery, on nawet nie może mówić. Dzieci były z nim w pociągu! Dzieci to widziały! Wynoście się stąd wszyscy! Nigdy wcześniej nie słyszeli, żebym tak krzyczał. Wyszli i kiedy zamknęli za sobą drzwi, swoją uwagę skupiłem na Michaelu. Zamówiłem u obsługi napój izotoniczny Gatorade, by go nawodnić. Później odwróciłem się do niego i zapytałem: - Coś ty, do jasnej cholery, sobie zrobił? Co wziąłeś? - Piłem wódkę. A później zażyłem Xanax - odpowiedział szczerze. - Jesteś popieprzonym idiotą, że robisz coś takiego na oczach dzieci! - krzyknąłem wściekły. - Nie zrobiłem tego przy nich - wymamrotał. Być może mówił prawdę. Posadziłem go na łóżku, uspokoiłem i podałem mu napój. - Próbują mnie orżnąć - powiedział w końcu. - Kto chce cię orżnąć? - Firma. Mówił o swoich menedżerach. Kazał mi zadzwonić do jednego z nich. - Teraz nie możesz z nimi rozmawiać - powiedziałem. Był pijany, mimo to nie ustępował. W końcu uległem i wybrałem numer. - Nie powinieneś w takim stanie z nikim rozmawiać - poradziłem. - Wyjaśnij mi, co chcesz powiedzieć, a ja mu to przekażę. Ale on wyrwał mi słuchawkę z ręki i zaczął przeklinać na biednego faceta po drugiej stronie aparatu. - Jestem największą gwiazdą na świecie - zaczął. - A wy tak mnie traktujecie? Powinniście dla mnie pracować, walczyć o to, czego chcę i co jest najlepsze dla płyty. Do tej pory nie dostałem żadnego planu marketingowego. Proszę o niego od sześciu miesięcy i nic. Gdzie on jest? Celowo próbujecie sabotować ten album. Jesteście cholernymi zdrajcami! Wciąż starałem się zrozumieć jego zarzuty - mówił niewyraźnie i niespójnie. Nigdy nie słyszałem, by podnosił głos i krzyczał. Teraz wrzeszczał: - Idź do diabła, zwalniam cię! Trzymaj się ode mnie z daleka. Jeśli we mnie nie wierzysz, mam innych, którzy cię zastąpią.

Później, kiedy można go było lepiej zrozumieć, wyjaśnił, co jego zdaniem się dzieje. Uważał, że Sony nie planuje reklamy ani promocji „Invincible”, a jego firma i menedżerowie nie walczą z wytwórnią w jego imieniu. Co więcej był przekonany, że Sony i jego pracownicy są w zmowie i próbują odebrać mu kontrolę nad katalogiem Beatlesów. Wytwórnia posiadała pięćdziesiąt procent udziałów i chciała odkupić od niego resztę. Jeżeli album okazałby się niewypałem, Michael znalazłby się w finansowym potrzasku i musiałby sprzedać im swoją połowę. Uważał, że to spisek. Najwidoczniej to właśnie złość na całą tę sytuację była powodem jego zachowania podczas podróży. Płyta była niemal gotowa. Ciężko nad nią pracował i chciał, by stworzono dla niej wyjątkowy plan marketingowy i świetną kampanię promocyjną. Rzekomo pomagając Sony w opracowywaniu działań reklamowych, menedżerowie raczej nie porywali się na żadne rewolucyjne rozwiązania. Ponieważ tego nie robili, Michael sądził, że ich działaniu nie przyświecają najlepsze zamiary. Uważałem, że ma rację... A jednocześnie, że tak bardzo się myli. Nie wierzyłem, że wytwórnia czy ludzie z jego otoczenia chcą go zniszczyć. Według mnie po prostu nie wiedzieli, co powinni zaproponować. Byli menedżerami, nie specami od reklamy. Nie potrafili stworzyć nowoczesnego planu marketingowego, a później przekonać Sony do jego zrealizowania. Jeśli zaś chodzi o wytwórnię, to do tej pory i tak zainwestowała w płytę ogromne pieniądze. Hotele, podróże, produkcja - to oni za wszystko płacili. Michael wydał miliony z ich pieniędzy. W którymś momencie musieli przykręcić kurek i prawdopodobnie menedżerowie to rozumieli. Po wylaniu złości na bezbronnego pracownika Michael chyba poczuł się lepiej. Zwykli ludzie idą do baru, piją i zapominają o problemach. W pewnym sensie zaprezentował własną, spektakularną wersję takiego postępowania. W końcu stawka była bardzo wysoka. Los katalogu Beatlesów leżał w jego rękach. Kiedy ochłonął, spróbowałem na spokojnie z nim porozmawiać. - Rozumiem, że musiałeś się wyładować. I jestem pierwszą osobą, która w takiej sytuacji się z tobą napije. Możemy nawet zamówić dwie butelki. Musisz jednak być ostrożny. Nie pamiętasz, jak sam mnie ostrzegałeś: napij się, baw, ale jeśli nie dajesz rady utrzymać się na własnych nogach, jesteś idiotą? Początkowo szukał wymówek. - Nie masz pojęcia, przez co przechodzę, Frank. Ten stres. Płyta. Ludzie chcą mi odebrać katalog. Do tego Heal The Kids. Wymienił różne zobowiązania, listę rzeczy do zrobienia. To przez nie cierpiał na bezsenność i kiedy czara całego tego stresu się przelewała, wydzwaniał do mnie i innych

pracowników. - To minie - powiedziałem. - Przejdziemy przez to. Wszystko będzie dobrze. Musisz tylko być skupiony, jeśli wciąż chcesz być najlepszy. Musisz znów dojść do ładu sam ze sobą. - Starałem się go uspokoić i umocnić w przekonaniu, co jest najważniejsze. - Pamiętaj o dzieciach. Nie możesz pozwolić, by widziały cię w takim stanie. Wzdrygnął się, wziął głęboki oddech i powiedział: - Wiem, że masz rację. - Nastała chwila ciszy, w czasie której próbował dojść do siebie. Uścisnął mnie. - Przepraszam, Frank. Dziękuję, że jesteś ze mną. Dziękuję za wszystko, co robisz. Odsunąłem się i spojrzałem na niego. Miał łzy w oczach. Była to niezwykła chwila. Przywykliśmy do mówienia sobie „dziękuję” i „kocham cię” każdego wieczoru, kiedy się żegnaliśmy. Ale w tamtym momencie jeszcze bardziej docenił naszą przyjaźń. Wiedziałem, że dotarły do niego moje słowa, i miałem nadzieję, że będzie to punkt zwrotny. Tamtej nocy spałem w jego pokoju - sądziłem, że muszę nad nim czuwać. Tydzień, który spędziłem z Valerie, wydawał się odległy o sto lat. Ktoś inny być może zakochałby się i zdał sobie sprawę z tego, że nie może pozwolić, by życie go omijało. Że nie chce pracy, która pochłania go bez reszty i wymaga obecności całą dobę. Jeśli jednak czegokolwiek nauczyłem się podczas tej krótkiej przerwy od Michaela - i jej marnego zakończenia - to tego, że nie mogę mieć własnego życia. Nie mogłem zostawiać Michaela - ani dla dziewczyny, ani dla jakichś projektów czy z jakichkolwiek innych powodów. Nie mogłem odejść. Wszystko było na mojej głowie. Własne życie, kariera, związek - to w moim przypadku schodziło na dalszy plan. Czas dla samego siebie był luksusem, na który teraz nie mogłem sobie pozwolić. ZAPLANOWALIŚMY PRZENIESIENIE PRACY nad „Invincible” do Miami. Tam Rodney i Teddy mieli zakończyć produkcję. Była to kolejna zmiana otoczenia i Michael miał nadzieję, że pomoże mu ona ostatecznie zamknąć pracę nad płytą. Przez te kilka dni przed opuszczeniem Nowego Jorku znów był sobą. Był podekscytowany, jednak z uwagi na ostatnie wydarzenia sam byłem kłębkiem nerwów. Przed wyjazdem do Miami odbyłem z nim rozmowę. Powiedziałem, że chcę, by pozostał zdrowy, skupiony i trzeźwy. - Nawet jeśli nie masz poważnego problemu, pewne rzeczy muszą się zmienić zapowiedziałem. - Spotykasz się z ludźmi, którzy widzą, w jakim jesteś stanie. Zaczną gadać. A tego nie chcesz. - Doceniam twoją troskę, Frank - odpowiedział. - Po prostu wciąż staram się wyleczyć

nogę. Postanowiłem obrać inną taktykę. - Nie zmieniaj swoich nawyków dla mnie. Teraz już nawet nie zamierzam mówić ci, byś zrobił to dla siebie. Ale masz dzieci. Jesteś za nie odpowiedzialny. I nie mówię, byś z dnia na dzień odstawił leki. Tego nie możesz zrobić. Ale znajdźmy jakieś rozwiązanie, jakiś plan, który pozwoli ci wyzdrowieć. - Zgoda - powiedział i uścisnął moją dłoń. Dotarły do niego moje słowa. Byłem tego pewien. - Razem przez to przejdziemy. Razem nam się uda - powiedziałem i przytuliłem go. Po przyjeździe do Miami poinstruowałem ochroniarzy, jak mają się zachowywać - nie przebywałem z Michaelem przez cały czas, więc od razu mieli mnie informować, jeśli w jego pokoju pojawiłby się jakiś lekarz. Byłem gotów do konfrontacji z każdym, kto chciałby podać mu jakikolwiek środek. Sam zatrudniłem ochroniarzy. Z uwagi na wszystko, co działo się między mną a Michaelem - zarówno w kwestiach biznesowych, jak i osobistych - czułem się odpowiedzialny za wiele rzeczy i stawałem się coraz bardziej autorytarnym głosem w jego świecie. Zamieszkaliśmy w hotelu Sheraton Bal Harbour w Miami Beach. Krótko po naszym przyjeździe poszedłem na dół do restauracji, gdzie umówiłem się z promotorem Davidem Gestem. W samym środku spotkania pojawił się jeden z ochroniarzy, Henry, który poprosił mnie na słówko. Powiedział, że hotelowy lekarz jest z Michaelem w jego pokoju. David usłyszał naszą rozmowę. Znał Michaela od lat i wiedział trochę o jego problemach z lekami. Zaczął panikować. - Uspokój się, Davidzie. Zostań tu - powiedziałem. Miałem klucze do pokoju Michaela, ale najpierw zapukałem do drzwi. Nie otwierał. Waliłem mocniej, mówiąc: - Michael, tu Frank. Otwórz drzwi. Miałem po dziurki w nosie hotelowych lekarzy, którzy oślepieni blaskiem sławy Michaela bezmyślnie ładowali w niego wszystkie leki, jakich chciał. - Zaczekaj, mam spotkanie - powiedział. - Otwieraj! - wrzasnąłem. Nie czekając na odpowiedź, sięgnąłem po własną kartę magnetyczną. W tej chwili otworzył drzwi. - Uspokój się, Frank - powiedział i wpuścił mnie. Nie musiałem nic mówić. Dokładnie wiedział, co myślę i jak bardzo jestem wkurzony.

Lekarz wyglądał na konowała. Miał wory pod oczami, grube okulary i moim zdaniem wszelkie cechy czarnego charakteru. Oczywiście w tamtym czasie nie ufałem już nikomu ze środowiska medycznego. Powiedzieć, że byłem podenerwowany, to za mało - byłem przekonany, że Michael robi sobie krzywdę, i zdeterminowany, by go ochronić. I to właśnie na tym biednym doktorze się wyżyłem. Kiedy tylko wszedłem do pokoju, ryknąłem na niego: - Co pan tu robi? Co pan mu daje? Nie dopuszczę do tego! Lekarz zupełnie się mną nie przejął. - Spokojnie, stary - zaczął. - Nie zamierzam podawać twojemu przyjacielowi żadnych leków. Po prostu rozmawiamy. - Frank - wtrącił się Michael - twoje zachowanie jest całkowicie nie na miejscu. Nie masz pojęcia, o czym rozmawiamy. Ten człowiek pomoże mi z moją nogą. Oznajmił, że doktor Farshchian specjalizuje się w medycynie regeneracyjnej. Nie uwierzyłem. - Powiedziałem swoje. Idę teraz na dół. Róbcie, co chcecie. Ale ostrzegam, niech pan mu niczego nie podaje. Byłem zły, że Michael za moimi plecami wzywa lekarza, i to po tym, jak doszliśmy do porozumienia. Myślałem, że dotarło do niego, co mówiłem. Następnego dnia wezwał mnie do swojego pokoju. Na miejscu był ten sam lekarz. Michael oczekiwał, że przeproszę za swoje krzyki i próbę wyrzucenia doktora. Wyjaśniłem przyczyny mojego zachowania. - Być może trochę mnie poniosło. Ale proszę zrozumieć, że wielu lekarzy daje Michaelowi leki, których nie powinien dostawać. Doktor Farshchian powiedział, że rozumie i uważa za bardzo honorowe, iż staram się chronić Michaela. Usiedliśmy razem. - Po naszej rozmowie w Nowym Jorku - Michael zwrócił się do mnie - w mojej głowie coś zaskoczyło. Dlatego zwróciłem się do pana Farshchiana. Chcę wydobrzeć. Okazało się, że lekarz naprawdę specjalizuje się w medycynie regeneracyjnej. Michael wciąż nosił na nodze opaskę ortopedyczną i musiał jak najszybciej wyleczyć stopę. Chciał również ustalić program detoksykacji i całkowitego odstawienia leków. - To proces - wyjaśnił doktor Farshchian. - Michael nie może przestać z dnia na dzień. Jednak opracuję cały plan, który pomoże zarówno w wyleczeniu jego stopy, jak i w zupełnym odstawieniu leków. Nie wiedziałem, jak wiele nadziei powinienem pokładać w tej wiadomości, ale

odpowiedziałem: - Proszę posłuchać, bardzo mnie cieszą pana słowa. Mam szczerą nadzieję, że pańska pomoc będzie skuteczna. Jak na ironię - biorąc pod uwagę moją interwencję - okazało się, że Farshchian był jedynym lekarzem, który szczerze robił co w jego mocy, by zerwać z przyzwyczajeniami Michaela. Nakleił mu na brzuch specjalny plaster, który miał hamować chęć sięgnięcia po lek. W Miami pod jego opieką Michael powoli świadomie postanawiał trzymać się ustalonego planu. Wkrótce potem doktor zaczął podróżować z nami i był nawet w Neverlandzie. Michael czuł się pewnie w jego obecności. Chciał się zmienić. Ogromnie mi ulżyło. Po raz pierwszy mój przyjaciel naprawdę przyznał, że ma problem, i pragnął wydobrzeć dla swoich dzieci. Od dawna starałem się, by to dostrzegł, ale dopóki sam nie odnalazł motywacji, moje słowa były bezużyteczne. Czułem, że ciężar odpowiedzialności spoczywający na moich barkach nieco się zmniejszył. Michaelowi ktoś pomagał. I był to lekarz, który wyraźnie wiedział, co robi. Michael miał znów dojść do formy - był to najwyższy czas na dobre wiadomości. Jeszcze na Florydzie, w maju 2001 roku, wezwał mnie do swojego pokoju hotelowego. Kiedy wszedłem, nie mógł przestać się uśmiechać. - Znów zostanę ojcem! - krzyknął i mocno mnie przytulił. - O rany! Tak się cieszę! - powiedziałem. - Zasługujesz na to. Chociaż poświęcał swoją uwagę pracy nad płytą, budowanie rodziny wciąż pozostawało dla niego priorytetem. Jeszcze raz powiem: Michael był urodzonym tatą i zawsze powtarzał, że chce mieć dzieci. Debbie miała problemy w ciąży z Paris, dlatego postarał się o dawczynię komórki jajowej dla swojego kolejnego dziecka. Postanowił, że potencjalna matka powinna pozostać anonimowa. Pamiętam ten dzień, kiedy w jego apartamencie w Four Seasons przeglądaliśmy wielki zbiór ze zdjęciami dawczyń. Trochę przypominało to nasze tworzenie map myśli - przeglądanie obrazków i wyobrażanie sobie przyszłości. Różnica polegała na tym, że tym razem jego wybór był prawdziwy, bezpośredni i poważny. Przekładałem kolejne strony, aż w końcu wypatrzyłem młodą kobietę. - To ona - powiedziałem. Podobały mi się jej oczy, kolor skóry i piękne czarne włosy. W życiorysie napisano, że ma mieszane włoskohiszpańskie korzenie. - Spodobała ci się tylko dlatego, że jest Włoszką - odpowiedział, jakby odrzucając mój wybór. Nie chodziło mi jednak tylko o jej pochodzenie. Sądziłem, że to kobieta, która

powinna mu się spodobać. Napisała o sobie: „Jestem optymistką. Widzę w ludziach dobro. Nie oceniam... Jestem uduchowiona, dużo czytam”. Od razu wiedziałem, że do siebie pasują, i w końcu to ją wybrał. - Zróbmy to - powiedział. Zadzwonił do lekarza i poprosił o numer identyfikacyjny młodej dawczyni. Teraz na Florydzie oznajmił mi, że wszystko się udało. Surogatka była w ciąży z dzieckiem Michaela i dawczyni komórki jajowej. - To trzecie z dziesięciorga, Frank. Trzecie z dziesięciorga - powiedział. Dał mi kuksańca i dodał: - No dalej, Frank, zostajesz w tyle. Kiedy będziesz miał dzieci? Nie mogę się doczekać, by móc opowiedzieć im historie o tobie. Zobaczysz, ależ cię zawstydzę. Potem poinformował Prience’a i Paris, że będą mieli rodzeństwo. Nie było mnie wtedy z nimi, ale później widziałem, jak bardzo się cieszą. Nie mogli się doczekać, kiedy zaczną pomagać w opiece nad najmłodszym dzieckiem. PO LATACH OCZEKIWANIA, wysiłku, zranionych uczuć, frustracji i podejrzeń 12 czerwca Michael przedstawił Sony ukończoną płytę „Invincible”. Umowa z wytwórnią jest jak małżeństwo. Wiąże się z wieloma dyskusjami i kompromisami dotyczącymi wychowywania dzieci. Sony było bardzo zadowolone z albumu i podczas tamtego spotkania doprecyzowano listę potencjalnych utworów, które miały się znaleźć na krążku. Doszło jednak do konfliktu, kiedy Tommy Mottola - szef Sony Music - nie chciał, by na płycie zamieszczono kompozycję „Lost Children”. Sądził, że temat relacji Michaela z dziećmi posłuży jedynie do przywołania niemiłych wspomnień z 1993 roku. Michael uważał to za absurd i stanowczo upierał się przy tym utworze - była to prawdziwa walka, którą ostatecznie wygrał. Nie było również zgody co do kolejności ukazywania się singli. Michael chciał na początku wydać „Unbreakable” i pragnął nakręcić do niej wideoklip. (Przy okazji dodam, że mówiąc o swoich filmach, nigdy nie określał ich mianem „wideoklipów”. Jeżeli w jego obecności ktoś używał tego określenia, odpowiadał: „To film krótkometrażowy. Film. Nie kręcę wideoklipów”). Wiedział już dokładnie, jak obraz powinien się zaczynać: miał stać się na krawędzi dachu wysokiego, jeszcze nieukończonego budynku, miało go trzymać kilku zbirów, którzy ostatecznie puściliby go, by spadł. Upadał na ziemię i wydawało się, że nie żyje. Wtedy powoli poszczególne części jego ciała znów schodziły się ze sobą w całość, a on zaczynał płonąć - tańczył w ogniu na rusztowaniu, nim całe jego ciało stało się jednością. Michael wyobrażał sobie stworzenie do „Unbreakable” niezapomnianej choreografii. Walczył o tę wizję, ale niestety ostatecznie nie została ona zrealizowana. Sony chciało

najpierw wydać „Rock My World”. Nie zrozumcie mnie źle - Michael uwielbiał ten utwór, ale uważał, że powinien być drugim singlem. W ramach kompromisu proponował, by „Unbreakable” wydano zaraz po „Rock My World”, ale Sony uparło się na „Butterflies”. Wytwórnia nie zgodziła się na jego propozycję. Ostatecznie wydano trzy single: „Rock My World”, „Butterflies” i „Cry”, ale tylko do tego pierwszego nakręcono wideoklip****. Latem 2001 roku znaleźliśmy się na planie tego teledysku. Zadzwonił do mnie wtedy John McClain, długoletni doradca Jacksonów. Wcześniej spotkał się z reżyserem i donosił: - Chcą użyć makijażu, by przyciemnić skórę Michaela na potrzeby klipu. Chcą też sztucznie wypełnić jego nos. Oczekiwał, że przekażę te sugestie Michaelowi. Najwyraźniej zupełnie go nie znał. Byłem w szoku. Odmówiłem. - O takich sprawach nie rozmawia się z Michaelem, John. Nie ma szans, by zgodził się na coś takiego. Jeżeli chcesz, proszę bardzo, sam mu to powiedz. Ja się w to nie mieszam. Nie chciałem brać w tym udziału. Krótko po tej rozmowie, kiedy byłem w pokoju hotelowym, odebrałem telefon. Była to Karen Faye, makijażystka Michaela, która dzwoniła z jego apartamentu. Miała przygotować go do pracy na planie teledysku, ale zamknął się w łazience, a ona nie miała pojęcia dlaczego. Poprosiła, żebym natychmiast do nich przyszedł. Na miejscu usłyszałem, jak Michael złości się i rzuca przedmiotami. Najwyraźniej John McClain rozmawiał z nim o planowanych zmianach jego skóry i nosa. Był niesamowicie zdenerwowany. Starałem się, by zwrócił na mnie uwagę, ale chaos w łazience trwał nadal. W końcu usłyszałem, jak rzuca czymś z tak wielką siłą, że zacząłem się martwić. Próbowałem wyłamać drzwi. W końcu mnie wpuścił. Siedział na podłodze. Kiedy dotarły do niego te wieści, Karen akurat obcinała mu włosy - były więc nierównej długości. Rękami zasłaniał twarz i szlochał. - Możesz w to uwierzyć? - zaczął. - Czy oni uważają, że jestem brzydki? Chcą przykleić mi sztuczny nos. Co do cholery jest z nimi nie tak? Ja im nie mówię, jak mają wyglądać. Pieprzyć ich! - Przez łzy wciąż powtarzał: - Uważają, że jestem dziwakiem. Uważają mnie za dziwaka. Za dziwaka. Jego widok, kiedy kucał na podłodze i szlochał z na wpół obciętymi włosami, był delikatnie mówiąc - przygnębiający. Drugi raz w ciągu kilku dni byłem świadkiem jego załamania. Chociaż przez lata dziennikarze wyśmiewali i atakowali jego wygląd, nie zawsze tak mocno na to reagował. To zależało od sytuacji. Czasem miał gdzieś słowa innych. Był silnym facetem. Ale bywało, że czara goryczy się przelewała i się załamywał. Nie potrafił

poradzić sobie z tym, że ludzie, którzy powinni być jego sprzymierzeńcami, krytykowali jego wygląd i to w czasie, kiedy był w tak marnym stanie. Coraz częściej ten człowiek, który był dla mnie jak ojciec, stawał się wobec mnie jak syn. To nie był ten Michael Jackson, którego znała reszta świata. To nie był Michael Jackson ikona. Był to Michael Jackson najbardziej bezbronny, ludzki i doprowadzony do ostateczności. Chociaż weszło mi w krew konfrontowanie go z bolesną prawdą, tym razem to nie o nią chodziło. Nikt nie ma prawa oceniać wyglądu drugiego człowieka. Michael od lat ignorował nagłówki brukowców, gdzie się z niego wyśmiewano, zatem poradziłem mu, by teraz również pozostał na nie głuchy. - Możemy się z tego wycofać - powiedziałem. - To oni potrzebują ciebie, ty ich nie. Odwołałem zdjęcia z tego dnia i powiedziałem wszystkim, że jutro zaczniemy na nowo. Wróciliśmy z Michaelem do swoich pokoi i pozostaliśmy w nich przez resztę dnia. Przed wyjściem rozmawiałem jeszcze z Johnem McClainem i reżyserem klipu, Paulem Hunterem. - Nie mogę uwierzyć, że powiedziałeś Michaelowi to, co mu powiedziałeś, John. Skończymy ten projekt, ale od tej pory nie będzie żadnych rozmów o jego wyglądzie. Jeżeli to dla ciebie problem, wychodzimy z planu raz na zawsze, a ty radź sobie z konsekwencjami. Zawsze wpadałem w furię, kiedy inni krytykowali wygląd Michaela albo jego zachowanie, i mówili, że jest dziwaczny czy szalony. Myślałem sobie wtedy, że powinni zamienić się z nim miejscami - począwszy od dzieciństwa, w którym tak ciężko pracował. Z tego, co mi opowiadał oraz co sam widziałem i czego doświadczyłem, nikt inny nie byłby w stanie żyć jego życiem. Jasne, odniósł ogromny sukces, ale płacąc za niego, znalazł się w położeniu, którego nikt by mu nie pozazdrościł. Ludzie go wykorzystywali. Nikomu nie mógł ufać. Przez sławę i pieniądze inni szybko doszukiwali się w nim niedoskonałości. Nie zrozumcie mnie źle - Michael miał swoje wady, ale według mnie były one dużo bardziej prozaiczne niż jego ekscentryczne zachowanie, które tak hipnotyzowało świat. Nieraz, kiedy akurat byłem najbliżej, musiałem odgrywać przez to rolę kozła ofiarnego. Rzadko w mojej obecności tracił panowanie nad sobą. Czasem jednak dzwonił do mnie w środku nocy i przypominał o jakichś mało ważnych sprawach, na przykład o telefonach, na które jeszcze nie odpowiedzieliśmy. - Dlaczego jeszcze do nich nie zadzwoniłeś, Frank? Dlaczego to nie jest załatwione? pytał. Potrzebowałem trochę czasu, by się obudzić, on zaś recytował całą listę zadań. Widzisz? Mówiłem, że zawsze powinieneś mieć przy sobie kartkę i długopis. Karen stale jest na bieżąco, a ty nie.

Kiedy odbierałem te telefony, wiedziałem, że walczy z ogromnym stresem. Okoliczności jego życia były po prostu przytłaczające. Jak miałem reagować? Odpowiadając, zachowywałem godność. Jeśli sądziłem, że przesadza, bez wahania mu o tym mówiłem. On wobec mnie zachowywał się tak samo. Przez pewien czas taki układ się sprawdzał. Miałem swoje teorie w kwestii tego, dlaczego ludzie czują potrzebę krytykowania Michaela. Jednak przez większość czasu, kiedy widziałem, jak bardzo jest nierozumiany, czułem jedynie złość i smutek. Zdrady i okrutne osądy bardzo na niego wpływały. Ogromnie cierpiał i chociaż ponosił odpowiedzialność za część z tych problemów, duża część wynikała z okoliczności, na które nie miał wpływu. W dzieciństwie wiele go ominęło, jednak starał się zrekompensować te braki. Przejawem tych prób były: dom, który wybudował, jego wygląd, muzyka i zainteresowania. Czymże był Neverland, jeśli nie przesadzoną, może nawet desperacką próbą odnalezienia szczęścia? Piękno i spokój tego miejsca były okupione ciężką pracą. Każdy szczegół rancza był dowodem na to, jak bardzo, bardzo mocno Michael starał się czerpać radość z tego, co osiągnął. Jego choroba skóry, trudne dzieciństwo i oskarżenia o molestowanie były czynnikami czy okolicznościami, które z wielkim trudem znosił. Operacje plastyczne nosa - podobnie jak wiele innych jego ekscentrycznych posunięć - stanowiły próby wydarcia odrobiny poczucia kontroli nad własnym przeznaczeniem i szczęściem. Zdaniem wielu nie dodały mu urody. Ale uczyniły z niego Michaela. Świat jednak wydawał sąd o każdym szczególe jego życia. I chociaż wszyscy kochali jego muzykę, pozostałe aspekty jego codzienności uważali za dziwaczne - jeśli nie gorzej. Trauma oskarżeń z 1993 roku wciąż go prześladowała, a to, że ludzie uważali go za pedofila, było więcej niż miażdżące. Mieszanina tego wszystkiego - fizyczna i psychologiczna cena za dzieciństwo, publiczne potępienie jego osoby i wyglądu oraz ponad wszystko presja i pragnienie tworzenia przełomowej muzyki - to zbyt wiele jak dla jednego człowieka. Ale w swojej paranoi i dzięki wyjątkowej naturze uważał, że z większością z tych spraw poradzi sobie na swój sposób. Nie może zatem dziwić, że nie mógł spać i szukał ucieczki w „lekarstwie”, które pozwalało mu na kilka upragnionych godzin odpoczynku. Tego dnia, kiedy odwołaliśmy pracę na planie, Michael wezwał mnie do swojego pokoju. Otworzyłem butelkę wina. Spędziliśmy całą noc jak zwykle: rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki i piliśmy. Wspominaliśmy przeszłość i psikusy, jakie robiliśmy innym. Rozmawialiśmy też o przyszłości, o najbliższych celach, o tym, co chcemy osiągnąć. Słuchaliśmy utworów, które nagrał na „Invincible”. Wciąż musieliśmy zdecydować,

które trafią na płytę, a które nie. Tamtej nocy chciałem posłuchać „You Rock My World”, ale Michael zaprotestował: - Proszę, nie dziś. Jutro będziemy jej słuchać cały dzień. Kiedy odtwarzaliśmy różne utwory, powiedział: - Ludzie nie zrozumieją tego albumu. On wyprzedza swój czas. Ale zaufaj mi, Frank, za dziesięć lat docenią tę płytę i stanie się nieśmiertelna. Żaden z nas nie przypuszczał, że dziesięć lat później już go tu nie będzie i nie przekona się, jak jego proroctwo się spełnia. Ja jednak wierzyłem w ponadczasowość jego muzyki. Wierzyłem, że wszystkie jego płyty - „Off The Wall”, „Thriller”, „Bad”, „Dangerous”, „HIStory” i „Invincible” - będą żyły wiecznie. Wierzyłem w to wtedy i wierzę dziś.

Rozdział XVII Przedstawienie trwa nadal. PO NAGRANIU WIDEOKLIPU do „You Rock My World” Michael rozpoczął próby przed wyjątkowymi koncertami. Z okazji trzydziestej rocznicy jego obecności w showbiznesie organizowano w Madison Square na Manhattanie dwie specjalne imprezy z udziałem wielu znanych wykonawców. Druga z nich odbyła się, jak się później okazało, w wieczór poprzedzający zamachy na World Trade Center. Sam pomysł zrodził się rok wcześniej, zanim przenieśliśmy produkcję „Invincible” do Nowego Jorku. Było to podczas podróży z Davidem Gestem i Michaelem z Neverlandu do San Francisco. Wybraliśmy się wtedy razem po kolejne przedmioty do kolekcji Michaela. Zbierał on pamiątki ze świata rozrywki i popkultury. Gromadził plakaty z „Three Stooges” i filmów z Shirley Temple. Miał również Oscara, którego ktoś otrzymał za „Przeminęło z wiatrem”, ogromną kolekcję pamiątek po Disneyu, łącznie z czekami podpisanymi przez samego twórcę wytwórni, pierwszą edycję „SpiderMana” z autografem Stana Lee, zabytkowe wózki Radio Flayer, a także wszystko, co było związane z Charliem Chaplinem, Marvelem, „Gwiezdnymi Wojnami”, Tutenchamonem i wieloma innymi rzeczami i postaciami. David miał podobne zainteresowania i pod tym względem ze sobą rywalizowali. W czasie, kiedy w Neverlandzie odpoczywaliśmy z Michaelem od pracy nad płytą, udało nam się wyrwać na objazdową wyprzedaż pamiątek, która akurat dotarła do San Francisco. Kiedy dołączył do nas David, wiedziałem, że będziemy się dobrze bawić. Na dodatek postanowiliśmy pojechać autobusem - tylko nas trzech i kierowca, bez żadnych ochroniarzy. Zabraliśmy zapasy wina i jedzenia, magazyny, książki i filmy. Śpiewaliśmy, wspominaliśmy czasy, kiedy razem z Michaelem przemierzaliśmy w ten sam sposób Szkocję, graliśmy w „Jaka to melodia” i tak dalej. Świetnie się bawiliśmy w swoim towarzystwie. W San Francisco zameldowaliśmy się w hotelu Four Seasons. Rezerwacji dokonaliśmy na moje nazwisko, ale przedstawialiśmy się jako: pan Potter (ja), pan Armstrong (David) i pan Donald Duck (Michael). Następnego dnia przebraliśmy Michaela za Hinduskę. Założył sari, na głowie miał turban, a na środku czoła szminką narysowaliśmy mu bindi. Muszę przyznać, że byliśmy pod wrażeniem naszego dzieła. Nie dało się go rozpoznać. Tak przygotowani ruszyliśmy na wyprzedaż. Był tam facet z mikrofonem, który zapowiadał, co i gdzie można znaleźć.

Słyszałem, jak próbował również odnaleźć właścicielkę zgubionej torebki. - Michael, wykręćmy Davidowi jakiś numer - zaproponowałem. Musieliśmy zrobić mu psikusa. Gest uważał, że łysieje, i skrupulatnie układał każdy włos na głowie. I właśnie z tego Michael szczególnie lubił żartować. - Davidzie, włos numer czterdzieści trzy jest nie na miejscu. Pozwól, że go poprawię mawiał. David tego nie znosił. Ale cóż, wiedział, że to wszystko z miłości. Podeszliśmy do spikera i poprosiliśmy o następującą zapowiedź: - Davidzie Gest, w trzecim korytarzu zgubił pan włos numer pięćdziesiąt cztery. Powtarzam, panie Davidzie Gest, w korytarzu numer trzy zgubił pan włos numer pięćdziesiąt cztery. Spiker początkowo nie chciał się na to zgodzić, ale pozwolił, bym sam to zrobił. Michael wybuchnął śmiechem, a David wściekł się jak diabli. Ale cała sytuacja była bardzo zabawna. Dzień po wyprzedaży pamiątek poszliśmy na lunch do domu Shirley Temple Black, z którą David Gest się przyjaźnił. Wiedział, że Michael jest jej wielkim fanem, dlatego zaaranżował to spotkanie. Przygotowała dla nas lekką przekąskę - przystawki i kanapki. Miło było patrzeć, jak Michael i pani Black rozmawiają o tym, jak to jest być gwiazdą już w dzieciństwie, i wspominają swoje przejścia. Michael zawsze czuł szczególną więź z tymi, którzy rozpoczęli karierę w bardzo młodym wieku. To dlatego tak blisko przyjaźnił się z Macaulayem Culkinem. Na pożegnanie pani Black podarowała mu swoje zdjęcie z dzieciństwa. Od tego czasu wszędzie je ze sobą zabierał. W drodze powrotnej do Neverlandu wpadliśmy na pomysł zorganizowania jubileuszowego koncertu. Siedzieliśmy w tylnej części autobusu, popijając wino, kiedy niepoprawny kolekcjoner Gest poprosił Michaela, by ten napisał tekst swojej piosenki i złożył pod nim autograf. Nagle w głowie Michaela odezwała się smykałka do biznesu. Nie zamierzał spełnić prośby Davida, chyba że dostanie za to którąś z właśnie zakupionych przez niego pamiątek. Obaj skupili się na negocjacjach, z których Michael wyszedł z kilkoma przedmiotami. Wydawało się, że zrobił lepszy interes, ale tamtego dnia David otrzymał odręcznie napisane słowa do „Billie Jean” i „Thriller”, które obecnie są sporo warte. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego Gest chce tekstów napisanych ręką Michaela, ale zawsze był bardzo sprytny, a do tego zwariowany.

Podczas drogi powrotnej opowiadał o zorganizowaniu wyjątkowej imprezy, na przykład wspólnej kolacji z udziałem gwiazd albo akcji dobroczynnej na cześć Michaela. Słuchając jego planu, powiedziałem: - Zaczekaj, zróbmy show w hołdzie Michaelowi, podczas którego znani artyści wykonają jego utwory. Michael występował jako artysta solowy od 1971 roku. Kiedy skończył trzynaście lat, nagrywał już bez The Jackson 5. W 2001 roku obchodziłby trzydziestą rocznicę obecności w branży. Davidowi spodobał się ten pomysł. To niesamowite, jak szybko i autorytatywnie ten facet podejmuje decyzje. - Michael, robimy to - powiedział. - Urządzamy koncert na twoją cześć. Będzie to największa impreza, jaką widział świat. W myślach już opracowywał plan. Tymczasem z jakichś powodów kierowca postanowił pojechać na południe malowniczą dwupasmową Highway 1. Bóg jeden wie dlaczego - nie było szans, by nasz autobus poradził sobie na wąskich, krętych drogach, wijących się wzdłuż urwisk. Można z nich było zjechać wprost do Pacyfiku. Jako pasażerowie byliśmy pewni, że zginiemy. W pewnej chwili, na zakręcie, spojrzeliśmy przez okno po prawej stronie i wydaliśmy zbiorowy okrzyk - nie dostrzegliśmy żadnych barierek. W dole piętrzyły się jedynie fale oceanu. Pobocze zniknęło. David wyzywał kierowcę, wrzeszczał, że jest najbardziej niekompetentny na świecie oraz że on - David Gest - zasiądzie za kółkiem. Myślałem sobie: „Niezależnie od tego, jak beznadziejny jest nasz kierowca, na pewno jeździ lepiej niż David. Z całym szacunkiem, nigdy nie wsiądę do samochodu prowadzonego przez Gesta - za żadne skarby”. Zapadał zmierzch i Highway 1 wyglądała bardziej jak mroczna Disneyowska Toad’s Wild Ride, a coraz mniej jak droga publiczna. Na szczególnie wąskim zakręcie zauważyliśmy nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, który nie zmieściłby się obok nas. Musieliśmy się zatrzymać. David wciąż klął na kierowcę - wtedy nie przebierał już w słowach. Michael zaś siedział z tyłu autobusu i się śmiał. Być może to dlatego, że podczas tamtej podróży wszyscy mogliśmy zginąć, ale zanim dotarliśmy do celu, udało nam się przekonać Michaela do naszego pomysłu. Zgodził się na zorganizowanie imprezy o nazwie „30th Special”. Nie było to specjalnie trudne, zwłaszcza że utknął z nami na całe sześć godzin. Rozprawialiśmy o gwiazdach, które zaprosimy do udziału w koncercie. Michael zawahał się, kiedy zasugerowaliśmy, by zaśpiewał z The Jackson 5. Mimo całej miłości, jaką darzył rodzinę, dbał o dystans między nimi.

Na początku przyjaźni mojej rodziny z Michaelem czasem widywaliśmy się z Janet i La Toyą. Jeżeli były w okolicy Nowego Jorku, jadały kolacje w naszej rodzinnej restauracji. Chodziliśmy na koncerty Janet, a później odwiedzaliśmy ją za kulisami i przynosiliśmy zapiekanki z naszego lokalu - uwielbiała je. Dorastałem w Neverlandzie w towarzystwie dzieci Jermaine’a: Jermey’ego i Jordana, synów Tita (3T), syna Rebbie - Austina, którego nazywaliśmy Auggie. Znałem się lepiej z młodszym pokoleniem Jacksonów niż z rodzeństwem Michaela. Gdy już dla niego pracowałem, zapytałem kiedyś, czy rozmawia z Janet. - Tak - odpowiedział. - Potrafimy nie odzywać się do siebie miesiącami, ale zawsze możemy na siebie liczyć. Czas mijał, a ja miałem wrażenie, że choć nie utrzymuje stałego kontaktu z krewnymi, kocha ich. Zwłaszcza matkę, Katherine, która stanowiła dla niego wzór do naśladowania. Jego relacje z ojcem były zawsze bardziej skomplikowane. Surowość, z jaką Joe zmuszał dzieci do występów, zostawiła ślady w psychice Michaela, jednak był wdzięczny za wszystko, czego się od niego nauczył. Zawsze niesamowicie szanował talent Randy’ego. Jego młodszy brat potrafił grać na każdym instrumencie i Michael stawiał go za wzór muzycznych umiejętności. - Randy może robić, co chce; może pracować z każdym - mawiał. Był to największy komplement, jaki mógł paść z jego ust. Nie mógł też powiedzieć niczego złego o Jackiem, Marlonie, Janet, Tito i Rebbie. Ale jego relacje z La Toyą i Jermainem były bardziej złożone. Ze starszą siostrą był blisko związany, kiedy dorastali. Jednak po jej zdradzie w związku z oskarżeniami z 1993 roku odsunął się od niej. Sytuacja z Jermainem była podobna. Według Michaela, jego starszy brat czasem podpisywał kontrakty, które zakładały ich wspólne występy, wcześniej jednak nie spytawszy go o zdanie. Niezależnie od tego, co tak naprawdę między nimi zaszło, chociaż Michael bardzo kochał Jermaine’a, wolał trzymać się od niego z daleka. Ten - w chwili złości i rozgoryczenia

-

napisał

piosenkę

„Word

To

The

Badd”.

Zaatakował

w

niej

„zrekonstruowany” wygląd Michaela oraz zarzucił mu, że myśli tylko o tym, „by być na szczycie”. Później Michael nie miał z nim wiele do czynienia. Mimo to razem z Davidem uważaliśmy, że podczas jubileuszowego koncertu powinna pojawić się cała jego rodzina. - Michael, zawsze myślisz o tym, by tworzyć historię - powiedziałem. - To będzie właśnie taka historyczna chwila. Zrób to dla swojej matki. Bardzo chciałaby raz jeszcze

zobaczyć was wszystkich na scenie. - Nie - odpowiedział. - Nie mam zamiaru występować z braćmi. Jermaine będzie prawdziwym utrapieniem. David bardzo dobrze znał Jacksonów. - Nie martw się, nie będzie z nimi problemów - powiedział. - Zostaw ich mnie. Sam się nimi zajmę. Kiedy dotarliśmy do Neverlandu, Michael był już podekscytowany i nie mógł się doczekać rozpoczęcia przygotowań. Zatem z jego błogosławieństwem razem z Davidem rozpoczęliśmy przekuwanie pomysłu, który pojawił się podczas podróży, w rzeczywistość. Od tamtego momentu - końca lata 2000 roku - przez cały czas, kiedy pomagałem Michaelowi w pracy nad „Invincible”, jednocześnie przygotowywałem z Davidem koncert. Umawialiśmy artystów, negocjowaliśmy umowy, a także pertraktowaliśmy z CBS w sprawie transmisji dwugodzinnego show. Dwa koncerty zaplanowano na 7 i 10 września 2001 roku. Niedługo później miano je wyemitować w telewizji. David potrafił doskonale rozładować napięcie i praca z nim była niezłą zabawą. Wiele mnie nauczył. Chociaż nieraz doprowadzał Michaela do szału, cieszył się jego szacunkiem i sympatią. Gest był bardzo przesądny w kwestii koncertów. Dla mnie i Michaela stanowiło to jego zaletę - był niezwykle łatwym celem naszych dziecinnych żartów. - Mam złe przeczucie co do show, Davidzie - mówiłem. - Obawiam się, że oświetlenie nie zadziała. Nie wiem, skąd takie myśli, ale dla pewności przejdź przez jezdnię i pięć razy dotknij czerwonego światła. Biedny David, ofiara własnych obsesyjnych obaw, wypełniał moje instrukcje wybiegał na ulicę i pięć razy dotykał sygnalizacji. Ja i Michael pękaliśmy ze śmiechu. Kiedy już podchwyciliśmy tę wyjątkową formę niewinnych tortur, Michael nie chciał pozwolić, by wygasła. Pewnego wieczoru, w wydzielonej specjalnie dla nas części restauracji w Londynie, zjedliśmy kolację. Gdy wychodziliśmy, w połowie drogi nagle ogłosił: - Davidzie, Davidzie, coś jest nie tak. Chodzi o koncert. Zejdź na dół i trzy razy dotknij małym palcem wiszącego tam obrazu. Jeżeli to zrobisz, show zostanie uratowane. - Ej! Musicie z tym skończyć! - jęknął Gest. - To nie w porządku! Schodząc na dół, ubliżał nam. Wciąż nie przebierając w słowach pod naszym adresem, małym palcem dotknął trzy razy obrazu i pomaszerował powoli na górę, gdzie na niego czekaliśmy. Latem 2001 roku przygotowania do koncertów szły pełną parą, a ja musiałem

pogodzić związane z nimi obowiązki z wszystkim innym, co robiłem dla Michaela. Była to ciężka praca, która jednak w każdym aspekcie popłacała. Organizowanie show było dla mnie kolejnym kamieniem milowym. Nie chodziło już tylko o nadzorowanie spraw Michaela, odpowiadałem za zorganizowanie wielkiego koncertu. Nieźle. MIMO ŻE BARDZO MARTWIŁA MNIE sytuacja zdrowotna Michaela, nigdy nie wyobrażałem sobie, że wpłynie ona na jego występ podczas „30th Special”. W końcu był profesjonalistą, a jeśli już sięgał po leki, to tylko po to, by przygotować się do koncertu. Jednak wraz ze zbliżającym się pierwszym show Michael zaczął się widywać z nowym lekarzem. Chociaż pod opieką doktora Farshchiana jego stan się poprawił i z powodzeniem odzwyczajał się od leków, ten dobry lekarz musiał w końcu wrócić do swoich bliskich na Florydzie. Nie mógł dłużej zajmować się Michaelem - ja zresztą też nie. Zastąpił go doktor z Nowego Jorku. Był uroczym człowiekiem i miał miłą rodzinę. Niestety, mimo postępów poczynionych z Farshchianem Michael znów prosił o stare leki. Chociaż nigdy nie cierpiał na żaden rodzaj tremy, mogę jedynie tłumaczyć jego zachowanie obawami związanymi ze zbliżającymi się koncertami. Nowy lekarz był naiwny i spełniał prośby pacjenta. Próbowałem rozmawiać o tym z Michaelem, ale szybko zdałem sobie sprawę, że nie mogę do niego dotrzeć i potrzebuję pomocy. Do miasta na wspólny występ przyjeżdżała jego rodzina. Wciąż wiele ich łączyło - niezależnie od dystansu i czasu rozłąki. Miałem nadzieję, że może oni zdołają interweniować. Komu innemu mógłbym zaufać? Jeżeli Michael dowiedziałby się, że rozmawiałem o moich obawach z kimkolwiek - łącznie z jego krewnymi - zabiłby mnie. Ogólnie rzecz ujmując, nie chciał, by rodzina wiedziała o jego sprawach zwłaszcza o tych, które stanowczo chciał utrzymać w tajemnicy. Byłem jednak przekonany, że to właściwa droga. Dlatego odbyłem rozmowy z Randym, Tito i Janet. Kilka razy obeszliśmy z Tito budynek Four Seasons, rozmawiając. Osobno zamieniłem kilka słów z Randym. Nie rozmawiałem z matką Michaela - chociaż wiedziałem, jak wielki ma na niego wpływ, uważałem, że to niewłaściwe, by martwić kobietę w pewnym wieku niepokojącymi informacjami o jej ukochanym synu. Rodzina przejęła się moimi słowami i na kilka dni przed koncertem spotkali się z Michaelem, by o tym porozmawiać. Ale oczywiście zapewnił ich, że nie mają powodu do obaw. Ledwo przed sobą przyznawał, że ma problem. Chcieli i próbowali mu pomóc, ale jak się tego obawiałem, nie dopuściłby do żadnej interwencji z ich strony. Michael unikał konfrontacji. Po spotkaniu powiedział tylko: - Rodzina rozmawiała ze mną o moich lekach. Przesadzili. Ze sposobu, w jaki zlekceważył tę rozmowę, widziałem, że nie byli bardziej

przekonujący ode mnie. Jestem pewien, że jego rodzina nie dała za wygraną - razem z Janet rozmawialiśmy kilka razy po jubileuszu - ale Michael po prostu ich od siebie odsuwał. Chociaż martwiłem się o niego, nie obawiałem się o koncerty. Był showmanem. Kiedy nadchodził czas wstępu, w jego głowie włączał się odpowiedni moduł, a on zamieniał się w kogoś innego. Wiedziałem, że niezależnie od sytuacji z lekami nie wpłyną one na zobowiązania, jakie miał wobec publiczności. 7 września obudziłem się wcześnie rano. Byłem bardzo podekscytowany. Wieczorem miał się odbyć pierwszy z dwóch koncertów. Wszyscy pracowaliśmy do tego czasu bardzo ciężko i czułem, jakbym miał urodzić pierwsze dziecko. Pozostało jeszcze wiele do zrobienia przed samym show, więc nie mogłem sobie pozwolić na odpoczynek i spoczęcie na laurach. Do pomocy miałem moją oddaną telefoniczną przyjaciółkę Karen Smith. Nigdy wcześniej nie widziałem jej na koncercie - z tego, co wiem, ten był jej pierwszym. Cieszyłem się z jej obecności. Na przestrzeni kilku ostatnich lat rozmawialiśmy nawet dwadzieścia razy dziennie, ale spotkałem ją wcześniej tylko raz - miałem wtedy trzynaście lat. Nie pamiętałem nawet, jak wygląda. Okazało się, że tamtego ranka miałem coś od niej odebrać, dlatego poszedłem do jej pokoju. Kiedy otworzyła drzwi, zobaczyłem ucieleśnienie głosu, który znałem z rozmów telefonicznych! Miała chyba z metr osiemdziesiąt wzrostu, była białą brunetką w okularach, która zrobiła na mnie wrażenie zasadniczej kobiety po studiach, podchodzącej do wszystkich swoich zadań z godną powagi dyscypliną i przestrzegającej wszelkich zasad. Zawsze dokuczałem Michaelowi, że w tajemnicy się w niej podkochuje. Jako partnerka rozmów telefonicznych była uroczą osobą. W rzeczywistości, chociaż z pewnością bardzo atrakcyjna, nie była tą blond laską, którą sobie wyobrażałem. Przywitaliśmy się serdecznym, długim uściskiem. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, ale wyłącznie rozmawiając przez telefon. To ona stanowiła fundament życia Michaela. Jemu poświęciła własny świat. Na mojej liście rzeczy do zrobienia przed koncertem była jeszcze wizyta w biurze Bank of America. Jubiler David Orgell pożyczał Michaelowi na wieczór diamentowy zegarek wart ok. dwóch milionów dolarów. W eskorcie uzbrojonego pracownika banku podpisałem stertę dokumentów, w których zobowiązywałem się do jego zwrotu pod groźbą kary, która stanowiła jakąś bardziej wyszukaną wersję rozstrzelania. Miałem oddać zegarek do banku którego siedziba znajdowała się w wieżach Twin Towers - zaraz po drugim show, czyli 11 września. David Orgell nie użyczył nam jedynie zegarka. Michael chciał, by podczas koncertu towarzyszyła mu Elizabeth Taylor, jednak początkowo odmówiła. Pragnął sprawić, by

zmieniła zdanie. - Wiem, co zrobić, by ze mną poszła - powiedział. Nigdy nie musiał kupować jej przyjaźni ani lobbować za jej obecnością podczas publicznych wystąpień. Kiedy jednak nie miała ochoty wziąć w nich udziału, miał w zanadrzu mały trik. I nie był on wcale wyszukany. Były to... Zgadliście - diamenty! Kiedy Michael chciał, by Elizabeth towarzyszyła mu podczas ceremonii rozdania nagród lub - jak w tym przypadku - koncertu z okazji trzydziestej rocznicy jego obecności w branży, posyłał jej błyskotki. Kilka tygodni wcześniej pojechaliśmy do Davida Orgella do LA, gdzie Michael zauważył piękny diamentowy naszyjnik, który musiał kosztować ponad dwieście tysięcy dolarów. Ponieważ był tak dobrym klientem, jubiler pozwolił mu zabrać zarówno naszyjnik, jak i wart dwa miliony zegarek, jeszcze zanim podjął decyzję, czy którąś z tych rzeczy chce kupić. Jeżeli chciałby je zatrzymać, zapłaciłby później, jeśli nie - po prostu by je oddał. Posłaliśmy kolię do Elizabeth. Odpowiedź nadeszła bardzo szybko: - Naszyjnik ogromnie mi się podoba, Michael. I oczywiście pojawię się na twoim koncercie. Wszyscy doskonale wiedzą, jak bardzo Taylor uwielbiała klejnoty. W hotelu ostrożnie włożyłem diamentowy zegarek do małego sejfu i postanowiłem zdrzemnąć się przed koncertem. Ledwo zamknąłem oczy, zadzwonił telefon. Był to Henry, który w tamtym czasie pracował jako szef ochrony. - Karen nie może się dostać do Michaela - powiedział. - Już czas, by zajęła się jego makijażem, ale on nie otwiera ani nie odbiera telefonu. Nic nowego. - Nie martw się, mam klucze - odpowiedziałem. Natychmiast udałem się do jego apartamentu i szybko odkryłem, że drzwi do jego sypialni również są zamknięte i zablokowane. Zamek był kiepski, więc wyłamałem go i odsunąłem drzwi. Michael spał w łóżku. Podszedłem, żeby go obudzić. - Michael! Wiesz, która godzina? Już dawno powinieneś być na makijażu. Musisz się przygotować! Co się dzieje? Odwrócił się na bok i jęknął. Od razu wiedziałem, co się stało. Moja naiwna wiara w to, że nie pozwoli, by leki wpłynęły na jego występ, legła w gruzach. Nie potrafię nawet opisać rozczarowania i paniki, jakie ogarnęły mnie w tamtej chwili.

- Był tu lekarz, prawda? - spytałem, potrząsając nim i próbując dobudzić. Znałem odpowiedź. - Tak, Frank. Tak bardzo mnie bolało. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Tak bardzo mnie bolało - powiedział wolno. - Zrobiłeś to, żeby wymigać się od koncertu - wrzasnąłem. - To była tylko wymówka. Nie odpowiedział. Wyraz jego twarzy zdradzał, że wie, iż mam rację, i zdaje sobie sprawę, jak mnie zawiódł. - Potwornie bolą mnie plecy, a muszę dziś wystąpić - powiedział. - Czuję się już dobrze. Byliśmy spóźnieni. David Gest wydzwaniał jak oszalały. Powiedziałem mu, że budzik Michaela nie zadziałał, dlatego zaspał. Nigdy wcześniej nie doszło do czegoś takiego. Michael nie zażywał niczego przed koncertem. Nie pozwalał, by leki wpływały na jego pracę. Był to znak, że uzależnienie nie tylko powróciło, lecz także nabrało siły. Przez nie teraz schrzanił swoje priorytety. Musiałem w jakiś sposób dodać mu energii. Zamówiłem hektolitry Gatorade i tabletki z witaminą C. Stopniowo powracał do normalnego stanu, wtedy sprowadziłem Karen, która zajęła się jego włosami i makijażem. Stałem za nim, kiedy się przygotowywał. W końcu odprężył się i zaczął żartować z Karen. Z uwagi na nasze opóźnienie koncert rozpoczął się godzinę później, ale nikt o nic nie pytał. Wiadomo, świat rozrywki... Zanim wyjechaliśmy z hotelu, musiałem ugasić kolejny pożar. Chodziło o Britney Spears. Miała zaśpiewać z Michaelem „The Way You Make Me Feel”, ale stchórzyła przed wspólnym występem*****. Nie był to pierwszy raz, kiedy widziałem, jak doświadczona gwiazda denerwuje się w obecności Michaela. Niektórzy nawet zachowywali się jak rozgorączkowani fani. Cindy Crawford tak bardzo chciała się do niego zbliżyć, że przepychała się przez tłum i wchodziła na krzesła, by tylko się do niego dostać. Justin Timberlake, a nawet Mike Tyson jakby pokornieli w jego obecności. W tym czasie Michael był zauroczony Britney i zrozumiał jej zdenerwowanie. Niestety w tej branży takie rzeczy jak trema czasem się zdarzają. Nie było to nic strasznego ani nowego. Pojechaliśmy do Madison Square Garden w dwóch samochodach - Michael z Elizabeth w pierwszym, a Valerie i ja za nimi. Byłem dumny, mogąc pokazać mojej dziewczynie, wokół czego panuje całe to zamieszanie. Kiedy dotarliśmy do Garden, Michael był w świetnym nastroju. Marlon Brando otworzył show przemówieniem o jego działalności dobroczynnej. Był to ryzykowny początek

- nie dlatego, że coś było w tej mowie nie tak, ale przez to, że tłum był już zbyt rozgorączkowany. Widzom brakowało cierpliwości, by jej wysłuchać - mimo że wygłaszał ją ktoś taki jak Brando. Wygwizdali go. Michael siedział z przodu i próbował uspokoić fanów, którzy byli najbliżej niego, jednak bezskutecznie. - Dlaczego David kazał mu wystąpić na początku? - szepnął do mnie. - Ludzie chcą muzyki. Nie mogliśmy już nic zrobić, musieliśmy przeczekać. Później na scenie pojawił się Samuel L. Jackson i zapowiedział występ Ushera, Whitney Houston i Myai, którzy zaśpiewali „Wanna Be Startin’ Something”. W pierwszej godzinie publiczność obejrzała jeszcze Lizę Minnelli, Beyoncé wraz z Destiny’s Child, Jamesa Ingrama z Glorią Estefan oraz Marca Anthony’ego. W którymś momencie tej części wszyscy poszliśmy za kulisy, by Michael mógł się przygotować do występu z braćmi. Nie był ani trochę zdenerwowany, nie dało się też zauważyć żadnych śladów działania leku. Jak zwykle zanim wyszedł na scenę, stanęliśmy w kręgu i zmówiliśmy krótką modlitwę. Składały się na nią zazwyczaj te same słowa: „Boże, pobłogosław wszystkich na tej scenie i dodaj nam sił, byśmy dali jak najlepszy występ”. Po raz pierwszy od siedemnastu lat Michael wystąpił z braćmi. Zaśpiewali wiązankę swoich hitów. Później, w krótkiej przerwie, Chris Tucker zapowiedział Michaela z „Billie Jean”. Do tego momentu cały czas byłem za kulisami. Ale ponieważ występ z „Billie Jean” od dawna był moim ulubionym, wróciłem na swoje miejsce na widowni. Tamtego wieczoru bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, byłem pod wrażeniem mistrzostwa Michaela. Był naturalny, a jego energia wprost niesamowita. Ten facet sprawiał, że każdy ruch wyglądał magicznie - choćby zwykły chód. Przez lata, mimo całego cielesnego i psychicznego bólu, którego doświadczał, jego umiejętności ani trochę nie przygasły. Było to sedno tego wszystkiego, co świętowaliśmy - niesamowitego talentu Michaela i lat, które poświęcił swojej twórczości. Obserwowałem go z takim samym skupieniem jak podczas trasy „Dangerous”. Tyle się wydarzyło, ale w tej chwili - w tym jednym olśniewającym momencie - wszystko nagle wydało się takie znajome. Drugi koncert miał się odbyć trzy dni później, 10 września. Pierwsze show było udane, ale podczas kolejnego wszyscy czuliśmy się lepiej przygotowani, bardziej pewni siebie i odprężeni - zwłaszcza Michael. Nie było żadnych problemów. Mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że mogłem usiąść z boku i cieszyć się chwilą. Za bardzo pochłaniały mnie różne szczegóły.

Po koncercie rodziny moja i Michaela spotkały się w jego pokoju hotelowym. Były tam jego matka i najstarsza siostra Rebbie. Wszyscy odczuwaliśmy podekscytowanie. Widziałem, że moi rodzice są ze mnie dumni. Był to chyba ten sam rodzaj dumy, który rozpierałby ich, gdybym w wieku dziesięciu lat dał recital fortepianowy. To najbardziej w nich kocham. Są dumni ze swoich dzieci za to, kim są i jak ciężko pracują. Wszystko inne jest mniej ważne. Michael żartował, śmiał się - był wyraźnie zadowolony z organizacji koncertów. - Nie macie pojęcia, jak jestem dumny z Franka - powiedział przy wszystkich. Odwrócił się do mnie i dodał: - Dobra robota. Spisałeś się świetnie, Frank. Miało to dla mnie duże znaczenie. Chociaż byłem rozczarowany, że oficjalnie nie wspomniano o moich zasługach, ucieszyłem się, że Michael docenił mój ogromny wkład w zorganizowanie koncertów. Postanowiłem spędzić resztę wieczoru po swojemu. Poszliśmy z Valerie na spotkanie z przyjaciółmi z Niemiec. Wybraliśmy się do francuskiego bistro. Moja dziewczyna doskonale znała to miejsce i uwielbiała serwowanego tam smażonego kurczaka. Kiedy dotarliśmy na miejsce, było w pół do drugiej w nocy. Byliśmy tylko we czworo, ale wypiliśmy chyba z sześć lub siedem butelek wina. Była to późna, niesamowita noc w mieście, które za chwilę miało zmienić się raz na zawsze. Nastawiłem budzik na za kwadrans ósma następnego ranka. Miałem oddać do Bank of America zegarek wart dwa miliony. Przespałem jednak alarm i obudził mnie sygnał telefonu. Dzwonił Henry, ochroniarz Michaela. - Dzień dobry, proszę pana. Chciałem tylko powiedzieć, że samoloty uderzyły w wieże Twin Towers. Poprzedniego wieczoru wszyscy żartowali ze mnie i z tego, jak oddam ten bardzo drogi zegarek. Wciąż nieco skacowany nie do końca zrozumiałem, o czym mówi Henry, i pomyślałem tylko, że ma to coś wspólnego z ową biżuterią. - O cholera - powiedziałem. - Przepraszam. Zapomniałem oddać zegarek. Zaraz tam pojadę. Wygramoliłem się z łóżka. Byłem spóźniony! Musiałem pojechać do World Trade Center - do Bank of America. - Nie, proszę pana - odpowiedział Henry. - Chyba mnie pan nie zrozumiał. Musimy się stąd wydostać. Czy wie pan, gdzie moglibyśmy się udać? Usłyszałem panikę w jego głosie i włączyłem telewizor. - Co się dzieje? Co się dzieje? - pytała Valerie, która była ze mną.

W ciągu kilku sekund spakowaliśmy nasze rzeczy i w samochodzie spotkaliśmy się z Michaelem, Prince’em, Paris, Grace i moimi braćmi: Eddiem, Dominikiem i Aldo. Zaproponowałem, byśmy pojechali do domu moich rodziców, szybko jednak zdaliśmy sobie sprawę z tego, że mosty do New Jersey są zamknięte. Na szczęście jeden z ochroniarzy był emerytowanym policjantem. Zadzwonił do kogoś z dawnej pracy i uzyskał dla nas pozwolenie na wyjazd z miasta. Kiedy przejeżdżaliśmy mostem George’a Washingtona, spojrzeliśmy za siebie i ujrzeliśmy dym. Pierwsza wieża runęła. - Och - westchnął Michael, kręcąc głową. Zaczął coś mówić, później spojrzał na Prince’a, który przyglądał się wszystkiemu wielkimi, niewinnymi oczami, i zamilkł. Wiedziałem jednak, co chodzi mu po głowie. Gdy tylko dotarliśmy do New Jersey, zaczął się zastanawiać, jak mógłby wykorzystać piosenkę „What More Can I Give”, by zebrać pieniądze dla tych, którzy przeżyli, i dla rodzin ofiar zamachów z 11 września. Był to bardzo cichy i spokojny dzień. Koncerty były niesamowitymi spektaklami. Następnego dnia cały kraj się zmienił. W jednej chwili poczułem, że moja praca dla Michaela Jacksona jest zaledwie błahostką.

Rozdział XVIII Przerwa. REAKCJA MICHAELA na wydarzenia z 11 września była natychmiastowa i hojna. Zorganizował w Waszyngtonie koncert „United We Stand: What More Can I Give” z udziałem wielu gwiazd. Wystąpili: Beyoncé, Mariah Carey, Al Green, Justin Timberlake, Destiny’s Child, Reba McEntire oraz dwudziestu siedmiu innych wspaniałych wykonawców. Impreza odbyła się 21 października, zaledwie pięć tygodni po atakach. Planowano również wydanie utworu „What More Can I Give” i przeznaczenie dochodu z jego sprzedaży na pomoc ofiarom zamachów, jednak Tommy Mottola obawiał się, że singiel będzie konkurował z „Invincible”. Niezależnie od tego zaraz po koncercie Michael zaangażował doświadczonego producenta Marca Schaffela do pracy nad wideoklipem. Zdawał sobie sprawę, że nie będzie związany z wytwórnią na wieki. „Invincible” wydano 30 października. Mimo podzielonych opinii - w „Entertainment Weekly” napisano, że płyta brzmi jak „zbiór jego niekoniecznie najlepszych przebojów” oraz wydania jej w obliczu tak wielkiej narodowej tragedii zadebiutowała na pierwszym miejscu listy „Billboardu”. W ciągu pierwszych trzech miesięcy za sprzedaż dwóch milionów egzemplarzy została wyróżniona podwójną platyną. „You Rock My World” dotarła do dziesiątego miejsca Top 100 „Billboardu” i była najwyżej notowanym utworem Michaela od czasu, kiedy w 1995 roku na szczyt listy trafił „You Are Not Alone”. Michael nie czytał wypowiedzi krytyków, ale każdego dnia przeglądaliśmy „Variety” i sprawdzaliśmy, jak płyta sobie radzi. W przypadku albumu „Thriller” w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy od premiery sprzedano dziewięć milionów egzemplarzy. Gdyby płytę „Invincible” stworzył inny artysta, jej sprzedaż uznano by za ogromny sukces, jednak dla Michaela liczby były rozczarowaniem. Płyta została wydana. Koncerty rocznicowe były za nami. Nie mogliśmy jednak liczyć na chwilę wytchnienia. Z uwagi na wspomniane przedsięwzięcia przez długi czas na dalszy plan schodziły sprawy biznesowe i prawne, teraz jednak uderzyły ze zdwojonym impetem. Relacje Michaela z rabinem Shmuleyem oraz Heal The Kids nagle się zakończyły. Cokolwiek się wydarzyło, nigdy nie wątpiłem w szczere intencje Shmuleya. Sądzę, że wina leżała częściowo po stronie doradców Michaela, którzy nie byli zwolennikami fundacji. Mojego przyjaciela oskarżono w przeszłości o molestowanie chłopca, więc bez względu na to, jak ważna była dla niego ta inicjatywa, nie chcieli, by angażował się w działalność na

rzecz dzieci. Byłem tym rozczarowany. Jednak Heal The Kids to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Sprawy prawne piętrzyły się w zatrważającym tempie. Nad naszymi głowami wciąż wisiał pozew Marcela Avrama za odwołane koncerty milenijne. Do tego doszły sprawy z biżuterią, którą pożyczyliśmy od Davida Orgella na koncerty rocznicowe. Kiedy po zamachach z 11 września Michael wybrał się do LA, miał zabrać ze sobą wart dwa miliony dolarów zegarek i zwrócić go jubilerowi. Okazało się, że do tego nie doszło. Nie uregulowano również rachunku za naszyjnik, który podarował Elizabeth Taylor. W rezultacie David Orgell groził pozwem. Michael postanowił oddać mu biżuterię, jednak w posiadaniu kolii wciąż była Elizabeth, która rzecz jasna uznała, że dostała ją w prezencie. Jeden z prawników Michaela zadzwonił do kogoś z jej otoczenia i poprosił o zwrot klejnotów. Nie była zadowolona. Nie tylko dlatego, że jej się podobały. Była również rozczarowana, że Michael nie skontaktował się z nią w tej sprawie osobiście. W końcu je oddała, ale przez najbliższy rok nie odzywała się do Michaela. Wysłał jej prosty list, w którym prosił o wybaczenie. Później zrzucił winę na swoich doradców biznesowych, mówiąc, że nie miał pojęcia, jak załatwiali tę sprawę. Wybaczyła mu. Tego wszystkiego i tak było już dużo, kiedy dodatkowo pojawiały się problemy osobiste, które okazały się nawet poważniejsze niż wszystkie inne zawirowania. Michael i Debbie Rowe rozwiedli się w 1999 roku. Nagle znów pojawiła się w jego życiu i zaczęła się domagać praw do odwiedzania dzieci, o których wcześniej powiedziała, że nawet nie musi ich znać. Michael był wściekły, kiedy zadzwonił do niego prawnik z informacją o pozwie Debbie. Naubliżał jej. Kiedy wyrzucił z siebie złość, zalał się łzami. - Widzisz, Frank? - powiedział. - Nikomu nie można wierzyć. Była moją przyjaciółką. Zaufałem jej na tyle, że została matką moich dzieci. A teraz zobacz, co chce mi zrobić. - Debbie wie, że jesteś najlepszym ojcem na świecie - odpowiedziałem. - To na pewno pomysł prawników. Później od osób z jej otoczenia dowiedziałem się, że nie byłem daleki od prawdy. W rzeczywistości zgodnie z ugodą rozwodową Debbie miała otrzymywać od byłego męża alimenty. Kiedy z uwagi na problemy finansowe Michael przestał je płacić, jej prawnicy postanowili nie przebierać w środkach. Uderzyli w to, co było dla niego najważniejsze - w jego dzieci. - Ona chce mi odebrać dzieci - lamentował. - Przysięgam ci, nigdy mi ich nie zabierze. Nikt nigdy nie odbierze mi moich dzieci! Kiedy tylko spłacił Debbie, problem zniknął. Była żona poczuła się jednak dotknięta,

że nie dotrzymał obietnicy terminowego regulowania alimentów. Michael zaś był urażony, że jej prawnicy posunęli się aż tak daleko. Dość mocno odbiło się to na ich relacjach. Niezależnie od tych wszystkich przykrych sytuacji, które spotykały Michaela, nasza przyjaźń trwała. Miało nią zachwiać coś zupełnie innego. Od czasu, kiedy zatrudniłem Courta i Dereka do porządkowania spraw Michaela i nadzorowania jego przedsiębiorstwa, nie zajmowali się niczym innym. Razem z nimi zacząłem wprowadzać radykalne zmiany w wykonywaniu codziennych zadań, dzięki czemu ograniczaliśmy wydatki i mnożyliśmy zyski. Poza zamykaniem biur, likwidowaniem rachunków kredytowych i redukowaniem etatów w całym kraju udało nam się wyeliminować wiele zbędnych nakładów finansowych. Renegocjowaliśmy albo zrywaliśmy niedawno podpisane umowy, które nie leżały w interesie Michaela - czy to finansowym, czy jakimkolwiek innym. Byliśmy zadowoleni z naszych dotychczasowych osiągnięć. Jednak organizacja Michaela była wielką machiną i nie brakowało w niej potężnych graczy, którzy poczuli się zagrożeni. Jako trzej młodzi debiutanci odważyliśmy się oskarżyć niektórych z nich o nieprawidłowości. Zwarli szeregi, by zmusić Michaela do pozbycia się Courta i Dereka - sami chcieli ich zastąpić. Moi współpracownicy dostawali listy z pogróżkami od adwokatów, a nieraz anonimowe groźby pod swoim adresem. Przed jubileuszowymi koncertami prawnicy Michaela zwołali wielką naradę w hotelu Four Seasons w Nowym Jorku. Przekonywali go, że oddając kontrolę nad firmą w nasze ręce, robi ogromny błąd. Courta i Dereka nie było na tym spotkaniu, więc nie mogli się bronić. Ostatecznie przyparty do muru Michael przyznał, że nie jesteśmy właściwymi ludźmi do prowadzenia jego interesów. - Zajmuj się tym czym do tej pory - powiedział mi. - Wszystko jest pod kontrolną. Nie musisz się mieszać w moje finanse. Po prostu skup się na pracy twórczej. W porządku - skoro tego chciał, posłuchałem jego prośby. Wiedział, że i tak mamy rację. Moje codzienne życie zawodowe drastycznie się nie zmieniło, ponieważ byłem pochłonięty przygotowaniami do „30th Special”. Problem pojawił się jednak, kiedy prawnicy Michaela zerwali umowę z Courtem i Derekiem (która - skoro piszę tu już wszystko - dotyczyła i mnie) i nie zapłacili im za pracę. Teraz ci dwaj żądali od Michaela zaległego wynagrodzenia. Byli młodzi, błyskotliwi, kompetentni i uczciwi. Court otworzył firmę inwestycyjną dla Erica Schmidta, szefa Google, Derek zaś nadal z powodzeniem działa jako przedsiębiorca i filmowiec. Obaj doradzają kilku niezwykle wysoko postawionym rodzinom. Nie twierdzę, że jako dwudziestojednolatek

wiedziałem, jak uzdrowić finanse Michaela, jednak jestem pewien, że potrafię znaleźć właściwych ludzi do konkretnych zadań. Dobrze wybrałem partnerów zawodowych. Zgodnie z prawem Court i Derek wywiązali się z warunków umowy i nie chcieli odejść z niczym. Dlatego pozwali Michaela za poniesione straty. Byłem przerażony i skonsternowany. W końcu się z nimi przyjaźniłem. Angażując ich w moje próby wygrzebania Michaela z finansowego bagna, jedynie pogorszyłem sytuację i do tego znalazłem się w samym środku tego zamieszania. Court i Derek wnieśli pozew między dwoma koncertami jubileuszowymi. Kilka dni później w biurze mojego ojca w New Jersey rozmawialiśmy z moimi rodzicami i Michaelem o tej sytuacji. Napięcie można było wyczuć w powietrzu. - To Frank zaangażował tych ludzi - powiedział otwarcie Michael. - Chciałem cię chronić - odparłem. - Próbowałem pomóc. - Wiem, że zawsze masz jak najlepsze intencje. Ale musisz uważać, kogo sprowadzasz do naszego świata - odrzekł. - Ale to ty ich sprowadziłeś! To ty mnie z nimi poznałeś. Sam uważałeś ich za mądrych i zmotywowanych przedsiębiorców. - Wiem, ale to ty sprowadziłeś ich z powrotem. A teraz zobacz, co zrobili. W tamtej chwili czułem się potwornie. Nie mogłem uwierzyć, że moje dobre uczynki i zamiary doprowadziły do takiego impasu. Byłem naprawdę smutny i w pewnym momencie nawet się rozpłakałem. Michael miał już wystarczająco dużo problemów. Nigdy nie zamierzałem przysparzać mu nowych. Postanowiłem zrobić wszystko co w mojej mocy, by doprowadzić do zgody między nim a Courtem i Derekiem. Chociaż z tamtego spotkania wychodziłem z poczuciem wstydu, już kilka dni później zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma powodu, bym przepraszał za swoje czyny. Żałowałem okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, ale ani ja, ani Court i Derek nie zrobiliśmy nic złego. Tak naprawdę nasze przypuszczenia, że bez żadnych zmian w organizacji Michael wpadnie w wielkie tarapaty finansowe, spełniły się i media dość szeroko się o tym rozpisywały. Michael najzwyczajniej się rozmyślił i postanowił nie płacić za już wykonaną pracę. Sam zgotował sobie ten spór prawny. Mimo wszystko chciałem to naprawić. Pozew Courta i Dereka nie był jedyną kwestią, która według mnie wpływała na naszą przyjaźń. Przed „30th Special” ludzie, którzy wcześniej próbowali pozbyć się tamtych dwóch, za swój cel obrali mnie. Ich zdaniem stanowiłem problem i starali się mnie zdyskredytować. W rzeczywistości napięcie wokół mnie rosło już od jakiegoś czasu. Sprawy przybrały na sile, kiedy John McClain, który od lat znał się z rodziną Jacksonów, został jednym z

menedżerów Michaela. Początkowo miał się zajmować wyłącznie płytą „Invincible”. Zapewne pamiętacie - to ten sam człowiek, który chciał założyć Michaelowi sztuczny nos i przyciemnić jego skórę w klipie „You Rock My World”. Gdy tylko przejął kontrolę, od razu chciał zwolnić dwóch najbardziej lojalnych sojuszników Michaela. Moim zdaniem była to zakamuflowana próba oczyszczenia organizacji z niewygodnych osób. Jeszcze przed koncertami, kiedy pracowaliśmy nad „Invincible”, John próbował odprawić Brada Buxera, który pracował dla Michaela od czasów „Dangerous”. Brad kochał Michaela i zrobiłby dla niego wszystko. Obok swojego łóżka postawił syntezator, by być gotowy na telefon w środku nocy, móc natychmiast zacząć pracę i odpowiedzieć na każde pytanie. Kiedy John próbował go zwolnić, Brad z płaczem zadzwonił do mnie. - Nie pozwolę na to - obiecałem. Poszedłem do Michaela i powiedziałem: - Nie możesz tego zrobić. W przeciwieństwie do wielu osób Brad nigdy go nie wykorzystywał. Całe szczęście Michael posłuchał mojej prośby i przyznał mi rację. Na domiar złego John McClain próbował również zwolnić Karen Smith. Wydawało mi się, że chciał powierzyć jej stanowisko jednemu ze swoich popleczników. Byłem przerażony. - Nie możesz jej zwolnić tylko dlatego, że John McClain chce na jej miejsce zatrudnić swojego człowieka - powiedziałem Michaelowi. Raz jeszcze dotarły do niego moje słowa i Karen została. W pewnym sensie nie mogę winić Johna za jego posunięcia. Być może naprawdę próbował oszczędzać pieniądze Michaela. Z całą pewnością należało zredukować część etatów, ale w przypadku Courta i Dereka wiedziałem, że robią, co należy, by przywrócić porządek w organizacji. Odniosłem więc wrażenie, że John wskazuje niewłaściwe osoby. Rzecz jasna Court i Derek za swoją pracę otrzymywali wynagrodzenie, jednak ich relacje z Michaelem sięgały znacznie głębiej. To samo dotyczyło mnie. Ratując posady Brada i Karen, dwa razy wszedłem w paradę Johnowi. Wiedziałem, że przyjdzie mi za to zapłacić. Kiedy zdał sobie sprawę, że to ja stanowię problem, swoje działa wymierzył we mnie. Od rodziców dowiedziałem się, że w rozmowie z Michaelem nazwał mnie diabłem wcielonym i polecił się mnie pozbyć. Najwidoczniej nie tylko im Michael wspomniał o tym rażącym oskarżeniu, ponieważ w krótkim czasie z ust do ust powtarzano, że John McClain nazywa mnie szatanem. Zamiast uwierzyć słowom Johna, po jubileuszu Michael mnie kazał zwolnić jego. Nie spodobało mu się, że chociaż McClain nie był

zaangażowany w organizację koncertów, ochoczo wyciągnął rękę po standardową menedżerską część zysków i nawet nie pojawił się na imprezach. Ostatecznie do zwolnienia nie doszło. Po rozmowie z Michaelem John wrócił do gry, wprowadzając jeszcze większy zamęt. Jako osoba, która miała być odpowiedzialna za wręczenie mu wymówienia, wiedziałem, że będzie chciał mi zaszkodzić. To, że Michael akurat był w samym środku sporu z ludźmi, których sprowadziłam do jego obozu, oznaczało, że bardziej niż kiedykolwiek muszę mieć się na baczności. Nie wiedziałem, kiedy znów znajdę się w tarapatach. Byłem jednak pewny, że wkrótce to nastąpi. I tak też się stało. W lutym 2002 roku moi rodzice pojechali do Neverlandu. Okazją do odwiedzin były narodziny Blanketa i piąte urodziny Prince’a. Moja mama towarzyszyła Michaelowi, kiedy w hotelu odbierał dziecko od przedstawiciela surogatki. Później prywatnym luksusowym autobusem przywieźli małego Prince’a Michaela Jacksona II do Neverlandu. - Tylko spójrz, spójrz! Zobacz, jaki jest śliczny! - powtarzał Michael. Ogromnie się cieszył. Dziecko było owinięte w mięciutkie kocyki i moja mama powiedziała do dumnego tatusia: - Aż chce się go przytulać, jest jak kocyk. I tak przylgnęło do niego to przezwisko. Od tej chwili chłopiec stał się „Blanketem”. W Neverlandzie, nawet wobec tak radosnej i pełnej wrażeń chwili, Michael znalazł czas na poważną rozmowę z moimi rodzicami. - Nigdy nie uwierzycie, co zrobił Frank - powiedział. Wydawał się wściekły. - Co takiego? - zapytał mój ojciec. - Chciał, by jakaś grupa wpływowych ludzi zapłaciła mu milion dolarów, zanim zgodzi się ich mi przedstawić. Dacie wiarę? Był bardzo zły. Miałby do tego prawo - gdyby tylko oskarżenia były prawdziwe. Ojciec mnie zna i wie, że nie jestem chciwy. Nigdy nie wziąłem od nikogo pieniędzy ani innej formy łapówki (a uwierzcie, że od czasu, kiedy nie przyjąłem tej pierwszej walizki z pieniędzmi, nadarzało się wiele innych okazji). - Wybacz, ale w to nie wierzę - odpowiedział tata. - Dam sobie uciąć rękę, że to nieprawda. Znam mojego syna. I ty też go znasz. Nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Ojciec zadzwonił do mnie później tego dnia i opowiedział o zarzutach Michaela. Byłem oburzony. Nigdy nie prosiłem o pieniądze. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę.

Już wcześniej miałem pewne podejrzenia. Ale teraz dostałem dowód, że niektórzy są gotowi zrobić wszystko, by zniszczyć naszą przyjaźń. Miałem dwadzieścia jeden lat i zawsze odważnie działałem w jego imieniu, ponieważ jedyną osobą, na której mi zależało, był on sam. Zatem kiedy widziałem, że coś jest nie w porządku, jako pierwszy zwracałem na to uwagę. I nie miało dla mnie znaczenia, że za niekorzystną sytuację odpowiada ktoś, kto pracuje dla niego od dwudziestu lat. Teraz jednak chodziło o coś znacznie ważniejszego. Zaatakowano wartość, na której zależało mi najbardziej - podważono opinię Michaela na mój temat. Od razu do niego zadzwoniłem. Byłem oburzony, że choć przez chwilę mógł wierzyć w prawdziwość tych oskarżeń. Jego paranoja, która na przestrzeni lat raz przybierała a raz traciła na sile, w tym momencie osiągnęła swój szczyt. Po raz pierwszy we mnie zwątpił, mimo że nigdy nie dałem mu ku temu powodów. - W życiu nie przyjąłbym pieniędzy - powiedziałem. - I dobrze o tym wiesz. - Dostałem list - odpowiedział. Któryś z menedżerów napisał oficjalne pismo. Twierdził w nim, że miałem powiedzieć: „Jeśli chcecie, żeby jakakolwiek sprawa została załatwiona, macie kontaktować się ze mną. Nie potrzebujecie tego gościa z Florydy, Ala Malnika”. Malnik był szanowanym biznesmenem, który doradzał Michaelowi. Miałem o nim jak najlepsze zdanie. Było dla mnie jasne, że Al chce pomóc Michaelowi jak przyjaciel i nie działa dla własnych korzyści. - Ufam Alowi i go podziwiam. Nigdy nie wystąpiłbym przeciwko niemu! zaprotestowałem. Po tej rozmowie wciąż nie byłem pewien, czy Michael mi wierzy. Wkrótce wróciłem do Neverlandu, ponieważ miałem pomagać Marcowi Schaffelowi w pracy nad wideoklipem do „What More Can I Give”. W marcu wszyscy byliśmy gośćmi na ślubie Davida Gesta z Lizą Minnelli. Przez cały ten czas rozmyślałem nad oskarżeniami wysuniętymi pod moim adresem i nad tym, że Michael zwątpił w moją uczciwość. Wszystko to kładło się cieniem na naszej przyjaźni, która miała dla mnie ogromną wartość. Mimo że starałem się o tym nie myśleć, echa ostatnich wydarzeń wciąż rozbrzmiewały w mojej głowie. Po tym wszystkim począwszy od nieporozumienia z Courtem i Derekiem, a skończywszy na bezpodstawnych oskarżeniach pod moim adresem - musiałem w końcu zrozumieć, że grupa bezwzględnych ludzi chce wyeliminować mnie ze świata Michaela. Wiążące się z tym stres i presja zaczęły się na mnie negatywnie odbijać. Moja praca, rola - czy jakkolwiek nazwę moje relacje zawodowe z Michaelem - była niezwykła. Nie można jej nazwać pierwszą pracą jak w przypadku innych ludzi. Byłem tego

świadom i zaakceptowałem wszystko, z czym się wiązała. Zdobywałem ogromną wiedzę, ale cała sytuacja okazała się grą dla twardych zawodników. Jako przewodnik po tym świecie Michael był wspaniały i wymagający. Miewał jednak problemy z panowaniem nad swoją paranoją i dostrzeganiem często nie do końca czystych motywów ludzi ze swojego otoczenia. Bez niego i wszystkiego, czego mnie nauczył, wciąż nie potrafiłbym się odnaleźć w tej mrocznej rzeczywistości, w której się znalazłem. Zawsze chciałem dla niego wszystkiego co najlepsze i wydawało się, że to wystarczy. Myliłem się. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że intrygi snute za naszymi plecami będą aż tak nieprzyzwoite. A nawet jeśli dopuściłbym do siebie taką myśl, nie przypuszczałem, że będą w stanie nas poróżnić. Wiedziałem, że Michael przechodzi bardzo trudny okres - zarówno za względów finansowych, jak i emocjonalnych dlatego trudno mu komukolwiek zaufać. Zacząłem dostrzegać, że moje życie zawodowe wystawia na próbę nasze relacje. Nie chciałem stracić przyjaciela. Długo zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Po powrocie do Neverlandu poprosiłem Michaela o rozmowę. Usiedliśmy w jego pokoju i z ciężkim sercem powiedziałem, że potrzebuję przerwy. - Wychowałeś mnie - powiedziałem z przejęciem, a w oku zakręciła mi się łza. Wiesz o mnie wszystko. Nie chcę, żeby ci ludzie stawali między nami. Nie mam żadnych ukrytych celów. Chciałem tylko dbać o to, żeby cię nie orżnęli. Zostałem jednak zaatakowany i oskarżony, a to odbija się na naszej przyjaźni i rodzinie. Chyba potrzebuję przerwy. - Jesteś pewien, że tego chcesz? - zapytał. W rzeczywistości nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Ale potrzebowałem czasu, by przemyśleć wszystko z dala od tego całego bagna. Od tak dawna żyłem dla Michaela i jego pracy. Sam byłem na drugim planie. Teraz stawka okazała się zbyt wysoka. Chciałem po prostu odejść. - Twoje otoczenie mnie nie znosi, a ty wierzysz w niektóre ich kłamstwa. - Zawsze cię bronię - powiedział Michael. - Bronię cię. Nie wierzę im. - Ale teraz uwierzyłeś - odpowiedziałem. Dobijała mnie myśl, że zakwestionowano moją uczciwość i że może do tego dojść znowu. - Ale wciąż tu jesteś. Nic się nie zmieniło. - Wiem, ale teraz muszę podjąć jakieś kroki. - Słuchaj, zrób to, co dla ciebie najlepsze i co cię uszczęśliwi. Chociaż Michael mówił spokojnie, widziałem, że jest zrozpaczony. Obaj byliśmy. Ale rozumiał i szanował moją decyzję, niezależnie od tego, jak była trudna. Spędziliśmy ze sobą

jeszcze trochę czasu, zjedliśmy kolację i oglądaliśmy filmy. Kilka dni później wróciłem do Nowego Jorku. Był marzec 2002 roku. Pracowałem dla Michaela zaledwie trzy lata, ale czułem, jakby minął cały wiek. Po raz pierwszy w dorosłym życiu zrobiłem sobie od niego przerwę. Z NEVERLANDU WRÓCIŁEM na wschód kraju. Wyrwałem się z trąby powietrznej życia Michaela. Nadszedł czas, bym odważył się otworzyć na świat i przemyślał, co chcę zrobić ze swoim życiem. Miałem wejść na własną ścieżkę kariery. Mieszkałem u rodziców, chodziłem na imprezy z przyjaciółmi, w biurze jednego z nich urządziłem sklep. Obmyślałem kolejny ruch. Nie spieszyłem się, starałem się dać sobie czas. Pozornie wydawało się, że wszystko jest w porządku. W rzeczywistości jednak nie miałem celu. Byłem zagubiony. Bez żadnego planu. Tęskniłem za najlepszym przyjacielem, za swoim dotychczasowym życiem. Praca z Michaelem okazała się czymś więcej niż tylko zajęciem. Stanowiła istotę tego, kim byłem. Aby poradzić sobie z tą niepewnością, podjąłem najlepszą decyzję z możliwych w tej sytuacji - w maju poleciałem z moją piękną dziewczyną na urlop do Włoch. Odwiedziliśmy jej dom rodzinny na Elbie - urokliwej toskańskiej wyspie, na której osadzono Napoleona. Później pojechaliśmy do Florencji, tam wynajęliśmy apartament. Gotowaliśmy, piliśmy wino i oglądaliśmy program telewizyjny „Saronno Famosi” (Gdybym był sławny), którego staliśmy się fanami. Każda ucieczka kiedyś jednak musi się skończyć. Po trzech tygodniach wróciłem do Nowego Jorku. W mieście wpadłem na starego przyjaciela, Vinniego Amena. Jego ojciec i mój wujek, mając po kilkanaście lat, zmywali naczynia w jednej restauracji. Teraz nasze rodziny prowadziły znane lokale w różnych miastach. Odkąd skończyliśmy trzynaście lat, graliśmy z Vinniem w piłkę nożną (zarówno w jednej drużynie, jak i przeciwko sobie). W liceum chodziliśmy na imprezy, zawsze jednak pospiesznie wracaliśmy do domów, gdzie popijaliśmy wino i zajadaliśmy się antipasto. Większość dzieciaków wychodziła na pizzę, ale nie my. Wiedziałem, że chcę działać w branży rozrywkowej, ale nie miałem konkretnego planu. Vinnie ukończył studia na Carnegie Mellon. Ciężko pracował, był mądry i dobrze zorganizowany. Sądziłem, że może mi pomóc w dopracowywaniu moich pomysłów. Przekonałem go, by zmienił nazwisko na Black. Nie pytajcie dlaczego. Chyba po prostu przyzwyczaiłem się do zmiany tożsamości. Nigdy tak naprawdę nie zrobiłem sobie przerwy od pracy. Nie potrafiłem się zrelaksować. Zamiast tego razem z Vinniem opracowywaliśmy plan wspólnego zawojowania

świata. Podczas mojego urlopu Michael zaczął się pojawiać w mediach w towarzystwie Ala Sharptona. Protestował przeciwko wykorzystywaniu go i innych czarnoskórych artystów przez Sony Music. Kiedy „Invincible” nie osiągała tak dobrych wyników, jakich oczekiwał i na jakie zasłużył ciężką pracą, zaczął za to winić dyrektorów Sony. Uważał, że zawiedli przy promocji płyty. Z pewnością można mówić o konflikcie interesów, ponieważ wytwórnia chciała odkupić od Michaela katalog utworów The Beatles. Jeszcze jesienią 2001 roku, po wydaniu płyty, Michael pojawił się w Virgin Megastore i podpisywał krążki. Towarzyszyliśmy mu z Eddiem. Wiedziałem, że ludzie z Sony chcieli, by zaangażował się w podobne przedsięwzięcia, i liczyli, że ruszy w trasę koncertową, tak jak to bywało w przeszłości. Był to sprawdzony sposób na podniesienie wyników sprzedaży. Ale Michael był tym zmęczony. Koncertował przez całe życie. Chciał, by wytwórnia znalazła nowatorski sposób promocji płyty, ale bez angażowania swego najpotężniejszego skarbu - jego samego. Przez cały czas mógł odmienić sytuację. Ale był tak bardzo rozgoryczony, że wszystkie swoje działania skupił na Sony i ich zaangażowaniu w nigdy niezrealizowany plan marketingowy. Ostatecznie promocji świetnej płyty przeszkodziło ego Michaela i Tommy’ego Mottoli. W czerwcu 2002 roku Michael zdecydował się na bardziej ostentacyjne działanie stanął na dachu piętrowego autobusu, który krążył wokół siedziby Sony, z transparentem „Idź do diabła, Mottola”. Mimo że oficjalnie już dla niego nie pracowałem, musiałem z nim o tym porozmawiać. Chronienie go było przyzwyczajeniem, którego nie mogłem się wyzbyć. Miałem nadzieję, że wciąż mam na niego jakieś wpływy, i spotkałem się z nim w pokoju hotelowym w Palace. - Co ty wyprawiasz? - zapytałem. - Jesteś Michaelem Jacksonem. Nie powinieneś zniżać się do takiego poziomu. Siedział za biurkiem. Właśnie skończył rozmawiać z szefem swojego fanklubu, z którym planowali wiec poparcia z udziałem fanów. - Frank, ci ludzie chcą odebrać mi katalog. Jestem zmęczony tym, że ciągle się mnie wykorzystuje. Trzeba ich zdemaskować - odpowiedział. - Zgadzam się z tobą w sprawie Sony - powiedziałem, próbując okazać jak najwięcej zrozumienia. Mimo to nie potrafiłem pojąć sensu paradowania z transparentami. - Po prostu jestem przeciwny akcji z autobusem. Michael był zmęczony i zły. Taki rodzaj publicznych wystąpień nie leżał w jego naturze. Brakowało mu sił. Miał nadzieję - i spodziewał się - że płyta uwolni go od

problemów finansowych i od pozwów, którymi go dręczono. Wyładowywał swoje rozczarowanie na Sony. Jeżeli wciąż bym dla niego pracował, zrobiłbym wszystko co w mojej mocy, by ochłonął. Porozmawiałbym z nim i uniknął tak upokarzających sytuacji. Nie wiem, kogo wtedy słuchał, ale każdy, kto namawiał go do takich posunięć, był złym doradcą. Plany marketingowe Sony dla „Invincible” nie miały nic wspólnego z rasizmem, a przedstawianie ich w takim świetle było moim zdaniem poniżej poziomu Michaela. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego - powiedziałem. Oczywiście ponieważ wtedy dla niego nie pracowałem, mój sprzeciw nie miał znaczenia. Ale nie o to mi chodziło. Przyzwyczaiłem się popierać Michaela we wszystkim, co robi. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem mu, że według mnie postępuje niesłusznie. Kilka miesięcy później znowu zabrałem głos. Nie mogłem się powstrzymać. Oficjalnie dla niego nie pracowałem, ale nie potrafiłem milczeć. Wtedy widywaliśmy się i rozmawialiśmy na tyle często, na ile pozwalały nasze zajęcia. Trudy Green, która w tamtym czasie pracowała jako menedżerka Michaela, powiedziała mu, że podczas nadchodzącej gali MTV Music Awards planowanej na 29 sierpnia 2002 roku - czyli w jego czterdzieste czwarte urodziny - stacja telewizyjna przyzna mu nagrodę dla „Artysty Milenium”. Nigdy wcześniej nie wręczano takiej statuetki. Kiedy Michael po raz pierwszy mi o tym wspomniał, brzmiało to świetnie. Był zaszczycony i cieszył się z takiego wyróżnienia. Później dowiedziałem się od przyjaciela, który w tym czasie pracował w MTV, że taka nagroda nie istnieje. W rzeczywistości stacja nie planowała wręczenia Michaelowi żadnej statuetki. Chcieli tylko zaprosić go ze względu na urodziny. Kiedy mu o tym powiedziałem, natychmiast zadzwonił do Trudy. Włączył tryb głośnomówiący, bym słyszał rozmowę. Trudy zarzekała sie, że nie mam pojęcia, o czym mówię. Zastanawiała się też, co w ogóle sobie myślałem, rozmawiając z MTV? (Byłem po prostu wrzodem na jej tyłku, oto co tam robiłem). - Tak - Michael przyznał jej rację. - Frank pewnie coś pomieszał. Po tej rozmowie powiedział, że muszę być pewny, zanim coś powiem i zacznę stwarzać problemy. Nie pozostało mi więc nic innego, jak wierzyć, że przekazane mi informacje były nieprawdziwe. Kiedy jednak znów skontaktowałem się z przyjacielem z MTV, potwierdził swoją wersję. Według niego to Trudy nie wiedziała, co mówi... albo kryło się za tym coś jeszcze gorszego. Znów doniosłem Michaelowi o tym, co usłyszałem. Ale on miał już dość. Nie chciał, żebym się wtrącał. - Jesteś jeszcze młody - odpowiedział. - Musisz słuchać innych i uczyć się od nich i

ode mnie. Zaufaj mi, Frank. Jeżeli nie miałbym co do tego dobrych przeczuć, nie wszedłbym w to. Ale chodzi o nagrodę dla „Artysty Milenium”. To ważna sprawa. - Okay, nie ma problemu - odpowiedziałem. Ale nie mogłem tak tego zostawić. W wieczór ceremonii ostrzegłem go po raz trzeci. Teraz miał mnie naprawdę po dziurki w nosie, o czym jasno i wyraźnie mi powiedział. W jego opinii zbyt mocno naciskałem. Cieszył się tą nagrodą i nie chciał wierzyć w nic, co mogłoby zachwiać tę radość. Miałem nadzieję, że się mylę, ale byłem niemal pewien swoich racji. Michael zaprosił na ceremonię całą moją rodzinę, ja jednak nie byłem w stanie oglądać tego na żywo. - Chyba najlepiej będzie, jeżeli dziś z wami nie pójdę - powiedziałem. - Idźcie. Spotkamy się po imprezie. Michael zabrał resztę mojej rodziny na widownię, a ja wróciłem do swojego pokoju. Tamtego wieczoru, kiedy Britney Spears zapowiadała Michaela, nazwała go „artystą milenium” i wręczyła mu tort. Nie było nagrody. Co gorsza Michael wygłosił wcześniej przygotowane przemówienie. Była to niezręczna sytuacja, a prasa jak zawsze nie pozostawiła na nim suchej nitki. Z jednej strony miałem nadzieję, że dla dobra Michaela moje informacje będą nieprawdziwe. Z drugiej - kiedy prawda wyszła na jaw, okazało się, że miałem rację. Następnego dnia rzecznik MTV mówił, że „doszło do jakiegoś nieporozumienia”, a ja doskonale wiedziałem, w którym miejscu - w biurze Trudy. Spotkałem się później z Michaelem w jego apartamencie. Przed snem chciał wypić ze mną trochę soku Jezusa. Kiedy otwierał drzwi, był ubrany w spodnie od piżamy, podkoszulek i kapelusz. - Tak, tak, tak - powtarzał, prowadząc mnie do salonu. W ten sposób przyznawał: „Miałeś rację”. Jeszcze przed moim przyjściem zamówił dwie butelki białego wina. Po wypiciu pierwszego kieliszka powiedziałem: - Powiem to tylko raz, a później już nie będziemy do tego wracać... A nie mówiłem? Uśmiechnąłem się. - Tak, tak. Tylko nie pękaj z dumy - odrzekł. - Za późno. Obaj wybuchliśmy śmiechem. Michael przywykł do tego, że wyrażałem się bez ogródek, i przesadnie się tym nie przejął. Dlatego byłem w szoku, kiedy kilka tygodni później dostałem list od Briana Wolfa,

jednego z jego prawników. Zaznaczono w nim, że treść wyraża wolę Michaela. Zakazywano mi kontaktów z nim oraz przyjaciółmi i współpracownikami, których poznałem podczas swojej pracy. Zabraniano mi również przedstawiania się jako osoba pracująca dla niego. Było to poważnie wyglądające pismo, którego odpisy otrzymali: Michael, John McClain, Trudy Green, John Branca (inny prawnik Michaela) oraz Barry Siegel (jego księgowy). „Co jest, do diabła?”, pomyślałem. Przez chwilę myśli kłębiły się w mojej głowie, ale w końcu wszystko stało się jasne. Zdałem sobie sprawę, o co chodzi, i nie miało to nic wspólnego ani z Michaelem, ani ze mną. Już to przerabiałem: list był taki sam jak ten, w którym oskarżono mnie o korupcję. Jednak tym razem zamiast kłamstw adresowanych do Michaela pismo skierowano do mnie. Bez wątpienia oczekiwano, że się go przestraszę. Jego autorzy wciąż byli na mnie wkurzeni za kwestionowanie ich decyzji i zagrażanie pozycji. Teraz raz na zawsze próbowali odciąć mnie od Michaela. Z taką sytuacją przyszło mi się zmierzyć po tak wielu latach naszej przyjaźni...

Michael w naszym pokoju hotelowym podczas wycieczki do Eurodisneylandu.

Podczas występów z „Billie Jean” Michael przechodził budzącą podziw metamorfozę. Częściowo jego mistrzostwo polegało na tym, że jakimś cudem sprawiał, iż każdy ruch wyglądał na łatwy i swobodny. Ale za tą prostotą dostrzegałem głębokie zrozumienie Michaela dla sztuki kompozycji i opowiadania historii.

Moja siostra Marie Nicole, Michael i mój brat Dominic w hotelu w Rio de Janeiro w Brazylii. Na tym ujęciu Michael uczy ich grać w karty po długim dniu zdjęciowym do wideoklipu „They Don’t Care About Us”.

Michael podczas występu z „The Way You Make Me Feel”.

Słuchamy z Michaelem muzyki w domu moich rodziców w Franklin Leaks, w New Jersey.

Michael potrafił być niesamowicie zabawny i zawsze wycinaliśmy sobie jakieś numery. Tu robię mu rogi. To zdjęcie zrobiono za kulisami specjalnego koncertu, który Michael dał dla sułtana Brunei. Od lewej: Eddie, Michael, Dominic i ja.

Moja mama Connie z Michaelem za kulisami przed jednym z koncertów „HIStory”.

Zrobiłem to zdjęcie, kiedy Michael telefonował w hotelu Four Seasons. Widać na nim wyraźnie ślady bielactwa na jego rękach.

Aldo, Marie Nicole i Dominic z Michaelem w Brazylii.

Marie Nicole i Aldo śpią na kolanach Michaela w Sao Paulo w Brazylii po pracy na planie „They Don’t Care About Us”.

Moja babcia Nicoletta Sottoli z Michaelem w domu moich rodziców w Franklin Lakes, w New Jersey. Michael bardzo ją kochał - z wzajemnością. Nawet zadedykował jej jedną ze swoich nagród.

Moja rodzina bardzo dużo podróżowała z Michaelem podczas trasy „HIStory”. Nie miało znaczenia, gdzie akurat byliśmy - każdy koncert był niesamowity. Fani kochali Michaela, a on odwzajemniał to uczucie.

Marie Nicole, Dominic, Michael i Aldo śpią w samochodzie w drodze powrotnej do hotelu podczas trasy „HIStory”.

Ojciec zrobił to jakże wymowne zdjęcie, stojąc z boku sceny, kiedy Michael śpiewał „Beat It” na koncercie „HIStory”.

Aldo, Dominic i Marie Nicole z Michaelem za kulisami przed jednym z koncertów „HIStory”.

Michael często pojawiał się publicznie, ale incognito. Zawsze zakładał przebranie najczęściej osobliwy turban, który zakrywał mu twarz. Tak jak na tym zdjęciu, na którym widać go z moim rodzeństwem w Disney World na Florydzie.

Po przejażdżce na karuzeli SpiderMan w Disney World na Florydzie. Od lewej: dr Alex Farshchian, SpiderMan, Joseph Farshchian (syn lekarza), Michael, jego syn Prince, córka Paris (w maskach SpiderMana) i ja.

„Śpiący Prince” - prawie dwumetrowy obraz zamówiony przez Michaela, na którym mój brat Eddie (po lewej) i ja (po prawej) jesteśmy królewskimi strażnikami strzegącymi Prince’a, który śpi na swoim tronie.

Prince i Paris z moim psem Guccim siedzą przy kominku w domu moich rodziców w Franklin Leaks.

Michael śpiewa „Smooth Criminal”.

Michael z Markiem Schaffelem, producentem „What More Can I Give”, w studiu nagraniowym na Florydzie.

Michael miał obsesję na punkcie każdego aspektu procesu nagraniowego, zwracał uwagę na każdy szczegół utworu i - jeśli nie był zadowolony z efektów - często prosił producentów, by zaczynali pracę od początku. Mogło to irytować, ale rezultaty były mistrzowskie.

Michael w studiu podczas pracy nad wideoklipem do „What More Can I Give”.

Michael był swawolny nie tylko w towarzystwie mojej rodziny. Lubił żartować z wieloma ludźmi i potrafił sprawić, że dorośli mężczyźni zachowywali się jak dzieci. To wyjaśnia, dlaczego Marc Schaffel robi na tym zdjęciu Michaelowi rogi.

Ja, Dieter Wiesner i Michael w Neverladzie podczas zbiórki funduszy dla brazylijskiego artysty Romero Britoo, która zbiegła się z czterdziestymi piątymi urodzinami Michaela. Michael powiedział: „Było to najlepsze przyjęcie, jakie kiedykolwiek wyprawiono w Neverlandzie”.

Urodzinowy prezent od Romero Britto dla Michaela.

Tort urodzinowy Michaela.

Michael rozpoczął walkę na jedzenie...

...a ostatecznie to on skończył cały w cieście.

Aaron Carter z Michaelem po bitwie na jedzenie.

Michael i Rodney Jerkins, znany na całym świecie producent muzyczny. W Neverlandzie pracowali razem nad „Invincible”.

Michael, Chris Tucker, Aaron Carter i Nick Carter w Neverlandzie.

Mike Tyson i Michael w Neverlandzie.

Moja rodzina była w bliskich relacjach z Michaelem aż do końca jego życia. Każdego dnia nam go brakuje. To zdjęcie zrobiono w hotelu Four Seasons. Świętujemy na nim któreś z urodzin Michaela. Tylny rząd od lewej: Michael, ja, mój ojciec, Dominic, Eddie. Z przodu od lewej: Aldo, Prince, Paris, Marie Nicole.

Nie będzie już nikogo takiego jak on. Nigdy.

Część trzecia MICHAEL I JA

Rozdział XIX Sposób na moje szaleństwo. MINĘŁO KILKA MIESIĘCY, ODKĄD OTRZYMAŁEM LIST, w którym zakazywano mi kontaktów z Michaelem. Jednak w listopadzie 2002 roku przyjechałem do Los Angeles, by spotkać się z producentem Markiem Schaffelem, z którym miałem przedyskutować jeden z moich projektów. Mniej więcej w tym samym czasie - niezależnie od treści tamtego pisma - zadbałem o to, by Michael otrzymał w Niemczech Nagrodę Bambi dla „Artysty Pop Milenium”. Marc pracował nad wideoklipem do „What More Can I Give”. Wiedziałem, że Michael wkrótce wyjedzie do Europy, więc zadzwoniłem do niego. - Jestem w LA. Bardzo chciałbym się z tobą spotkać - powiedziałem. Zaprosił mnie do Neverlandu, gdzie wciąż czekały na mnie mój pokój, moje biuro, ubrania, dokumenty i Bóg wie co jeszcze. Minęło już trochę czasu od naszego ostatniego spotkania i nie mogłem się doczekać, kiedy go zobaczę. Ale miałem ze sobą tamten list od Briana Wolfa, który wręcz wypalał dziurę w mojej kieszeni. Gdy przybyłem na ranczo, zaprowadzono mnie do biblioteki. Michael zaraz się tam zjawił i przywitaliśmy się serdecznym uściskiem. Obu nas ucieszyło to spotkanie. Michael odpoczywał. Wydawał się zrelaksowany, jasno myślał, a ja miałem nadzieję, że paranoja i gniew związane z premierą „Invincible” są już za nim. Podziękował mi za zorganizowanie Bambi. Kiedy już opowiedzieliśmy sobie, co u nas nowego, przeszedłem do sedna. - Muszę być z tobą szczery. Jest coś, co mnie naprawdę rozzłościło i rozczarowało. Dlaczego wysłałeś do mnie ten list? Podałem mu kartkę. Czytając, coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia. - Nie wysłałem tego listu, Frank - odpowiedział zdecydowanie. Jeżeli miałem jakiekolwiek podejrzenia, że udaje, iż o niczym nie wie, rozwiały się w ciągu kilku sekund. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do Karen. - Dlaczego ktoś wysłał Frankowi pismo bez mojej zgody? - zapytał. - Brian Wolf ma się ze mną natychmiast skontaktować. Karen nie otrzymała kopii listu i nie miała pojęcia o tej sprawie. Była jednak centralnym kontaktem Michaela - osobą, do której dzwonił, gdy chciał załatwić coś w mgnieniu oka. Był wściekły. Byłem przekonany, że nie kłamie - nigdy wcześniej nie widział

tego listu. - Twoi rodzice o tym wiedzą? - zapytał, wciąż trzymając słuchawkę w ręku. - Tak, powiedziałem im. Od razu zadzwonił do mojego ojca. - Nie miałem pojęcia, że do Franka wysłano takie pismo. Nie autoryzowałem go i jest mi bardzo przykro, że doszło do czegoś takiego - powiedział. Od czasu, kiedy otrzymałem tę kartkę papieru, nie wiedziałem, jakie zdanie ma o mnie Michael. Teraz, gdy zobaczyłem jego reakcję, bardzo mi ulżyło. Wszystko było po staremu. Jednak bardziej niż kiedykolwiek zrozumiałem, że w jego organizacji mam kilku potężnych wrogów, którzy obrali mnie sobie za cel. I chociaż Michael też to widział, nie miał zamiaru nikogo zwalniać z tej przyczyny. Jasne, moim zdaniem ten list był powodem, by ktoś pożegnał się z posadą, jednak na przestrzeni lat było mnóstwo innych rzeczy, które według mnie powinien był zrobić, ale ich nie robił. Doświadczenia z przeszłości nauczyły mnie, że Michael sam podejmuje decyzje. Wziąłem głęboki oddech i odpuściłem. Było to łatwiejsze, niż się spodziewałem. A to dlatego, że nie mogłem się doczekać spotkania z małym Blanketem. Nie mogłem uwierzyć, że ma już osiem miesięcy. Michael zaprowadził mnie do jego pokoju - tego samego, w którym mieszkali kiedyś Prince i Paris, zanim przeprowadzili się do własnych na tym samym piętrze. Chłopczyk spał, a my na niego patrzyliśmy. Był tak samo uroczy jak pozostali dwoje w jego wieku. Spojrzałem na Michaela - wyraz jego twarzy zdradzał, że narodziny Blanketa nie zmniejszyły jego entuzjazmu wobec ojcostwa. Wróciliśmy do biblioteki. Tam Michael mimochodem wspomniał nazwiska dwóch osób, które - jak się wkrótce okazało - miały mu bardzo zaszkodzić. Pierwszą był Martin Bashir, który - jak tamtego dnia się dowiedziałem - kręcił o nim film dokumentalny. Autorem pomysłu był przyjaciel Michaela Uri Geller, który zasłynął z tego, że siłą myśli potrafi giąć łyżki. Powiedział mu, że rozmowa z szanowanym dziennikarzem, takim jak Bashir, zrewolucjonizuje jego wizerunek i sprawi, że ludzie lepiej go zrozumieją. Na Michaelu szczególne wrażenie zrobiła informacja, że Bashir przeprowadził wywiad z księżną Dianą. W kolejnych latach wiele osób, w tym ja sam, kwestionowało decyzję Michaela o udziale w programie Martina Bashira. Szczerze przyznam, że nie znam szczegółów rozmów, które przekonały go do podjęcia tego kroku. Ale na podstawie jego opowieści wyobrażam sobie, że Uri i Bashir odwołali się do jego ego, mówiąc coś w stylu: „Michael, spójrz na tych wszystkich ludzi, którzy udzielili wywiadów. Jesteś Królem Popu. Świat zna twoją muzykę. Teraz powinien poznać ciebie. Twoje życie jest fascynujące i pouczające”. I chociaż

początkowo mógł być sceptyczny, uległ ich namowom. Dodatkowo szybko dostrzegłem, że miał nadzieję, iż ten program położy kres artykułom, w których pisano o nim „Wacko Jacko”. Mogę sobie wyobrazić jego tok myślenia: skoro ludzie tak dobrze zareagowali na niezwykle osobistą mowę wygłoszoną na Uniwersytecie w Oxfordzie, to być może, jeśli jeszcze bardziej się otworzy, szersza publiczność zobaczy i zrozumie, kim naprawdę jest. - Jesteś tego pewien? - zapytałem, nawet nie próbując ukryć niepokoju. Michael był przyzwyczajony do mojej ostrożności. - Tak, Frank - odpowiedział. - Mam wszystko pod kontrolą. Bashir nie może upublicznić niczego bez mojej zgody. Te słowa w pewnym sensie mnie uspokoiły. Michael pozwalał dziennikarzowi, który towarzyszył mu również podczas ceremonii rozdania nagród Bambi, na wiele, ale to on sam miał podjąć decyzję co do finalnej wersji dokumentu. W końcu jeśli to do Michaela miało należeć ostatnie słowo, jak mógłby zostać przedstawiony w programie w niekorzystnym świetle? - Wiesz, z kim właśnie się minąłeś, Frank? - zapytał Michael, wyrywając mnie z moich przemyśleń na temat intencji Bashira. - Kilka dni temu na ranczu był Gavin. Gavin był kimś, o kim od pewnego czasu nie myślałem, co zapewne było najlepszym wyjściem. W 2000 roku, kiedy Gavin Arvizo miał dziesięć lat, zdiagnozowano u niego raka. Michael usłyszał o jego losie i zorganizował dla niego zbiórkę krwi. W odpowiedzi na to chłopak poprosił o spotkanie z nim. Dlatego też tamtego roku Michael wielokrotnie zapraszał go do Neverlandu. W tamtym czasie Gavin poruszał się o kulach, był słaby po chemioterapii. Mój przyjaciel próbował mu pomóc, każdego dnia dodawał mu otuchy. Zachęcał go do walki z rakiem, obiecywał mu więcej wizyt na ranczu, jeśli będzie na tyle zdrów, by znieść podróż. Poza podtrzymywaniem na duchu wspierał Gavina i jego rodzinę również finansowo. Gavin był tylko jednym z wielu dzieci, którym Michael starał się pomagać. Podczas gdy rodzice większości z nich byli niezwykle uprzejmi i wdzięczni za jego wysiłki, rodzina Arvizo od samego początku przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Początkowo nie mogłem zarzucić im niczego konkretnego, miałem jedynie złe przeczucia. Później, podczas jednej z pierwszych wizyt, David - ojciec Gavina - poprosił mnie o pieniądze na zakup samochodu. Chociaż byli w Neverlandzie zaledwie kilka razy, Michael już i tak bardzo wiele dla nich zrobił. Zdawałem sobie sprawę, że przekazywanie gotówki jest bardzo ryzykownym posunięciem. - Nie damy wam pieniędzy - odpowiedziałem. - Ale porozmawiam z Michaelem i zapytam, czy nie mamy dodatkowego samochodu, który moglibyśmy wam pożyczyć.

Okazało się, że taki znaleźliśmy. Michael podarował rodzinie swoje stare, nieużywane auto. Jednak już sama rozmowa z Davidem była dla mnie ostrzeżeniem. Po wszystkim, co Michael przeszedł z Chandlerami, byłem bardzo ostrożny wobec innych rodzin, które próbowały go wykorzystać. Następny rok, 2001, Michael poświęcił pracy nad „Invincible”, w związku z czym odsunął się od Arvizów. Kiedy nagrywaliśmy w Nowym Jorku, Gavin robił wszystko, by się z nim skontaktować - wydzwaniał do mnie, do ochroniarzy i nie ustępował, zanim Michael w końcu z nim nie porozmawiał. Włączyliśmy tryb głośnomówiący i podczas ich rozmowy słyszeliśmy, jak matka chłopaka szepcze w tle: - Powiedz mu, że chcemy się z nim zobaczyć - syknęła. - Powiedz: „Jesteś naszą rodziną. Tęsknimy za tobą, naszym tatusiem”. Gavin jak papuga powtarzał wszystko, co kazała. Powróciły moje obawy dotyczące Arvizów i wprost powiedziałem o nich Michaelowi. - Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Podzielał mój niepokój, ale było mu szkoda Gavina i jego rodzeństwa. - Bądź miły - odpowiedział i lekceważąco machnął ręką. - To takie smutne. Rodzice potrafią wszystko zepsuć. Biedny Gavin jest niewinnym dzieciakiem. Biorąc pod uwagę doświadczenia z Jordym Chandlerem, zdawaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństw, które wiązały się z utrzymywaniem relacji z rodziną taką jak ta. Ale jednocześnie Gavin był bezpiecznie daleko i Michaelowi trudno było nie odbierać telefonów od chłopca, który twierdził, że go kocha i potrzebuje. Nie wiedział, ile złego może z tego wyniknąć. W latach 2001 i 2002 nie słyszałem, by ktoś wspominał imię Gavina, i o ile było mi wiadomo, Michael nie widział się z jego rodziną - aż do tamtej chwili. Kiedy usłyszałem, że chłopak, który teraz miał trzynaście lat, przebywał ostatnio na ranczu, od razu powrócił mój sceptycyzm. - Czyli nie straciłem wiele - powiedziałem. - Daj spokój, Frank - odpowiedział Michael i znów powtórzył słowa, które słyszałem dwa lata wcześniej. - To miły chłopak. Nie wiń go za jego rodziców. - Tak, masz rację - odrzekłem niechętnie. W zasadzie zgadzałem się z nim, ale Jordy również był ofiarą ukrytych motywów swoich rodziców. Wciąż zauważałem podobieństwo do tamtej historii. Michael próbował mnie przekonać o dobrych intencjach chłopaka i wyjaśnił, że przed kamerą opowiedział on Bashirowi, jak bardzo mój przyjaciel mu pomógł.

- Wspaniale! - Byłem szczerze zadowolony. - Wszyscy powinni się dowiedzieć, że pomagasz ludziom na całym świecie. Niezależnie od tego, jak ostrożny byłem wobec Arvizów, udział chłopaka w wywiadzie z dziennikarzem uważałem za dobry pomysł. Zwłaszcza że do Michaela miało należeć ostatnie słowo w kwestii kształtu programu. Skoro tak bardzo pomagał Gavinowi i jego rodzinie, chłopak nie mógł powiedzieć o nim niczego złego. Jeżeli Michaelowi podobało się to, co słyszał, nie mogło mu to zaszkodzić, prawda? Akurat! Zanim Michael pojechał do Niemiec na ceremonię Bambi, miał się pojawić w sądzie w związku z oskarżeniami Marcela Avrama w sprawie odwołanych koncertów milenijnych. Jak to często bywało, przed wyznaczonym terminem rozprawy nie mógł spać. Następnego ranka nie był w dobrej formie - był nieogolony i nieuczesany. Kiedy szedł z samochodu na salę sądową, na jego nosie można było zauważyć plaster, który pomagał mu oddychać. Ale w tamtej chwili, w której powstała niewyobrażalnie duża liczba zdjęć, niewiele osób tak zinterpretowało rolę plastra. Obecni na miejscu dziennikarze skupili się na wyglądzie Michaela. Mimo że od lat nie ukrywał swojej walki z vitiligo, spekulowano, że stara się wybielić. A teraz te obelgi stały się jeszcze bardziej podłe - paparazzi niedorzecznie twierdzili, że jego nos odpada po wielu operacjach plastycznych. Nie był to pierwszy raz, kiedy prasa tak brutalnie reagowała na jego wygląd. Być może dlatego, że widywałem go regularnie, ale - jakkolwiek może zabrzmi to dziwnie według mnie wyglądał normalnie. Stopniowo jaśniejący kolor skóry nie był dla mnie tajemnicą i nie powinien być nią dla nikogo. Michael mówił o tym wiele razy, ale do dziennikarzy wciąż to nie docierało. Albo po prostu nie wierzyli jego słowom. Jeśli chodzi o operacje plastyczne, większość z nich przeszedł, zanim zacząłem dla niego pracować, i nie zwracałem większej uwagi na to, co działo się później. Nigdy o nich nie rozmawialiśmy - nie dlatego, że ten temat był zakazany, ale ponieważ sam go nie poruszał, a ja akceptowałem go takim, jakim był. Jeżeli chciał coś zmienić - jego sprawa. Wyobrażam sobie, że ostatecznie za tym wszystkim kryły się jego przeżycia z dzieciństwa. Często wspominał, że kiedy był mały, ojciec wyśmiewał jego wielki nos. Moim zdaniem Michael wyglądał doskonale, zanim zaczął zmieniać twarz, ale sądzę, że kiedy patrzył w lustro, nie widział tego, kogo dostrzegali inni. Chociaż miał mniejszy nos, jego zdaniem wciąż był on za duży. Jednak nie skupiał się na wyglądzie przez cały czas, który razem spędzaliśmy. Zatem nawet jeśli trudno mu było zaakceptować swoją twarz, ta kwestia nie dominowała w jego myślach i działaniu ani nie

świadczyła o tym, że ma problemy z postrzeganiem samego siebie czy z trzeźwym ocenianiem rzeczywistości. Prawdę mówiąc, lekceważyłem operacje jako raczej typową rzecz w hollywoodzkim świecie. Jeżeli zdaniem niektórych posunął się za daleko, trudno - w przypadku Michaela nie było to nic nowego. Być może byłem zbyt blisko całej sytuacji i trudno było mi spojrzeć na nią z dystansem. Ale kiedy obserwowałem, jak Michael męczy się z własnym wyglądem, nie umiałem mu nie współczuć. Starałem się pomóc mu przetrwać negatywne historie medialne. Nie znosił głupich i okrutnych artykułów, które wypisywano na jego temat w brukowcach. Lubił swój nos i nawet jeśli jego wygląd podczas rozprawy w sprawie Avrama był niepokojący, twierdzenie, że miał odpaść, było poza granicą absurdu. - Dlaczego tak się na mnie uwzięli? - pytał. - Widzisz, Frank? Widzisz, co mi robią? Jeżeli chodziłoby o kogokolwiek innego, wszystko byłoby w porządku. Można kupić te plastry w każdej aptece. Pomagają mi oddychać. Jeżeli nie chodziłoby o mnie, nikt nie powiedziałby nawet słowa. Ale ludzie zawsze starają się znaleźć we mnie coś, co mogliby mi wytknąć. Miał oczywiście rację, ale w brukowcach i tak spekulowano o tym, jaką to tajemnicę skrywa pod przyklejonym na nosie plastrem. Ostatecznie nie miał zamiaru zmieniać swojego zachowania tylko dlatego, że z niego kpiono. Następnego dnia, jeszcze przed wyjazdem do Niemiec, przedstawił mi Martina Bashira. Od razu spojrzałem mu prosto w oczy i stanowczo uścisnąłem jego dłoń - jak zawsze kiedy poznaję nowych ludzi. Jego uścisk był słaby, co nigdy nie jest dobrą wróżbą. Kiedy mu się przyglądałem, sprawiał wrażenie, jakby unikał mojego wzroku. - Słyszałem, że przeprowadza pan wywiad z Michaelem. Proszę mi o tym opowiedzieć. - To będzie wspaniały program - odpowiedział Bashir. - Zaprezentujemy Michaela w najlepszym świetle. Był niesamowicie uprzejmy, mimo to nie zdobył mojego zaufania. Oczywiście nie mogłem przewidzieć konsekwencji, jakie pociągnie za sobą opublikowanie jego tzw. dokumentu, ani tego, że podczas późniejszego procesu ten film zagrozi mojej reputacji. Chociaż Michael wyjeżdżał do Niemiec, namówił mnie, bym został na ranczu aż do jego powrotu. Pomysł mi się spodobał. Wciąż widywałem się z Markiem Schafellem, który mieszkał w sąsiednim Calabasas, zatem Neverland był dla mnie doskonałą bazą wypadową. Zaraz po wylocie Michaela do Europy w wiadomościach zobaczyłem relację z Niemiec. Było na niej widać, jak mój przyjaciel wystawia przez balkon pokoju hotelowego

małego Blanketa. Na początku nie mogłem oderwać wzroku od ekranu, byłem w szoku. Przed oczami już widziałem nagłówki gazet. Jedyna myśl, jaka chodziła mi po głowie, brzmiała: „Nie będzie z tego nic dobrego”. Próbowałem sobie wyobrazić kontekst nagrania. Fani chcieli zobaczyć Blanketa, zatem Michael, spełniając ich życzenie, pokazał im dziecko. Podniósł je nad barierką, by mogli mu się lepiej przyjrzeć. Kiedy chłopczyk wierzgnął małą nóżką, Michael od razu go cofnął i - jak zawsze - trzymał z całych sił. Na pewno by go nie upuścił - ani w pokoju hotelowym, ani tym bardziej z balkonu. Nigdy nie zrobiłby niczego, co krzywdziłoby jego dzieci bądź im zagrażało. Michael od lat rozmawiał z fanami z hotelowych balkonów. W jego ocenie taka forma pokazania im ukochanego najmłodszego syna była zupełnie naturalna. Jednocześnie od razu dostrzegłem, że jego zachowanie jest nieostrożne i niebezpieczne. To było głupie, by trzymać dziecko - nawet bardzo mocno - na takiej wysokości. Jeżeli Michaela uważano za stukniętego, kiedy jeździł piętrowym autobusem wokół siedziby Sony albo paradował z plastrem na nosie, teraz, gdy narażał syna, sprawiał wrażenie kompletnie pomylonego. Z zewnątrz sytuacja wyglądała źle i została błędnie oceniona. Na fali spekulacji o jego wyglądzie fizycznym ludzie na całym świecie zaczęli dodatkowo poważnie wątpić w jego zdrowy rozsądek. Bardziej niż ktokolwiek inny wiedziałem, że Michael nie jest szalony. Owszem, ekscentryczny, ale nie szalony. Ale prawda o stanie jego umysłu nie miała znaczenia. Liczyło się to, jak inni odbiorą wydarzenie, które miało miejsce na hotelowym balkonie. Sytuacja, która rozpoczęła się od złej oceny, szybko zamieniła się w gorący skandal podgrzewany przez brukowce. Jak większość błędów Michaela ten również nagrano, odtwarzano i poddawano ocenom sto milionów razy. Teraz jednak ludzie nie skupiali się na jego nosie, lecz zastanawiali się, czy jest dobrym ojcem. Bez wątpienia Michael zrobił bardzo wiele dobrego i chociaż ludzie o tym wiedzą, wciąż trudno im pogodzić jego hojność i filantropię z pozostałymi aspektami jego wizerunku. Tę sprzeczność można było zauważyć w całej okazałości, kiedy następnego wieczoru odbierał nagrodę Bambi i po raz pierwszy pokazano wideo Marca Shaffela do „What More Can I Give”. To wydarzenie samo w sobie powinno być pełnym emocji, wzruszającym momentem w długiej karierze każdego wykonawcy. Ale ponieważ miało miejsce zaraz po incydencie z Blanketem, było pozbawione wszelkiego sensu. Przez te dwie zestawione sytuacje opinia publiczna musiała pogodzić ze sobą skrajnie różne wizerunki Michaela - z jednej strony widzieli dziwnie wyglądającego, nieprzewidywalnego człowieka, który zakrywa twarze swoich dzieci i lekkomyślnie wystawia jedno z nich przez balkon pokoju hotelowego, z

drugiej muzycznego geniusza, który używa swojej twórczości, by pomagać innym. Ludzie kochali tego drugiego Michaela, ale z jakichś powodów czuli się w obowiązku posądzania pierwszego o najgorsze. Po powrocie Michaela z dziećmi zjedliśmy kolację, położyliśmy je spać i rozmawialiśmy o pobycie w Niemczech. Wystosował oświadczenie, w którym napisał, że tamten epizod był „potwornym błędem”, że dał się „ponieść chwili”, ale nigdy „celowo nie naraziłby życia żadnego ze swoich dzieci”. Niemal to samo wyznał i mnie, tylko bardziej defensywnym tonem. - Fani chcieli zobaczyć dziecko - powiedział. - Więc im je pokazałem. Mam mocny uścisk. Nigdy nie naraziłbym mojego syna na niebezpieczeństwo. Kropka. Koniec dyskusji. Ale oczywiście to, że Michael uznał temat za zamknięty, nie oznaczało, że inni również. Zdaniem wielu osób na naprawienie szkód było już za późno. Niedługo po powrocie z Niemiec Michael musiał znów stawić się w sądzie w związku z pozwem Marcela Avrama. Kiedy poprzednio zjawił się na sali sądowej, był śledzony przez prasę z uwagi na wygląd. Później doszło do incydentu z Blanketem. A teraz Michael przełożył datę rozprawy, twierdząc, że w nogę ugryzł go pająk. W prasie zawrzało od spekulacji, że kłamie. W rzeczywistości zameldował się w szpitalu, gdzie dostał kroplówkę i witaminy - czasem tak robił. W środku nocy obudził się, żeby pójść do łazienki. Zapominając o tym, gdzie jest i że wciąż jest podłączony do kroplówki, wstał. Igły rozdarły mu nogę. Wyjaśniając nieobecność na rozprawie, pokazał sędziemu ranę i wymyślił historię o ugryzieniu przez pająka. Sędzia spojrzał na niego i nie powiedział ani słowa. Prawdopodobnie wiedział, że nie chodzi o ugryzienie, ale rozsądnie postanowił nie drążyć tematu. MIMO MEDIALNEGO CYRKU wywołanego hotelowym incydentem z Blanketem Boże Narodzenie 2002 roku w Neverlandzie było wspaniałe. Przyjechała moja rodzina, Omer Bhatti ze swoimi bliskimi, znajomi Michaela z Niemiec, a nawet doktor Farshchian z krewnymi. Uwielbialiśmy święta z pompą, z mnóstwem jedzenia, prezentami i wszędobylskimi dzieciakami. Od lat mieliśmy taki sam gwiazdkowy rytuał. Kilka miesięcy wcześniej kupowaliśmy z Michaelem prezenty - czasem Karen pomagała nam znaleźć to, co sobie wymyśliliśmy. Wszystko, co kupiliśmy, trzymaliśmy w remizie strażackiej. (Z uwagi na rozmiar Neverlandu oraz jego położenie z dala od miasta prawo ubezpieczeniowe Kalifornii wymagało, by na ranczu działała osobna straż pożarna; zatrudniano nawet na pełen etat strażaka, a na małym wozie strażackim prezentowało się logo Neverlandu). Pracownicy pakowali prezenty,

opisując zawartość każdego z nich. Później, w Wigilię, podpisywaliśmy paczuszki i przygotowując się na następny poranek, kładliśmy je pod choinką. W pierwszy dzień świąt spaliśmy do późna, ponieważ wiedzieliśmy, że nie od razu będziemy mogli odpakować podarunki. Mój ojciec zawsze pracował w Wigilię, więc mogliśmy się tym zająć dopiero po tym, jak doleciał do nas ze Wschodniego Wybrzeża. Wszyscy się stroiliśmy... i czekaliśmy. Prince i Paris byli niesamowicie cierpliwi - nie tylko dlatego, że przyzwyczaili się do tego rytuału, lecz także ponieważ ich tata wytrwale uczył ich wdzięczności i szacunku. Po przyjeździe mojego ojca Michael zajmował miejsce przy choince i niczym Święty Mikołaj rozdawał prezenty. Kilka dni po Wigilii wszyscy się rozjechali. Spędziliśmy z Michaelem dzień na oglądaniu filmów i pracy w jego biurze. Późnym popołudniem zdecydowaliśmy się na wizytę w piwniczce z winem, która była naszym tajnym pomieszczeniem - przytulnym miejscem urządzonym pod pokojem zabaw. Drzwi do niej wyglądały jak część ściany, trzeba było zatem dokładnie wiedzieć, gdzie się znajdują, by je dostrzec. Na dole otworzyliśmy butelkę białego wina. Osobiście uwielbiam czerwone, w przeciwieństwie do Michaela. Tamtego popołudnia rozmawialiśmy o przyszłości, naszych celach na kolejny rok. Mówił o śmiałych i ambitnych planach i jestem pewien, że był zdeterminowany, by je zrealizować. - Zamierzam wydostać się z tego finansowego bagna, w które inni przemienili moje życie - zaczął. Wtedy po raz pierwszy otwarcie przyznał przede mną - a o ile dobrze wiem, także przed kimkolwiek - że jest w tarapatach finansowych. Zdumiało mnie, że w końcu zamierza wypić nawarzone piwo. - Tak, to ich wina - odpowiedziałem. - Ale również twoja, bo im na to pozwoliłeś. - Musiałem skupić się na tworzeniu - powiedział, chcąc się usprawiedliwić. - Wiesz, kiedy nagrywałem płyty „Off The Wall” i „Thriller”, sam podpisywałem każdy czek. Wtedy wszystko działało bez zarzutu. - Co się zmieniło? - Szczerze chciałem się dowiedzieć. - Dlaczego pozwoliłeś, by inni zajęli się twoimi pieniędzmi? - Przerastało mnie to. Nie mogłem panować nad wszystkim - odparł. Chociaż mogło się to wydawać oczywiste, tylko ten jeden raz słyszałem, jak Michael bierze na siebie odpowiedzialność za sytuację, w jakiej się znalazł, i złe działanie jego organizacji. Nawet teraz, wiele lat później, trudno mi zrozumieć, dlaczego tak bronił się przed

rozmowami o problemach takich jak te - nie tylko ze mną, ale z kimkolwiek. Rzecz jasna odpowiedź częściowo sprowadza się do jego braku zaufania i paranoi, ale według mnie nie tylko. Jako osoba, która z trudem akceptowała rzeczywistość, Michael mógł się izolować. Mógł zostać w Neverlandzie i spełniać swoje zachcianki, a na to wszystko pozwalały jego pieniądze. Przyznanie wprost, że w jego finansach panuje chaos, definiowało prawdziwy problem, od którego nie mógł dłużej uciekać. Al Malnik, który zajął się jego pieniędzmi, zapewnił, że wyciągnie go z impasu, w którym się znalazł. Jednak Al wyznał mi również, że zapowiedział Michaelowi: - Nie poradzę sobie, jeżeli mi nie pomożesz. Teraz wyglądało na to, że Michael wziął sobie do serca słowa Ala. Nie miał wyjścia, jeśli chciał zmian. Troska o dobro dzieci bardziej niż cokolwiek innego sprawiała, że był gotów stawić czoła temu, czego przez tak długi czas unikał. Chwilę rozmawialiśmy o moich planach. Wciąż nie byłem pewien, co chcę zrobić ze swoim życiem. Wtedy Michael powiedział: - Wiesz, że zawsze może mi się przydać twoja pomoc. To ty odszedłeś, pamiętasz? Znów możemy razem pracować. - Tak, moglibyśmy - odpowiedziałem. W tamtym momencie zdałem sobie sprawę, że większości osób z organizacji, z którymi miałem na pieńku, już nie ma. Michael i Al Malnik się ich pozbyli. Nie podjęliśmy żadnych decyzji, ale rzeczywistość wyglądała tak, że kiedy przebywałem z moim przyjacielem w Neverlandzie, znów byłem w bezpiecznej strefie. I nie mówię tu wyłącznie o piwniczce z winem, chociaż z pewnością czułem się tam bardzo dobrze. Wiedziałem, na czym polega praca dla Michaela, byłem świadom, czego chce i jak według niego należy załatwiać różne kwestie. Praca z nim była moją bezpieczną przystanią. To była miła chwila. Obaj w pewnym sensie staliśmy na rozdrożu. Od czasu, kiedy przestałem dla niego pracować, nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Teraz wracałem. Skończył płytę i mierzył się z gorzką prawdą o swojej sytuacji finansowej, a przy tym miał siłę, by zacząć wszystko od nowa. Siedzieliśmy w cichej, dobrze nam znanej piwniczce, rozmyślając o życiu, o tym, jak znaleźliśmy się w tym miejscu, w którym jesteśmy, i dokąd teraz zmierzamy. WKRÓTCE PO NOWYM ROKU Michael wyruszył z dziećmi do Miami. Zasugerował, że pod jego nieobecność mogę zaprosić gości. Od lat uwielbiałem dzielić się Neverlandem z kilkorgiem znajomych. Ale kiedy Michael wyjechał na Florydę, wpadł mi do głowy dość głupi pomysł - postanowiłem zaprosić na ranczo Courta i Dereka.

Chociaż może się to wydawać aroganckie z mojej strony (i być może takie było), miałem ku temu swoje powody. W tamtym czasie istniały duże szanse, że pozew, który obaj wnieśli, zostanie wycofany i cała sprawa zakończy się pozasądową ugodą. Chociaż wiedziałem, że Michael nie dotrzymał warunków umowy, jego pogląd na tę kwestię był znacznie prostszy. Kiedy rozmawialiśmy o tym podczas świąt, powiedział: - Ty ich sprowadziłeś z powrotem do mojego życia. Teraz mnie pozywają, więc napraw to. - Dobrze - odpowiedziałem. - Rozmawiałem z nimi bez prawników. Zrobię wszystko co w mojej mocy, by zawrzeć ugodę i oddalić widmo sprawy sądowej. - Pozdrów ich ode mnie - dodał Michael. - I powiedz, że przykro mi, że sprawy zabrnęły tak daleko, ale wciąż ich lubię. Obie strony chciały zawrzeć porozumienie. Michael darzył ich sympatią i szacunkiem, a oni te uczucia odwzajemniali. Wiedziałem o tym i sądziłem, że prawnicy jak zawsze niepotrzebnie

straszą

pozwem.

Równolegle

do negocjacji zespołów

adwokackich

rozmawiałem z obiema stronami. Zapewniałem Courta i Dereka, że opóźnienia nie wynikały ze złej woli Michaela, jemu zaś przypominałem, że podpisał z nimi kontrakt i jest im winny pieniądze. Czułem się częściowo odpowiedzialny za zaistniałą sytuację. Ugoda była ustalona, ale jeszcze niepodpisana. Michael zawsze powtarzał, że najlepszym sposobem na zamknięcie negocjacji jest zaproszenie do Neverlandu. Wydawało mi się, że jeśli Court i Derek wrócą na ranczo jako goście - jak to często bywało w przeszłości - przekonają się, że dni zjadliwości minęły. Rzecz jasna zaproszenie ludzi, którzy pozywają Michaela, do jego domu było dość odważnym krokiem i doskonale zdawałem sobie sprawę, że prawnicy pomyślą, iż zwariowałem. Mają oni jednak tendencję do ignorowania ludzkiego aspektu negocjacji. Tak czy inaczej dwaj dawni współpracownicy Michaela przyjechali na ranczo. Spędziliśmy miły wieczór. Court i Derek jasno powiedzieli, że w rzeczywistości nie chcieli pozywać Michaela. Pragnęli po prostu dostać pieniądze za wykonaną pracę. Wyjechali z rancza przekonani, że Michael lubi ich i szanuje oraz że jest mu przykro, że sprawy tak bardzo się zagmatwały. Wszyscy byli zgodni, że należy odłożyć emocje na bok i zawrzeć ugodę. Tamtej nocy, jeszcze przed ich wyjazdem, zadzwonił do mnie Michael. Był w Miami z moim rodzeństwem - Aldo i Marie Nicole. Dowiedział się o wizycie moich gości. - Frank, po jaką cholerę zapraszasz tych ludzi do Neverlandu? Przeklinał tylko wtedy, kiedy był naprawdę zły albo się wygłupiał. Byłem pewny, że

tym razem nie chodzi o żarty. - Nie rozumiesz. Pozwól mi wytłumaczyć... - zacząłem. Sądziłem, że będzie dla niego oczywiste, że po prostu spełniałem swoją obietnicę starałem się oddalić widmo rozprawy sądowej. Z jakich innych powodów miałbym zapraszać ich na ranczo? Jak niby miałoby to służyć moim osobistym interesom? - Nie rozumiesz, że twoi prawnicy chcą przeciągać ten konflikt? Im dłużej trwa, tym więcej zarabiają. Możesz teraz zawrzeć ugodę i zapomnieć o sprawie - powiedziałem. Nie zaskoczyło mnie, że widział rolę prawników inaczej, a ich zdaniem ta wizyta na moje zaproszenie jedynie podważała moją odpowiedzialność. Dlatego podzielili się z nim swoim punktem widzenia i przekonali go, że wszystko schrzaniłem. Widocznie byłem jedynym, który myślał, że łagodząc sytuację i namawiając Courta i Dereka do kompromisu, oszczędzam miliony dolarów Michaela. Próbowałem go uspokoić, ale był wściekły. Podczas naszej rozmowy słyszałem, jak zwraca się do mojego rodzeństwa: - Nie uwierzycie, co właśnie zrobił Frank. Kiedy starałem się wytłumaczyć, przerwał mi: - Dlaczego ty nigdy nie słuchasz? - Dlaczego to ty nigdy nie słuchasz? - zripostowałem. Później dałem spokój. - Do diabła z tym. Widocznie nie dostrzegasz, co staram się dla ciebie robić. Jestem twoim przyjacielem i po prostu próbuję pomóc, bo czuję się odpowiedzialny za ten bajzel. Ale proszę bardzo. Wydawaj pieniądze na adwokatów walczących o coś, o co nie trzeba walczyć. Ja się poddaję. Rzuciłem słuchawką. Od początku wiedziałem, że moje działanie było niekonwencjonalne, ale byłem pewien, że okaże się skuteczne. Tak naprawdę nie obchodziło mnie, co mają do powiedzenia prawnicy Michaela - albo co sądzą o mnie ludzie z jego organizacji. Już wcześniej przysporzyłem sobie wrogów, mówiąc, co myślę, i robiąc to, co w mojej ocenie było najlepsze dla Michaela. Tylko on się dla mnie liczył. Może zabrzmi to nieco bezczelnie, ale szczerze uważałem, że postępuję w zgodzie z jego instrukcjami. Kazał mi zrobić wszystko, co trzeba, by wypracować ugodę. Powiedział, że nie chce więcej słyszeć o sprawie i życzy sobie, by została załatwiona. Wyszedłem na zewnątrz i przy basenie natknąłem się na Macaulaya Culkina, który akurat odwiedzał ranczo ze swoimi przyjaciółmi: Milą Kunis i Sethem Greenem. - Co zrobiłeś? - zapytał Mac i zaraz dodał: - Michael jest na ciebie naprawdę wściekły.

Rany. Wieści szybko się roznoszą. Michael musiał właśnie rozmawiać z Makiem. - Mam to gdzieś - odpowiedziałem i wyjaśniłem, o co chodzi. Dziesięć minut później zadzwoniła Karen. Spokojnym, pełnym współczucia głosem powiedziała: - Michael uważa, że najlepiej będzie, jeśli wyjedziesz z rancza. - Nie ma sprawy. Już się pakuję. Zostałem wyrzucony z Neverlandu. Nie powiedziałem o niczym Courtowi i Derekowi. Kiedy Michael był zły, czasem walczył bezpardonowo. Miałem przeczucie, że się uspokoi. I tak dziesięć minut później zadzwonił do mnie. Byłem wkurzony i czułem się zraniony. Miałem zamiar mu to powiedzieć. Zanim zaczął, wypaliłem. - Chcesz, żebym wyjechał? Wyjeżdżam. - Nie chcę, żebyś wyjeżdżał - powiedział spokojnie. - Chcę, żebyś jutro przyjechał do Miami. Nie wiem dlaczego, ale wcale nie byłem tym zaskoczony. Kłótnie z Michaelem były jak sprzeczki z ojcem z udziałem wtrącającego się rodzeństwa. Chociaż nadal byłem zły, sam ton jego głosu zdradzał, że on już mi wybaczył. Patrząc wstecz na tamto wydarzenie, zastanawiam się, jak w ciągu kilku sekund popadliśmy w jednej emocjonalnej skrajności w drugą. Chwilę temu obaj na siebie wrzeszczeliśmy. Jednak żaden z nas nie potrafił się długo gniewać. To nie leżało w naturze naszej przyjaźni. Zawsze sobie wybaczaliśmy. Co zatem zrobiłem? Wsiadłem na pokład samolotu i poleciałem do Miami.

Rozdział XX Nierozumiany. PODCZAS LOTU DO MIAMI napisałem do Michaela długi list. Wyjaśniłem w nim powody, dla których zaprosiłem Courta i Dereka do Neverlandu. Przypomniałem mu, że kazał mi zrobić wszystko co w mojej mocy, by rozwiązać zaistniały problem. Stosowałem się do jego rady i próbowałem zakończyć ich spór. Tak jak zawsze mnie o to prosił, polegałem na własnej ocenie sytuacji i chociaż moje działania były niekonwencjonalne, przyświecał im słuszny cel. W liście nie tylko się broniłem. Pisząc o naszej przyjaźni, popadłem w sentymentalny ton. Chwile, które upłynęły nam na rozmowie w piwniczce z winem, były wspaniałe, a teraz stało się coś tak okropnego. Napisałem, jak boli mnie, że znalazłem się w samym środku konfliktu, jak wiele znaczą dla mnie uczucia obu stron i że czuję się w obowiązku doprowadzić całą sprawę do szczęśliwego zakończenia. Chciałem udowodnić sam sobie, że potrafię posprzątać bałagan, który niechcący pomogłem stworzyć. Ostatni raz Michael był na mnie zły wtedy, kiedy naopowiadano mu, że żądałem pieniędzy za zorganizowanie spotkania z nim. Teraz wściekał się o coś, co naprawdę zrobiłem. Przesadziłem w moim pragnieniu załagodzenia sytuacji. Przekroczyłem swoje kompetencje, ponieważ - szczerze mówiąc - miałem problem z wyznaczeniem ich granic. Byłem młody i sądziłem, że dobre intencje dają mi wolną rękę. Po przyjeździe do Miami poprosiłem ochroniarza, by przekazał Michaelowi mój list. Pół godziny później przyjaciel wezwał mnie do swojego pokoju. Mocno mnie przytulił, podziękował za list i - co było dość niezwykłe - przeprosił za przesadzoną reakcję. - Musisz mi mówić o takich rzeczach - powiedział. - Nie możesz tak po prostu sprowadzać ludzi do mojego domu. Musisz mi o tym mówić. - Przepraszam cię za to i w ogóle za wszystko. Chciałem tylko wyjaśnić sytuację z Courtem i Derekiem. Nigdy nie powinno do tego dojść. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było zdenerwowanie ciebie - odrzekłem. - Wiem, że zawsze masz dobre chęci, ale musisz uważać. Jeżeli coś pójdzie nie tak, odbije się to na mnie - odpowiedział. - Kocham cię, Frank. Zostawmy to za nami. Twoje rodzeństwo czeka w drugim pokoju. Przywitaj się z nimi. I tak wróciliśmy do punktu, w którym rozstawaliśmy się w Neverlandzie. Michael był w doskonałym nastroju. Miałem wrażenie, jakbyśmy - że się tak wyrażę - zrestartowali naszą przyjaźń. Niestety, kiedy tylko ugasiliśmy jeden pożar, drugi właśnie wybuchał.

Program Bashira „Living with Michael Jackson” - „Życie z Michaelem Jacksonem” miał zostać wyemitowany w Europie 3 lutego 2003 roku, a trzy dni później w Stanach Zjednoczonych. Na krótko przed emisją Michael postanowił, że chce porozmawiać z wróżką. Darzył pewnym zaufaniem doradców duchowych i był ciekaw, co go czeka w przyszłości. Za radą doktora Farshchiana zadzwoniliśmy do kobiety spoza USA. Z Michaelem, dziećmi i lekarzem słuchaliśmy słów tłumaczonych przez panią Farshchian. Natychmiast przeszła do złych wieści. - Zostanie pan oskarżony - powiedziała. - Ktoś próbuje sabotować pana działania. Proszę być ostrożnym. - Później dodała: - Ale proszę się nie obawiać, ostatecznie wszystko dobrze się skończy. Michael spanikował. Nie mógł znieść myśli, że zostanie oskarżony o jakieś przestępstwo i ktoś znów przeinaczy jego intencje. Wparował do łazienki i rozbił lustro moim zdaniem było to bardzo wymowne. Był wściekły na swój wizerunek, na odbicie, które widzieli inni. Sprowadził Bashira, by ten pomógł ludziom lepiej go zrozumieć, mimo to wróżka sądziła, że sprawy początkowo przybiorą kiepski obrót. Te przewidywania bardzo szybko okazały się prawdą. Najpierw jednak spełniła się przepowiednia dotycząca sabotażu. Od miesięcy Michael powtarzał, że będzie miał ostatnie słowo co do kształtu programu Bashira. Plan zakładał, że brytyjski dziennikarz przyjedzie do Miami i pokaże mu „Życie z Michaelem Jacksonem”. Ale nie pojawił się w wyznaczonym terminie i wciąż opóźniał przyjazd. Z czasem stało się jasne, że nas zwodzi, aż w końcu było już za późno. Próbowaliśmy zablokować emisję programu w Stanach, ale sprawy zabrnęły za daleko i machina ruszyła. Aldo i Marie Nicole, którzy wciąż przebywali w Miami, oglądali program w apartamencie Michaela, ale bez niego - nigdy nie lubił widzieć siebie w telewizji. Podczas emisji co chwila wpadał do pokoju, pytając moje rodzeństwo: - Na pewno chcecie to oglądać? Dlaczego? W międzyczasie ja śledziłem program w pokoju hotelowym z doktorem Farshchianem. Podczas projekcji w mojej głowie wielkie przerażenie mieszało się z poczuciem rezygnacji. Delikatnie mówiąc: wywiad nie ukazywał takiego Michaela, jakiego znałem. „Mój” Michael był skromny. Był po prostu ludzki. Był utalentowanym muzykiem. Swoje pieniądze i energię pożytkował dla dobra dzieci. Bashir miał to wszystko gdzieś. Żądny sensacji dziennikarz zainteresował się jedynie powierzchownością życia Michaela przesadnymi zakupami i operacjami plastycznymi.

Już samo to było wystarczająco podłe. Jednak najbardziej krzywdzącą częścią programu była rozmowa Bashira z Michaelem o jego relacjach z dziećmi. Mój przyjaciel zaprosił do udziału w programie Gavina Arvizo, ponieważ chciał, by dobrze go zrozumiano. Miały w tym pomóc słowa o działalności na rzecz dzieci. Gavin stanowił jej przykład. Podczas rozmowy z Bashirem Michael trzyma Gavina za rękę i mówi światu, że dzieci śpią w jego łóżku. Każdy, kto znał Michaela, od razu zauważył uczciwość i niewinną szczerość tego przekazu. Ale Bashir postanowił przedstawić go w zupełnie innym świetle. Tak jak wcześniej wspomniałem, apartament Michaela składał się z sypialni urządzonej na górze i rodzinnego pokoju spotkań na dole. Ale Michael nie powiedział tego w rozmowie z Bashirem, dziennikarz zaś nie raczył o to zapytać. Michael nie sprecyzował, że ludzie lubili spędzać u niego czas i nierzadko chcieli zostawać na noc. Nie wyjaśnił, że zawsze proponował gościom swoje łóżko, a sam zwykle sypiał na podłodze w pokoju na dole. I, co być może najważniejsze, nie powiedział, że jego goście zawsze byli przyjaciółmi - jak my, Cascio, i jego dalsza rodzina. Jednym z najbardziej mylnych wyobrażeń o Michaelu, historią, która prześladowała go przez lata po programie Bashira, było to, jakoby miał swoisty zestaw dzieci ciągle sypiających w jego pokoju. W rzeczywistości przypadkowe dzieciaki nigdy nie przyjeżdżały do Neverlandu i nie nocowały w sypialni Michaela. Tylko mój brat Eddie i ja robiliśmy to w dzieciństwie. W jego pokoju z własnej woli zostawali także krewni i przyjaciele. Michael zgadzał się na to, ponieważ wszyscy oni lubili spędzać z nim czas. W filmie Bashira powiedział prawdę: - Jeśli chcesz, możesz spać w moim łóżku, proszę bardzo. Ja prześpię się na podłodze. Łóżko jest twoje. Zawsze oferuj gościom to co najlepsze. Michael nie wahał się mówić prawdy, ponieważ nie miał niczego do ukrycia. Jego działania były szczere, motywy czyste, a sumienie nieskazitelne. Niewinnie i szczerze powiedział: - Tak, dzielę się łóżkiem. Nie ma w tym nic złego. Oznaczało to, że kiedy „dzielił się” łóżkiem, proponował je każdemu, kto chciał w nim spać. Niekiedy zostawał na noc na piętrze, ale zazwyczaj sypiał wtedy na podłodze albo przenosił się do pokoju na dole. Chociaż Bashir z oczywistych powodów wciąż wracał do sprawy łóżka, jeżeli obejrzycie pełną wersję wywiadu, na pewno zrozumiecie, co Michael chciał wyjaśnić. Kiedy mówił, że „dzieli się” łóżkiem, miał na myśli, że dzieli się swoim życiem z ludźmi, których uważa za rodzinę. Wiem dobrze, że większość dorosłych mężczyzn nie otwiera prywatnych kwater przed

dziećmi, a ci, którzy tak robią, niemal zawsze mają złe intencje. Ale nie tego doświadczyłem w przypadku Michaela. Jako dzieciak, który razem z bratem wiele razy spędzał u niego noce, wiem lepiej niż ktokolwiek inny, co się wtedy działo. Czy to normalne, że w jego sypialni nocowały dzieci? Nie. Ale dorosłych mężczyzn nie podejrzewa się również o zabawy gumą w sprayu czy bitwy na balony z wodą - a już na pewno nie o entuzjazm, z jakim Michael oddawał się tym zajęciom. Dorośli mężczyźni raczej nie mają również parku rozrywki na tyłach domu. Ale czy to, że Michael się od nich różnił, sprawia, że można go posądzać o pedofilię? Jestem przekonany, że nie. Powtarzam: uwaga, jaką Michael poświęcał chłopcom, nie miała nic wspólnego z seksem. Mówię to z pełnym przekonaniem i jako osoba, która wie o tym z pierwszej ręki - z przekonaniem młodego chłopca, który setki razy spał z nim w jednym pokoju, i całkowitą pewnością mężczyzny, który był świadkiem jego relacji z tysiącami dzieciaków. Przez te wszystkie lata naszej przyjaźni - ani w dzieciństwie, ani w dorosłym życiu - nie widziałem niczego, co wzbudziłoby mój niepokój. Michael być może był ekscentryczny, ale to nie czyniło z niego przestępcy. Problem polegał jednak na tym, że nie taki punkt widzenia przedstawił w swoim programie Bashir. Słowa Michaela zaniepokoiły ludzi, którzy go nie znali. Nie tylko dlatego, że były wyrwane z kontekstu, lecz także ponieważ Bashir w roli narratora podpowiadał widzom, że powinni się niepokoić. Wielokrotnie sugerował, że czuje się niezręcznie wobec słów Michaela. Z pewnością i bez machinacji wyrachowanego dziennikarza mój przyjaciel był wystarczająco ekscentryczny, nie ma jednak wątpliwości, że Bashir manipulował widzami dla własnych celów. Jego pytania sugerowały odpowiedź, a montaż wprowadzał w błąd. Podczas emisji programu miałem wrażenie, że od samego początku Bashir planował wykorzystać Michaela do zyskania rozgłosu i jak największej oglądalności. Na szczęście Michael często miał przy sobie własnego kamerzystę, z którym podróżował, oraz zespół filmowy. Byli oni obecni także podczas rozmów z Bashirem i nagrywali je w całości. Te taśmy z niezmontowanymi nagraniami pokazują szerszy obraz można się dzięki nim dowiedzieć, jakie pytania zadawał dziennikarz, jak je zmanipulował oraz że wyrażał się o Michaelu w samych superlatywach. W tym szerszym kontekście nieustannie widać, że Bashir był perfidnym oportunistą, który zmontował swój materiał tak, by za wszelką cenę wywołać sensację. Dotyczyło to nie tylko samego programu, lecz także sposobu, w jaki dziennikarz go reklamował. W jednym z wywiadów powiedział:

- Jedną z najbardziej niepokojących rzeczy jest to, że do Neverlandu przyjeżdża wiele biednych dzieci. To niebezpieczne miejsce dla bezbronnych maluchów. Tym słowom było daleko do wszystkiego, co podczas rozmowy mówił Michaelowi. Wspominając o dzieciach z przedmieścia, które odwiedzają ranczo, powiedział: - Byłem tutaj [w Neverlandzie] wczoraj i widziałem to wszystko na własne oczy, taki widok podnosi na duchu. Nawet „New York Times” uznał Michaela za ofiarę „dziennikarza, który pod płaszczykiem sympatii, bezdusznie działał dla własnej korzyści”, jak to ujął autor tekstu. Michael odpowiadał na pytania Bashira szczerze, wyjaśniał swoją niezwykłą, ale nieszkodliwą radość czerpaną z zabawy z dziećmi, które traktował jak osoby równe sobie. W przeszłości też wypowiadał się o tym otwarcie. Magazynowi „Vibe” powiedział, że inspiracją do piosenki „Speechless” była bitwa na balony z wodą. W tym samym wywiadzie wyznał: - Szczęście rodzi magię, zachwyt i inwencję twórczą. Wtedy nikt tego nie kwestionował. Michael chyba nigdy nie był w stanie zrozumieć, że zmienne opinie innych na jego temat tylko prowokują ludzi pokroju Bashira do zmiany frontu i narażania go na jeszcze ostrzejsze ataki głodnych sensacji dziennikarzy. Niezależnie od tego, czy chodziło o wystawienie syna przez balkon, zasłanianie maskami twarzy dzieci, czy zagmatwane małżeństwa - Michael do wszystkiego podchodził tak samo. Żył we własnym świecie i z tą samą naiwnością, która cechowała go od lat. Nie był świadomy, jak jego słowa i zachowanie zostaną odebrane, ani też nigdy tak naprawdę nie próbował zrozumieć, jak jest postrzegany przez obserwatorów z zewnątrz. Od lat właściwie unikał prasy, ale jeśli przechodził obok kiosku i zauważył magazyn, w którym pisano o nim jako o „Wacko Jacko”, czuł się zraniony. - Co sprawia, że jestem Wacko Jacko? - pytał. - Czy twoim zdaniem jestem stuknięty? - Nie, nie jesteś stuknięty - odpowiadałem. - Tylko szalony. I śmierdzi ci z buzi. Śmialiśmy się z tego, ale obaj wiedzieliśmy, że przejmuje się tym, co myślą o nim inni. Złościło go to, ale zawsze traktował oszczerstwa pod swoim adresem jako przykład fałszywych ocen, a nigdy prawdziwego odbicia tego, kim jest. W pewnym sensie się z nim zgadzałem. Widziałem, że przy wywiadzie z Bashirem zadziałał taki sam schemat jak przedtem w przypadku niechlubnego epizodu z wystawianiem dziecka przez balkon. Za pomocą krótkich migawek z życia, wyrwanych z kontekstu, łatwo zmanipulować czyjś obraz i przedstawić kogoś jako szaleńca. Nikt z nas nie jest obiektem tak ostrej oceny, z jaką Michael mierzył się każdego dnia swojego dorosłego życia. Niestety, przez takie analizy jego

ekscentryczne zachowania sprawiały wrażenie jeszcze dziwaczniejszych. Być może największy tragizm programu Bashira polegał na tym, że Michael zgodził się na udział w nim z jak najlepszymi intencjami. Jego chęć rozmowy z brytyjskim dziennikarzem udowadniała optymistyczną wiarę, że dzięki odpowiedniemu kontekstowi i właściwym wyjaśnieniom opinia publiczna pokocha i zaakceptuje go takim, jaki jest. Tak samo jak chciał rozwiązać sprawę swoich finansów dzięki ponownemu przejęciu nad nimi kontroli, być może pragnął również zrewidować swój nieprawdziwy obraz w oczach opinii publicznej poprzez bezpośredni przekaz. Miał nadzieję, że rozmowy z Bashirem zbliżą go do fanów i szerszej publiczności. Chciał być otwarty w kwestii swojego życia i pragnął zostać zrozumiany. Sądził, że będzie dumny z tego programu, że pewnego dnia pokaże go dzieciom jako część swojego dziedzictwa. Zamiast tego po raz drugi w życiu Michaela świat zamienił jego największą pasję, czyli pomaganie dzieciom, w oskarżenie o działanie wręcz przeciwne - o ich krzywdzenie. Uważałem, że jest to najbardziej popieprzony pomysł ze wszystkich możliwych. Było to coś strasznego. Przebywałem z Michaelem przez większość mojego życia. Był najbardziej magiczną postacią, jaką kiedykolwiek poznałem. To, w co świat wierzył w kwestii jego relacji z dziećmi, nie miało nic wspólnego z prawdą. Kiedy dowiedzieliśmy się, jak na program zareagowała prasa i opinia publiczna, Michael był przede wszystkim rozczarowany. - Zaufałem Uriemu - powiedział. - Zaufałem Martinowi Bashirowi. Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Wszystko jest nie tak. To ja miałem podejmować decyzje co do montażu. Michael już nigdy więcej nie zamienił słowa z Urim Gellerem, ale to siebie winił za to, że zaufał niewłaściwym ludziom. Nie mówił o tym, ale po jego rozczarowaniu widziałem, że zdaje sobie sprawę, iż ostatecznie sam ponosi za to odpowiedzialność. W przeszłości Michael starał się lekceważyć sądy innych i nie reagować na nie publicznie. Ale teraz miał dzieci, więc postanowił wyjaśnić całą sprawę. Wystosował oświadczenie, w którym napisał, że jego zdaniem program prezentował „parodię prawdy”. Później odbyliśmy rozmowę z Schaffelem. Michael cenił sobie współpracę z nim, ponieważ mogli ze sobą swobodnie żartować. Marc potrafił śmiać się w każdych okolicznościach. Postanowiliśmy stworzyć program, który byłby odpowiedzią na wideo Bashira. Chcieliśmy pokazać prawdziwego Michaela i obnażyć podłe wypaczenia, których dopuścił się dziennikarz. Pracując nad oczyszczeniem imienia mojego przyjaciela, skupiłem się na

wykorzystaniu materiału kręconego przez jego ekipę. Natychmiast rozpoczęliśmy z Markiem pracę nad „The Michael Jackson Video: The Footage You Were Never Meant to See” „Wideo Michaela Jacksona: materiał, który nigdy nie miał ujrzeć światła dziennego”. Walczyliśmy o wydanie filmu, który zdemaskowałby manipulacje Bahira i pokazał prawdziwy przebieg wydarzeń. Chcieliśmy, by widzowie na własne oczy przekonali się, że słowa Michaela ewidentnie przekręcono, by pokazać go w negatywnym świetle. Mniej więcej w tym samym czasie Marc Schaffel zapytał Debbie Rowe, czy zechciałaby wystąpić w naszym programie. Znali się od lat. W rzeczywistości to dzięki jej byłemu pracodawcy, doktorowi Kleinowi, Marc poznał Michaela. Debbie nie była zadowolona z tego, co prasa pisała o Michaelu, o niej i o dzieciach. Niektóre historie - jak ta o wystawieniu dziecka przez balkon - wyraźnie podważyły ojcowskie kompetencje Michaela. W innych krytykowano strukturę rodzinną, oskarżając matkę o okrutną sprzedaż potomstwa. Debbie była sfrustrowana tym, że z uwagi na klauzulę zawartą w ugodzie rozwodowej nie może bronić swoich decyzji i rodzicielskich umiejętności byłego męża. - Nie podoba mi się to, jak media przedstawiają Michaela - powiedziała Marcowi. Mogę o tym głośno powiedzieć, jeśli tylko on tego chce. Zatem Michael podpisał z Debbie porozumienie, w którym pozwalał jej mówić publicznie o nim jako ojcu. Nie określało ono treści jej wypowiedzi; po prostu zezwalało jej na wyrażenie swojego zdania w rozmowie z Markiem. Zakaz dzielenia się opiniami na temat dzieci i ich ojca był ważną kwestią podczas rozwodu, dlatego chciała się upewnić, że teraz jej były mąż na pewno życzy sobie, by zabierała głos. Przed wywiadem Michael rozmawiał z nią kilka razy. Były to przyjazne pogawędki i widziałem, że cieszy się z odnowionego kontaktu. Od lat łączyła ich przyjaźń - dopiero później media i prawnicy skomplikowali ich relacje. Przed kamerą Debbie powiedziała: - Moje dzieci nie mówią do mnie mamo, ponieważ tego nie chcę. To dzieci Michaela. Nie chodzi o to, że nie uważam ich za swoje, ale urodziłam je, bo chciałam, żeby on został ojcem. Moim zdaniem są na świecie ludzie stworzeni do bycia rodzicami, a Michael jest jednym z nich. W środku pracy nad naszym programem przenieśliśmy się z Miami z powrotem do Neverlandu. Na miejscu chcieliśmy walczyć z atakami prasy wywołanymi przez Bashira. Działo się tak wiele, że wezwałem na pomoc Vinniego. Dołączyli do nas również Gavin Arvizo z rodziną, którzy szukali ucieczki przed wygłodniałymi dziennikarzami. Przypomniało mi to o chwili, w której paparazzi otoczyli nasz dom, kiedy wróciliśmy z Eddiem z trasy „Dangerous”. Nie lubiłem Arvizów, ale ze względu na własne doświadczenia uznałem, że

zasługują na schronienie. W Neverlandzie Arvizowie udzielili wywiadu do programu, nad którym pracowaliśmy. Przed kamerą stanowczo powiedzieli, że Michael nigdy nie zachowywał się nieodpowiednio. Chłopcy opowiadali, że kiedy nocowali w jego łóżku, on spał na podłodze. 20 lutego 2003 roku przedstawiciele Departamentu do spraw Dzieci i Rodziny przesłuchali Arvizów po doniesieniu złożonym przez pewnego nauczyciela, który obejrzał program Bashira. Cała rodzina - każdy po kolei - raz jeszcze zapewniła, że Michael nigdy nie zachowywał się niestosownie. Sprawa została oddalona. Trzy dni później, 20 lutego 2003 roku - zaledwie trzy tygodnie po emisji wywiadu Bashira - pokazano w telewizji nasz program. Przyjęto go dobrze, a taktykę brytyjskiego dziennikarza poddano ostrej krytyce. Wszyscy bardzo się staraliśmy, by oczyścić atmosferę. Jednak mimo naszych szczerych chęci Arvizowie nam tego nie ułatwiali. Byli niegrzeczni i nikogo nie szanowali. Dzieci jeździły wózkami golfowymi po całej posiadłości, nieraz zdarzyło się, że coś nimi zniszczyły. (Chyba pomyliły Neverland z torem wyścigowym). Zachowanie matki Gavina, Janet, było wręcz skandaliczne. Albo żądała, by ją gdzieś wozić, albo całe dnie przesiadywała zamknięta w swoim pokoju, wydając polecenia obsłudze. Zajmowanie się nimi przypominało opiekę nad dziećmi, a ponieważ ja pracowałem nad innymi projektami, to niewdzięczne zadanie przypadło w udziale Vinniemu. Dziwaczne zachowanie Janet Arvizo wkrótce poważnie nas zaniepokoiło. Pierwszy raz zostaliśmy zaalarmowani, kiedy oskarżyła jednego z doradców biznesowych Michaela o molestowanie seksualne. - Chciał się ze mną przespać - powiedziała. - Przyczepił się do mnie, każdy to potwierdzi. Vinnie przyszedł z tym do mnie, był bardzo poruszony. Było to szokujące i przykre oskarżenie, które obaj potraktowaliśmy bardzo poważnie. Jednak kiedy zaczęliśmy badać sprawę i rozmawialiśmy z oskarżonym oraz z ludźmi, którzy według Janet mieli być świadkiem zachowania doradcy, szybko okazało się, że wymyśliła całą historię. Innym razem byłem z nią i trojgiem jej dzieci w restauracji Outback Steakhouse. Chłopcy oznajmili, że kiedy dorosną, chcą grać w filmach. - Jeśli będziecie się dobrze uczyć, pewnego dnia wasze marzenia na pewno się spełnią - powiedziałem. - A ja chcę zostać dentystką - dodała ich siostra Davelin. Janet pochyliła się ku niej i szepnęła jej coś do ucha. Dziewczyna wybuchła płaczem.

Po chwili oznajmiła: - Też chcę zostać aktorką. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, jak szybko wszystkie dzieci Arvizów zaczną ćwiczyć swoje aktorskie umiejętności... Niedługo później Vinnie był z Janet i jej dziećmi - Gavinem, Starem i Davelin - w centrum handlowym. Zobaczyli tam kogoś znanego, a Janet nie zamierzała przegapić takiej okazji. - Gavin! - zawołała. - Gavin, idź do niego i powiedz, kim jesteś. Powiedz, że jesteś tym dzieciakiem z filmu o Michaelu Jacksonie. Gavin niespecjalnie się do tego palił. Odwrócił się do Vinniego. - Nie chcę podchodzić do kogoś i mówić, że przyjaźnię się z Michaelem Jacksonem. Opierał się na tyle skutecznie, że celebryta zdążył zniknąć w sklepie. Vinnie opowiedział mi później tę historię. Janet wyraźnie chciała, by jej dzieci przyjaźniły się z osobami sławnymi. Według mnie jej zachowanie było obrzydliwe. Później nadeszła noc, kiedy Gavin i jego brat Star błagali Michaela, by pozwolił im spać razem z nim. - Możemy dzisiaj spać w twoim pokoju? Możemy spać w twoim łóżku? - prosili. - Mama się zgadza, jeśli tylko ty na to pozwolisz - dodał Gavin. Michaelowi zawsze trudno było odmówić dziecku. - Jasne, nie ma problemu - odpowiedział. Ale zaraz potem przyszedł do mnie. - Pcha te dzieci ku mnie - powiedział, widocznie zaniepokojony. Miał dziwne, niemiłe przeczucia. - Frank, oni nie mogą zostać. Był świadom ryzyka, jakie wiązało się z pozwoleniem chłopcom na nocowanie w jego pokoju. Zwłaszcza że to właśnie ta kwestia wywołała taki skandal w programie Bashira. - Nie, nie mogą zostać - odpowiedziałem kategorycznie. - Ta rodzina jest szalona. Michael jednak nie umiał odmówić Gavinowi, dlatego poprosił, żebym to ja się tym zajął. Poszedłem do chłopców i powiedziałem: - Michael musi odpocząć. Przykro mi, nie możecie zostać w jego pokoju. Gavin i Star wciąż błagali, a ja odmawiałem. Janet powiedziała Michaelowi: - Naprawdę mogą z tobą zostać. Nie mam nic przeciwko temu. W końcu ustąpił. Nie chciał sprawić dzieciom przykrości. - Frank, jeśli oni ze mną zostają, to ty również - powiedział do mnie. - Nie ufam ich

matce. Jest pomylona. - Dobrze. Skoro tak trzeba - zgodziłem się, chociaż uważałem, że powinni spać u siebie. Sądziłem jednak, że moja obecność ochroni Michaela przed wszystkimi mrocznymi pomysłami, które mogły chodzić Arvizom po głowie. Albo po prostu obaj byliśmy na tyle naiwni, by w to wierzyć... Tamtej nocy oglądaliśmy filmy, rozmawialiśmy. W którymś momencie zeszliśmy z Michaelem na dół do kuchni. Wróciliśmy do pokoju z chipsami Doritos, budyniem waniliowym, kilkoma puszkami napoju czekoladowego Yoohoo oraz orzeszkami ziemnymi. Michael niedawno sprezentował Gavinowi laptopa. Kiedy weszliśmy do pokoju, powitał nas widok trzynastolatka pożerającego wzrokiem internetową stronę erotyczną. Nie sądzę, by chłopak odwiedzał takie portale regularnie. Był po prostu nastolatkiem i po raz pierwszy odkrywał wirtualny świat. - Frank, spójrz na to. Zobacz to, Frank - powtarzał. Nie zwracałem uwagi. Ale kiedy próbowali ze Starem pokazać coś na monitorze Michaelowi, powiedział: - Frank, oni nie powinni tego robić. Nie chcę, żeby to się na mnie zemściło. I wyszedł z pokoju. W końcu kazałem im przestać. To nie dzięki mnie dowiedzieli się, czym jest pornografia, nie sugerowałem im niczego ani nie pokazywałem. Jak dla mnie po prostu zachowywali się jak chłopcy... Robili to, co zazwyczaj robią nastolatki w internecie. Po pewnym czasie Michael wrócił do pokoju i włączył jakąś kreskówkę. Tamtej nocy obydwaj przygotowaliśmy sobie posłania na dole. Ale chłopcy chcieli być z nami w pokoju, więc ostatecznie spali w łóżku, a my na podłodze. Następnego dnia Michael podziękował mi i powiedział, że cieszy się, iż z nim zostałem. - Nie lubię ich matki - dodał. - Cieszę się, że w końcu to zauważyłeś. Ona nie jest normalna. - Zawsze to widziałem - odpowiedział, a później powtórzył to, co słyszałem już wiele razy: - Te niewinne dzieci cierpią przez swoich rodziców. Niesmaczne następstwa programu Bashira nie mijały, a my postanowiliśmy wyjechać na wakacje. Odpoczywalibyśmy na plaży, a w tym czasie pomówienia miałyby szansę ucichnąć. Marc Schaffel załatwił dla nas apartament w Brazylii, więc postanowiliśmy pojechać właśnie tam. Nie mogłem się doczekać wyjazdu. Plaże, dziewczyny, dwa tygodnie urlopu... Niestety Gavin miał umówione wizyty u lekarzy i Arvizowie nie chcieli opuszczać

Stanów. Dlatego odwołaliśmy wycieczkę. Ostatecznie cyrk medialny się uspokoił. Któregoś dnia zadzwoniła Janet i powiedziała, że dziadek dzieci jest chory i chcą do niego pojechać. I tak w marcu 2003 roku Arvizowie opuścili Neverland. Przebywali na ranczu przez niecały miesiąc, ale wszystkich zarówno mieszkańców, jaki pracowników - bardzo ucieszył ich wyjazd. W MEDIACH SPEKULOWANO, jak wiele emocji kosztował Michaela program Bashira. Donoszono, że nigdy się z tego nie podniesie, ale miało to niewiele wspólnego z prawdą. W kolejnych miesiącach po emisji bezlitośnie zmanipulowanego wywiadu Michael był w doskonałym nastroju. Przez sześć czy siedem miesięcy mieszkał w Neverlandzie. Byliśmy tam też ja i Vinnie - krążyliśmy między ranczem a domem Marca Schaffela w Calabasas. Wszyscy doskonale się bawiliśmy. Rozpierała nas energia. W Neverlandzie pomagaliśmy filmowcowi Brettowi Ratnerowi, który montował dłuższą wersję programu pokazującego prawdziwego Michaela - „Michael Jackson’s Private Home Movies” („Filmy z prywatnej wideoteki Michaela Jacksona”). Zawierała ona materiał z programu Bashira, filmy z osobistej kolekcji Michaela oraz rozmowy z jego przyjaciółmi i krewnymi. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się zaprezentować jego prawdziwe oblicze - takie, jakie chciał pokazać światu. Od czasu do czasu - ku mojej uciesze - Brett przywoził ze sobą piękne kobiety. W wielkim autobusie zaparkowanym na ranczo pomieszkiwał także bliski przyjaciel Michaela, aktor Chris Tucker. Praca nad filmem odbywała się na miejscu - ja, Vinnie, Brett Ratner, Marc Schaffel i inni nie chcieliśmy, by jakikolwiek materiał wydostał się poza ranczo. Razem wybieraliśmy ujęcia z wielu godzin nagrań. Kiedy nadszedł czas montażu filmów z prywatnej wideoteki, Michael włączył się w prace. Pokazaliśmy mu wybrane fragmenty, a on przekazał nam swoje notatki. Zawsze interesował się tworzeniem filmów, a dzięki współpracy czuł, że sprawuje kontrolę nad tym, co zaprezentujemy światu, i może być pewny, że ten obraz będzie właściwy. Bardzo tego potrzebował. Stacja Fox pokazała dwugodzinną wersję „Home Movies” 24 kwietnia 2003 roku. Obejrzało ją wielu widzów i Michael czuł się zrehabilitowany. Oczywiście pozytywne wiadomości nie zajmują w prasie tyle miejsca, ile negatywne, ale mieliśmy nadzieję, że ludzie sami dojdą do właściwych wniosków. Po wydaniu filmu skupiliśmy się z Vinniem na nowym projekcie. Wciąż pracując nad poprawieniem

wizerunku

Michaela,

postanowiliśmy

wydać

nową

linię

pamiątek

sygnowanych jego nazwiskiem. Dzięki odpowiednio wynegocjowanej umowie za samą

licencję dostalibyśmy miliard dolarów. Chociaż przerwę w mojej pracy dla Michaela wykorzystałem, by odkrywać inne możliwości, w rzeczywistości to właśnie w tym miejscu w jego świecie - pragnąłem być. Była to dokładnie ta rola, którą chciałem odgrywać. Mój entuzjazm wynikał w znacznej części z przekonania, że pracuję z najlepszymi. Al Malnik z Miami nadal dbał o interesy Michaela i zapewniam was - trzymał wszystko silną ręką. Kontrolował każdy szczegół organizacji. Niezależnie od tego, gdzie byliśmy, łączyła nas wspólna wizja. Dzięki adrenalinie wystarczały nam dwie lub trzy godziny snu dziennie. Wszyscy ciężko pracowaliśmy i dobrze się bawiliśmy. Wierzyliśmy w Michaela i w to, co robimy. Machina została skierowana na nowe tory - zamierzaliśmy odbudować interesy Michaela, jego karierę i wizerunek. W międzyczasie on sam odstawił leki. Doktor Farshchian ustalił dla niego zestaw witamin i suplementów. Wyglądało na to, że terapia przynosi efekty. Al Malnik zarządzał firmą i pracował nad tym, by wyciągnąć Michaela z każdego pozwu. Dzięki niemu Michael znów zaczął zarabiać. Al był najlepszym, co mogło go spotkać. Mój przyjaciel jeździł tam i z powrotem do Miami, gdzie spotykał się z Alem i meldował u doktora Farshchina. Pracował nad nowym albumem, „Number Ones” - kompilacją swoich największych hitów. W studio przygotowywał kolejne utwory i jeden z nich - „One More Chance” - znalazł się na płycie. Spędzał czas z dziećmi. Blanket miał już prawie półtora roku i wyrastał na zabawną osóbkę. Uwielbiał SpiderMana. (Michael zresztą też - podobnie jak wszystkie postacie z komiksów Marvela, więc rzecz jasna jego synowie lubili to samo. Tamtego roku z okazji szóstych urodzin Prince’a wyprawiliśmy przyjęcie w stylu CzłowiekaPająka). - Jestem SpiderManem - droczyłem się z Blanketem. - Nie, to ja jestem SpiderManem - odpowiadał zabawnym, dziecięcym głosem. - Ależ nie, to ja nim jestem - upierałem się. Przekomarzaliśmy się jeszcze chwilę, a on udawał, że celuje we mnie pajęczyną. - Frank, teraz musisz się przewrócić - mówił. - Trafiłem cię. - Wcale nie, spudłowałeś - odpowiadałem. Strzelał jeszcze raz i tym razem upadałem na ziemię i walczyłem z niewidzialną siecią. Prasa w tamtym czasie przedstawiała Michaela jako człowieka na równi pochyłej. Protest na dachu autobusu, dziecko wystawione z balkonu, program Bashira, zmieniający się wygląd... Dla świata te sprawy przesłaniały życie Michaela, jego talent i karierę. Jednak ci, którzy naprawdę go znali, widzieli nieprawdziwość tego obrazu. Nic nie świadczyło o tym, by Michael tracił kontrolę i zmierzał ku upadkowi. W rzeczywistości miał

więcej siły i był bardziej zdeterminowany niż kiedykolwiek wcześniej. Odnosiłem wrażenie, że nareszcie stanął do walki. Zresztą nie tylko ja - wszyscy czuliśmy to samo. Jeżeli porównacie materiał z „Home Movies” z programem Bashira, dostrzeżecie to, co my widzieliśmy - podczas wiosny i lata w Neverlandzie Michael był szczęśliwszy. W „Home Movies” znów był sobą. Żartował, był zadowolony i odprężony. W dzień pracował z Bradem w studiu tanecznym, wieczorami jadał z nami kolacje i był duszą towarzystwa, do którego należeliśmy: ja, Brett Ratner i jego urocze towarzyszki, Chris Tucker, Vinnie oraz kuzyni Michaela. Grał z nami w pokoju zabaw albo zapraszał wszystkich do kina, gdzie oglądaliśmy klipy muzyczne. W przeszłości bywało, że Neverland był pełen ludzi, lecz Michael zamykał się w swojej sypialni. Teraz zachowywał się zupełnie inaczej - zabawiał gości i podejmował ich jako dumny gospodarz. 30 sierpnia 2003 roku świętował z fanami swoje czterdzieste piąte urodziny. Nie występował - to oni śpiewali jego piosenki. Dziękując im, wspomniał o kilku projektach, których nie może się doczekać - o nowej linii towarów sygnowanych jego nazwiskiem, nad którymi pracowaliśmy z Vinniem, o hotelach wypoczynkowych i zupełnie nowej inicjatywie dobroczynnej związanej z nauczaniem. Chciał, by Neverland stał się bardziej dostępny dla fanów - ta obietnica wywołała wśród nich największą radość. Uczył się również technologii 3D - wiedział, że w tym kierunku zmierza kinematografia - a na wrzesień 2003 roku planował wielką imprezę dobroczynną w Neverlandzie. Kolejny rozdział jego życia łączył różne zainteresowania, które wykraczały daleko poza wspaniałe płyty, jakich oczekiwał od niego świat. Znów był dawnym sobą. Sprawował kontrolę nad swoim życiem. Ja zaś ogromnie się cieszyłem, że jestem jego częścią.

Rozdział XXI Fałszywe oskarżenia. PŁYTA „NUMBER ONES” ukazała się 18 listopada 2003. Premierę przyćmiło jednak inne wydarzenie. Dzień po wydaniu albumu przebywałem w New Jersey, gdzie z Vinniem pracowaliśmy nad linią produktów sygnowanych nazwiskiem Michaela. On sam był w Las Vegas - kręcił tam wideoklip do utworu „One More Chance”. Produkcja została jednak wstrzymana po kolejnej sprzeczce z Tommym Mottolą. Michael chciał, by moje rodzeństwo Aldo i Marie Nicole, oboje tancerze - wystąpiło w klipie, ale dyrektor Sony nie życzył sobie w powstającym filmie żadnych dzieci. Marc Schaffel usłyszał gorącą wymianę zdań między nimi. - Chrzanić to - powiedział później Michael za pośrednictwem Schaffela, który był niejako mediatorem między nim a Tommym. - Albo z dzieciakami albo wcale. Zwijamy interes. „One More Chance” było nową piosenką wydaną na „Number Ones” i Sony potrzebowało klipu do promocji albumu. Załatwienie studia w Vegas kosztowało miesiące pracy i przygotowań. - I tak nie podoba mi się pomysł - powiedział Michael Tommy’emu. - Za bardzo przypomina „Smooth Criminal”. Potrzebujemy czegoś nowego i świeżego. Sami coś nakręcimy w trasie. Zatem produkcja klipu została odwołana. Michael przygotował z Markiem sześciomiesięczną podróż po Europie, Afryce i Brazylii, podczas której miał nakręcić wideo. Wyjazd zaplanowano już na następny dzień, jednak plany trzeba było zmienić. Podobnie jak przez większość mojego dorosłego życia także teraz oficjalnie byłem bezdomny. Michael przyzwyczaił mnie do mieszkania w hotelach, zatem razem z Vinniem rozbiliśmy obóz w domu moich rodziców. Pochłonięci pracą zauważyliśmy przesuwający się po ekranie włączonego telewizora pasek z najważniejszymi informacjami. Napisano na nim, że policja przeszukuje ranczo Michaela. Po chwili pokazano zdjęcia Neverlandu z lotu ptaka. Podawano również, że przeciwko Michaelowi wysunięto oskarżenia „dopuszczenia się czynów lubieżnych” wobec nieletniego poniżej czternastego roku życia. Przerażeni spojrzeliśmy na siebie, a później znów na ekran telewizora. Jasna cholera! - Kto to zrobił? - zapytał Vinnie. - Kto oskarżył Michaela?

W wiadomościach nie podano nazwiska oskarżyciela, ale mnie nie było to potrzebne. Wiedziałem, że stoją za tym Arvizowie. Zadzwoniłem do rodziców. Próbowaliśmy skontaktować się z Michaelem, ale bez skutku. Odbieraliśmy setki telefonów od zaniepokojonych przyjaciół, którzy zastanawiali się, co się dzieje, oraz od współpracowników. Ktoś potwierdził, że chodzi o Arvizów. Oczywiście, bo o kogóż by innego? Już to przerabialiśmy. Mimo że byłem młody, doskonale widziałem, jak Michael latami odczuwa skutki tamtych pierwszych oskarżeń. Teraz znowu został zaatakowany przez kłamców. Nigdy nie ufaliśmy Arvizom i w końcu doszło do najgorszego. Dlaczego Michael nie zerwał znajomości z nimi jeszcze w 2000 roku? Dlaczego po programie Bashira znowu zaprosił ich do swojego życia? Dlaczego skorzystaliśmy z ich pomocy, kiedy reagowaliśmy na następstwa wywołane „Życiem z Michaelem Jacksonem”? Oczywiście byłem wściekły na matkę Gavina, ale też na Michaela, który tak bezmyślnie pozwolił, by uszło jej na sucho manipulowanie dziećmi. Byłem też zły na siebie, że nie podjąłem drastyczniejszych kroków. W końcu od samego początku mieliśmy wystarczająco dużo powodów, by wątpić w intencje Janet, jednak pozwoliliśmy jej zastawiać sidła. Oskarżenia były stekiem bzdur. Dla mnie było jasne, że ci ludzie chcą pieniędzy Michaela. Ponieważ był niewinny, zamierzaliśmy zniszczyć ich w sądzie. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak ostrą walkę będziemy musieli stoczyć i jak wiele będzie ona kosztować. Nie miałem pojęcia, że wbije klin między mnie a Michaela, czego większość przyjaźni nie zdołałaby przetrwać. Naszej się to udało, ale z trudem... Michael, Aldo i Marie Nicole spędzali ostatni dzień w Las Vegas, kiedy dotarła do nich wiadomość o kolejnym przeszukaniu rancza. Natychmiast udali się do hotelu. Nie zostali wpuszczeni, ponieważ obawiano się nieuchronnie nadciągającego szturmu dziennikarzy. Pojechali do innego, ale również tam odprawiono ich z kwitkiem. W kolejnych miejscach także odmawiano im z uwagi na zbliżającą się medialną burzę. We troje bez schronienia krążyli po Vegas, a Michael był coraz bardziej oburzony. W końcu Karen udało się znaleźć dla nich jakiś pokój. Z opowieści rodzeństwa wiem, że po przyjeździe na miejsce w Michaelu coś pękło. Nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje, że znowu doszło do takiej sytuacji. Wściekł się, przewracał stoły, rzucał krzesłami, niszczył wszystko w zasięgu wzroku. Martwiłbym się o jego bezpieczeństwo, gdyby nie było z nim Aldo i Marie Nicole. Podróż za granicę została odwołana, nigdy nie wznowiono pracy nad teledyskiem do „One More Chance”, a mój brat i siostra pojechali do domu do New Jersey.

Michael nie chciał wracać do Neverlandu, który jego zdaniem został kolejny raz zbrukany policyjnym przeszukaniem. Dlatego wynajął dom przy Coldwater Canyon w LA. Jakiś tydzień później pojechałem go odwiedzić, ale ponieważ prokurator okręgowy próbował przekazać mi wezwanie do sądu i mógł chcieć mnie aresztować, starałem się usunąć w cień. Poleciałem do Las Vegas, skąd odebrał mnie kierowca Michaela i zawiózł do LA. Na miejscu spotkałem Randy’ego. Przez te wszystkie lata u boku Michaela nigdy tak naprawdę nie spędzałem czasu z jego młodszym bratem, więc byłem nieco zaskoczony jego obecnością. Ale było jasne, że postanowił wesprzeć Michaela. Próbował mu pomóc, ogarnąć całą sytuację, a Michael - który potrafił być uparty - był mu za to wdzięczny. Usiedliśmy we trzech przy kuchennym stole i dzieliliśmy się wiadomościami. Dobrze się czułem w towarzystwie Randy’ego. Naprawdę go lubię, a Michael był wyraźnie zadowolony z jego obecności. Zapewniłem obu, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by obalić te fałszywe oskarżenia, i że niezależnie od okoliczności Michael może na mnie liczyć. Spędziliśmy razem kilka kolejnych dni. Staraliśmy się nie myśleć o tym, co i tak każdemu z nas nieustannie chodziło po głowie. Wykorzystując dostępny w domu tor, graliśmy w kręgle. Gary - kierowca, który pracował dla Michaela od lat - zabrał nas na zakupy i do KFC. Kiedy dzieci szły spać, otwieraliśmy butelkę wina i żartowaliśmy. Wszystko inne musiało poczekać - naszym priorytetem było przetrwanie procesu. Byliśmy dobrej myśli. Michael starał się trzymać, ufał, że wszystko dobrze się skończy. Ale widziałem, że nie jest sobą. Jego spojrzenie wypełniał smutek. Po krótkim pobycie w Neverlandzie wróciłem do Nowego Jorku, gdzie czekało na mnie dawne życie. Rzecz jasna nie mogłem dalej pracować nad produktami marki Michael Jackson. Zamiast tego zająłem się organizacją imprezy w hołdzie Patti LaBelle dla stacji UPN. Chodziło o występ wielu artystów na Bahamach z okazji jubileuszu jej czterdziestu pięciu lat w branży. Przeprowadziłem się do apartamentu w centrum Manhattanu. Zaraz przed Bożym Narodzeniem, 18 grudnia 2003 roku, Michaelowi oficjalnie przedstawiono siedem zarzutów dotyczących molestowania dziecka i dwa mówiące o podawaniu środka odurzającego. Arvizowie twierdzili, że upił Gavina, by go później molestować. Według dokumentów sądowych do tych przestępstw miało dojść w lutym i w marcu 2003 roku, kiedy wszyscy zaszyliśmy się w Neverlandzie po sytuacji wywołanej programem Bashira. Zaraz po sporządzeniu aktu oskarżenia przedstawiciele prokuratora okręgowego zaczęli wydzwaniać do mnie i do Vinniego. Chcieli nas przesłuchać, ponieważ w czasie

domniemanych przestępstw przebywaliśmy na ranczu. - Frank, nie wiem, na czym stoimy, ale chyba najwyższy czas, żebyśmy poszukali prawnika - powiedział Vinnie. Zadzwoniłem do Ala Malnika, który dał mi kilka kontaktów. Zapisałem je, ale nadal nie byłem w stanie zrozumieć tego, co się dzieje. Po kilku spotkaniach ze znakomitymi adwokatami udaliśmy się do biura Joe Tacopiny na Manhattanie. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem w poczekalni, było zdjęcie prawnika z żoną i dziećmi. Człowiek, dla którego liczy się rodzinna - podobało mi się to. Później na ekranie włączonego telewizora zobaczyłem mecz mojej ulubionej drużyny, Juventusu. Joe powiedział, że od dawna im kibicuje. Wszyscy trzej lubiliśmy piłkę nożną. To przeważyło. Został naszym prawnikiem. Joe rozmawiał z przedstawicielami prokuratora okręgowego. Zasugerowali, że sprawa trafi przed wielką ławę przysięgłych - co oznaczało, że ich zdaniem posiadają wystarczający materiał dowodowy, by żądać procesu. Według tej wersji wydarzeń działaliśmy w zmowie z Michaelem. Ja miałem ułatwiać mu kontakty z Gavinem, a później zacierać ślady przeróżnych nikczemnych występków i naciskać na świadków. Podczas kolejnych spotkań zdaliśmy Joemu szczegółową relację z naszych kontaktów z Arvizami. Jasno powiedziałem, że moim zdaniem kłamią, a my nie mamy niczego do ukrycia. Dodałem też, że chcę zrobić wszystko co w mojej mocy, by pomóc Michaelowi. Joe uważał, że mamy dość mocne dowody, by podważyć teorię spisku. Ale sprawa dotyczyła osoby znanej, a dodatkowo zaangażował się w nią - jak to ujął Joe - „wściekły prokurator o jasno sprecyzowanym celu”. Martwił się, że ja i Vinnie zostaniemy w to wciągnięci, ponieważ oskarżenia o zmowę nadawały całej tej historii jeszcze mroczniejszego charakteru. Pracował z prawnikiem Michaela, przekazywał mu nasze dowody, z których w razie potrzeby ten mógłby skorzystać. Joe nie chciał, bym w tamto Boże Narodzenie spotkał się z Michaelem. Nie wiedzieliśmy, czy zostanę oskarżony, a wszelkie próby kontaktu z nim mogłyby zostać użyte przeciwko mnie. I tak moi bracia: Eddie, Aldo i Dominic pojechali do LA i spędzali Gwiazdkę z Michaelem w domu w Coldwater Canyon, ja zaś zostałem z rodzicami. Michael nie zapomniał o prezentach dla mnie - przysłał mi kamerę cyfrową i iPoda. Byłem wdzięczny, głównie dlatego, że uznałem to za znak, iż wcale się nie zmienił. W pewien styczniowy poranek wypiłem kawę i poszedłem po papierosy do sklepu za rogiem. Miałem wtedy długie włosy, założyłem jak zwykle okulary przeciwsłoneczne i kaptur. W sklepie zauważyłem włączony telewizor. Pokazywano program „Celebrity Justice”. Czekałem, żeby zapłacić za zakupy, kiedy na ekranie zobaczyłem swoje zdjęcie. Z

przerażeniem słuchałem, jak narrator mówi o mnie jako o gangsterze z New Jersey, i twierdzi, że próbowałem porwać rodzinę Arvizo i przetrzymywałem ich siłą w Neverlandzie. Dziennikarze donosili nawet, że chciałem ich uprowadzić i wywieźć do Brazylii, a tam miałem prawdopodobnie sprawić, by „zniknęli”. Był to doskonały scenariusz na film. Kiedy Michael radził mi, bym był jak bohater „Mewy” i prowadził niezwykłe życie, raczej nie wyobrażałem sobie, że będzie ono obejmowało fałszywe oskarżenia o porwanie. Przede mną w kolejce stała urocza starsza pani. - Mam nadzieję, że złapią tego drania - powiedziała. - Ja też - odrzekłem. Pomyślałem o tym, jak wiele razy Michael musiał wychodzić z domu w przebraniu. Ja dotychczas robiłem to tylko dla zabawy, teraz jednak miałem wyraźny powód, by ukrywać swoją tożsamość, i czułem się z tym okropnie. Na całym świecie ludzie słuchali tych niedorzecznych oskarżeń i formułowali opinie na mój temat. Nie znali prawdy, więc dlaczego mieliby nie wierzyć w to, co słyszą? W tamtej chwili poznałem gorzki smak codzienności Michaela. Pocieszające w tym wszystkim było chociaż to, że we wszelkich doniesieniach medialnych, a nawet w dokumentach sądowych, figurowałem jako Frank Tyson (znany także jako Cascio). Moje wcześniejsze starania, by oddzielać pracę od rodziny, teraz popłacały. Moje prawdziwe nazwisko nie zostało zszargane, co oznaczało, że nie tylko rodzice byli w pewien sposób chronieni, lecz także ja miałem gdzie uciec. Z czasem również w życiu zawodowym na nowo stawałem się sobą - Frankiem Cascio. Nie postawiono mi żadnych zarzutów, ale z przecieków do „Celebrity Justice” i z innych źródeł wiedzieliśmy, że uważa się mnie za osobę zamieszaną w tę sprawę. Później, w styczniu 2004 roku, kiedy oskarżono Michaela, mnie i Vinniego wymieniono jako osoby współodpowiedzialne, które jednak nie stanęły przed sądem. Joe wyjaśnił, że nie zarzucano nam popełnienia przestępstwa, a prokuratorzy nie mieli przeciwko nam dowodów. Byliśmy bezpieczni - na razie, bo jeżeli Michaela uznano by za winnego, prawdopodobnie stanęlibyśmy przed sądem. Mój los, jak przez większą część życia, splatał się z losem mojego przyjaciela. Zaraz po oficjalnym postawieniu zarzutów skontaktowałem się z Michaelem. Razem z dziećmi wrócił do Neverlandu. Chciałem przywitać się z maluchami i Prince podszedł do telefonu. - Frank, tatuś jest smutny - powiedział. - Przyjedziesz do nas? Czy tatusiowi nic nie będzie? Niemal pękło mi serce.

- Oczywiście, że tatusiowi nic się nie stanie - zapewniłem go. - Wszystko jest w porządku. Zjawię się u was, gdy tylko będę mógł. To, że nie postawiono mi zarzutów, oznaczało, że nie zostanę wezwany do sądu ani aresztowany. Joe jednak wciąż odradzał mi kontakty z Michaelem. Wbrew jego zaleceniom poleciałem z ojcem i Eddiem do LA. Chcieliśmy spędzić kilka dni na ranczu. W samolocie siedziałem obok brata, ojciec zajął osobne miejsce. Dziesięć lat wcześniej w takim samym składzie lecieliśmy do Tel Awiwu, by wspierać Michaela w związku ze sprawą Jordy’ego Chandlera. Teraz cała historia się powtarzała. Jako dzieci w 1993 roku byliśmy rozkosznie nieświadomi powagi sytuacji. Teraz dorośliśmy, więc doskonale rozumieliśmy ciężar oskarżeń i ich wyniszczający wpływ na naszego przyjaciela. Na miejscu ojciec przywitał Michaela zapewnieniami, że jesteśmy do dyspozycji jego i dzieci. One zaś podbiegły do nas i przytulały się na powitanie. Mimo słów Prince’a wydawały się szczęśliwe i beztroskie. Wiedziały, że ich tatuś ma kłopoty, ale Michael nie wtajemniczał ich w szczegóły. Zawsze izolował je zarówno od dobrych, jak i złych stron swojej sławy. Nie chciał, by dorastały w otoczeniu tłumu fanów albo by oglądały go podczas występów na wypełnionym po brzegi stadionie. Nie pozwalał im korzystać z internetu, gdzie szukając haseł z jego nazwiskiem, znalazłyby najróżniejsze plotki na jego temat. Były na to za małe. A teraz starał się, jak mógł, by chronić je przed szaleństwem czekającym za drzwiami ich domu. Kiedy tylko ich przy nas nie było, rozmawialiśmy o zbliżającym się procesie - nie mieliśmy innego wyjścia. Ale później próbowaliśmy się też trochę rozerwać. W 1993 roku, w trasie „Dangerous”, zajmowaliśmy uwagę Michaela odkrywaniem obcych miast, rzucaniem balonami z wodą z hotelowych okien i demolowaniem pokoju (raz tylko raz). Jako dorosłym pozostało nam oglądanie filmów i wspólne spędzanie czasu. - Po prostu pognijmy tu razem - mawialiśmy. I zresztą tak też robiliśmy. Chociaż nigdy nie mówiliśmy tego wprost, każde nasze działanie był próbą pokazania Michaelowi, że wszystko będzie dobrze. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo staraliśmy się zachować optymizm, ciężar nowych zarzutów był przytłaczający. Michael był wykończony psychicznie i fizycznie. Dużo spał. Często wspominałem wtedy, jak w przeszłości uczył mnie, by kontrolować efekt danej sytuacji. Nie wiedziałem, czy wtedy też wizualizował rezultat, którego pragnął. Nie rozmawialiśmy o tym. Z uwagi na to, przez co razem przeszliśmy, wiedziałem, że te wydarzenia będą testem jego woli walki i wiary w siebie. Zaraz po przybyciu na ranczo sprawdziłem, czy podczas przeszukania nie znaleziono odrobiny trawki, którą trzymałem w swoim pokoju. Nie chciałem, żeby wykorzystano to

przeciwko Michaelowi. Zawsze był przeciwny marihuanie i innym nielegalnym narkotykom. Ale rok wcześniej w Miami spędził trochę czasu z dawnymi członkami Bee Gees - umierającym Mauricem i z Barrym Gibbem. Kiedy Barry powiedział mu, że większość swoich najlepszych piosenek napisał podczas palenia trawki, zaintrygował go tym. Michael był wielkim fanem Bee Gees. „How Deep Is Your Love”, „Stayin’ Alive” i „More Than a Woman” znajdowały się na liście jego ulubionych utworów. Zatem kiedy pracowaliśmy nad domowymi filmami, zapalił ze mną. Z tego co wiem, to był jego pierwszy raz. Pamiętam dokładnie, jak w takim stanie świadomości ożywały światła Neverlandu... - Ach, teraz to wszystko ma sens - powiedział podczas przejażdżki po posiadłości. Dokładnie to samo robili Indianie, kiedy przekazywali sobie fajkę pokoju. Sięgając do korzeni, w pewien sposób usprawiedliwiał to, czemu zawsze się sprzeciwiał. W ciągu poprzedniego roku kilkakrotnie byliśmy odurzeni podczas naszych wypadów w góry otaczające posiadłość. Michaelowi zależało na dyskrecji - nie chciał, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Na szczęście jego tajemnica była bezpieczna, bo okazało się, że policja nie znalazła mojej kryjówki. Próbując obu nas rozweselić, pewnego popołudnia zwinąłem skręta i znalazłem Michaela w jego biurze, które było przedłużeniem domu głównego ciepłym pokojem z ciemnymi podłogami, pięknym biurkiem i kanapą. Na ścianie zamontowano płaskie telewizory - na każdym odtwarzano inną kreskówkę. Nad kominkiem wisiał niemal dwumetrowy obraz śpiącego dwulub trzyletniego Prince’a. Widnieliśmy na nim również ja i Eddie jako strażnicy chłopca. - Zrób sobie przerwę - zasugerowałem. - Okay - odpowiedział. Wyszliśmy na zewnątrz i wsiedliśmy do jego wózka golfowego. Pojechaliśmy w góry, jak dawniej, przekazując sobie jointa. Nie chodzi o to, że rozmowa się nie kleiła. Nie chcieliśmy mówić o wiszących w powietrzu oskarżeniach. Nie potrafiliśmy jednak wymyślić innego tematu. Chciałem powiedzieć: „A nie mówiłem”, ale tego nie zrobiłem. A Michael chciał zapytać: „Jak do tego doszło?”, ale również się powstrzymał. Zamiast tego siedzieliśmy w milczeniu. - Dasz wiarę, co zrobiła ta pochrzaniona rodzina? - mówiłem od czasu do czasu. - Nie wierzę w to gówno - odpowiadał. Spoglądaliśmy na siebie i kręciliśmy głowami. To wszystko było jak zły sen. Zazwyczaj urządzaliśmy takie przejażdżki - ze skrętem albo bez - ciesząc się pięknem

otaczającej nas przyrody i po prostu upajając chwilą. Teraz próbowaliśmy wzajemnie odwrócić swoją uwagę od rzeczywistości. Nieskutecznie. Zgodnie z moją wiedzą Michael wtedy po raz ostatni palił trawkę - w przypadku nas obu był to dość krótki epizod. Kiedy nadszedł czas naszego wyjazdu, poszedłem się z nim pożegnać. Chociaż wrócił do Neverlandu, nie chciał mieszkać w domu głównym ze względu na policyjne przeszukanie. Razem z dziećmi przeniósł się do kwatery gościnnej. Było wcześnie rano i leżał jeszcze w łóżku. W sypialni obok spały dzieci, więc rozmawialiśmy szeptem. - Musimy się modlić - powiedziałem. - Bóg zna prawdę, a prawda zwycięży. Nie zastanawiaj się dwa razy. Możesz na mnie liczyć. Na moją rodzinę. Kocham cię. Kocham twoje dzieci. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, czegokolwiek, po prostu daj mi znać. Zobaczysz, Arvizowie wyjdą na idiotów, którymi zresztą są. - Nie martw się - odpowiedział. - Dbaj o siebie i nie trać wiary. - W ten sposób dawał mi do zrozumienia, że wie, iż także mnie dotknęły te oskarżenia. - Módl się, a będziemy świętować, kiedy to wszystko już się skończy. 16 stycznia 2004 podczas oficjalnego postawienia Michaela w stan oskarżenia nie przyznał się do żadnego z zarzutów. Później wyszedł z sądu i na dachu swojego samochodu zatańczył dla kilkuset fanów, którzy zebrali się na miejscu. W ten sposób dziękował im za wsparcie i zapowiadał, że będzie walczył do końca. Postrzegałem to jako rodzaj występu, na który mógł się zdobyć tylko niewinny człowiek. - Kiedy to wszystko się skończy, zatańczę z tobą na dachu samochodu - powiedziałem mu na pożegnanie. Sił dodawała mi moja wściekłość. Sądzili, że ujdzie im to na sucho? Takiego wała! - Dobrze, Frank - powiedział, śmiejąc się. - Kocham cię. Bezpiecznego lotu. - Nie zapomnij się wykąpać i umyć zębów, zanim pójdziesz do sądu, żebyś nie zabił swoim oddechem któregoś z przysięgłych - powiedziałem z szerokim uśmiechem. Każde ze śpiących dzieci pocałowałem w czoło i wyślizgnąłem się z pokoju. Mój ojciec pożegnał się poprzedniego wieczoru. Po mnie do Michaela poszedł jeszcze Eddie. Żałuję, że idąc do samochodu, nie zwolniłem kroku i nie przyjrzałem się temu pięknemu domowi, trawnikom, jezioru, ścieżkom, górom. Nie miałem pojęcia, że wtedy widzę Neverland po raz ostatni. PO TAMTEJ PODRÓŻY zarówno mój prawnik Joe Tacopina, jak i adwokat Michaela, Tom Mesereau, stanowczo zabronili nam się ze sobą kontaktować. Jeżeli zostałbym powołany na świadka i prokurator okręgowy zapytałby: „Kiedy ostatni raz rozmawiał pan z Michaelem?”, chcieli, bym odpowiedział, że nie miałem z nim kontaktu od

czasu wniesienia oskarżeń. Chociaż nie postawiono mi zarzutów, Janet Arvizo również i mnie zarzucała popełnienie przestępstwa. Na wypadek, gdyby w trakcie procesu pojawił się jakiś dowód wspierający jej niedorzeczne zeznania, lepiej było, bym nie rozmawiał z Michaelem. Prawnicy nie chcieli, byśmy sprawiali wrażenie, że próbujemy zacierać ślady. Argumenty przemawiające za taką decyzją uważałem za jak najbardziej sensowne, ale rozłąka bolała. Byliśmy razem, kiedy pojawili się Arvizowie. Obaj zostaliśmy oskarżeni. A teraz nie mogliśmy się wspierać podczas procesu. Wierzyłem, że nasi adwokaci ujawnią prawdę, jednak osąd opinii publicznej był zupełnie odrębną sprawą. Dziennikarz Roger Friedman relacjonował proces na blogu prowadzonym przez stację Fox News. Przez wspólnych znajomych próbował się ze mną skontaktować, ale nie odpowiadałem. Nigdy wcześniej nie rozmawiałem z prasą, ale Friedman codziennie pisał nowe artykuły, a informacje, które podawał, były fałszywe. Sfrustrowany, postanowiłem, że skoro dziennikarze mają zamiar pisać o mnie, powinni móc dotrzeć do sprawdzonych informacji. Chciałem powiedzieć prawdę. Razem z Vinniem spotkaliśmy się z Rogerem w kawiarni przy Siedemdziesiątej Szóstej i Broadwayu. Vinnie położył na stole wielką aktówkę i szeroko ją otworzył. Roger nachylił się, by zajrzeć do środka. Były w niej stosy rachunków. Wyjaśniliśmy mu, że są to paragony za wszystko, za co płaciliśmy, kiedy Arvizowie przebywali w Neverlandzie rachunki za hotele, kina, restauracje i spa. Prasa oskarżała nas o porwanie Janet, ale Roger od razu dostrzegł, że nie były to wydatki, jakie porywacze ponoszą na swoje biedne ofiary. Dbaliśmy o nią i zapewnialiśmy jej rozrywkę w oczekiwaniu, aż burza medialna po programie Bashira ucichnie. Po tym spotkaniu ton artykułów Rogera nieco się zmienił. Okazało się, że jednak nie jestem tak bezsilny, jak mi się wydawało. Mimo że nie wolno mi było widywać się z Michaelem, nadal mogłem go wspierać. Tamtej wiosny Joe rozmawiał z Tomem Sneddonem, prokuratorem okręgowym z Santa Barbara. - Słuchaj - powiedział Sneddon - Frank jest na pokładzie tonącego okrętu. Może skorzystać z naszej szalupy albo pójść na dno. Zaoferował mi immunitet, jeżeli zgodzę się zeznawać przeciwko Michaelowi. Wiem, że ludzie, którzy oglądają takie seriale, jak „Prawo i porządek”, myślą zazwyczaj, że prokuratorzy to dobrzy ludzie. Tym razem jednak stali po złej stronie. Nawet jeżeli powiedziałbym im całą prawdę, próbowaliby przeinaczyć fakty i obrócić moje słowa przeciw Michaelowi. Joe wyjaśnił, że było to standardowe zagranie prokuratury. Spotkał się z nimi i był

pewny, że nie mają przeciwko mnie dowodów. Blefowali. Jednak czuł się w obowiązku, by przypomnieć, iż grozi mi oskarżenie o poważne przestępstwo. W takich wypadkach wiele osób od razu poszłoby do prokuratora. Dla mnie nie wchodziło to w grę. Powiedziałem mu, że jestem po stronie Michaela i tego się trzymam. Żeby choć na chwilę oderwać się od całej tej sytuacji, pojechałem odwiedzić Valerie, która przebywała w Rzymie na swoich studenckich wakacjach. Poleciałem do Włoch. Spędziliśmy trochę czasu razem, zjedliśmy miłą kolację z jej przyjaciółmi. Kilka dni po przybyciu do Włoch leżałem z Valerie w łóżku, kiedy zadzwonił telefon. Był to Joe Tacopina. Powiedział, że Vinnie znalazł sobie własnego prawnika. Nie mogłem w to uwierzyć. Joe kazał mi się tym nie martwić, ale czułem się dotknięty. Dlaczego to zrobił? Czyż nie siedzieliśmy w tym obaj? Po części chciałem się trzymać z Vinniem dlatego, że czułem się potwornie odpowiedzialny za zaistniałą sytuację. To ja sprowadziłem go do świata Michaela, a teraz znalazł się w niewyobrażalnie trudnym położeniu. Zadzwoniłem do niego. Próbował mnie uspokoić. - Nie masz się o co martwić, Frank. Wciąż działamy razem. Pod względem prawnym będzie po prostu lepiej, jeśli zaczną nas reprezentować różni ludzie - powiedział. Nie podobał mi się ten pomysł. Ale on tak chciał, więc musiałem to zaakceptować. Wtedy jednak Vinnie zdecydował się na rozmowę z prokuratorem okręgowym. Czytał o innych przypadkach osób fałszywie oskarżonych i razem z nowym adwokatem doszli do wniosku, że lepiej będzie, jeśli powie, co wie. Tak niewiele dowodów wspierało zarzut zmowy, że Vinnie sądził, iż uda mu się przekonać prokuratora, że nie ma z czym pójść do sądu. Wyjaśnił, że nie przetrzymywał siłą Janet Arvizo, a kiedy zawoził ją na różne spotkania, mogła spokojnie poprosić kogoś o pomoc albo „uciec”. Sądził, że jest to z jego strony mądry ruch oraz że udowodni, iż nie ma niczego do ukrycia. Co zrozumiałe, był zmęczony tym sądowym stanem zawieszenia oraz piętnowaniem i szkalowaniem ze strony medialnych hien. Chociaż zaakceptowałem jego sposób myślenia, w moich oczach rozmowa z prokuratorem okręgowym była jak pakt z diabłem. Prowadził on dochodzenie przeciwko Michaelowi, Vinniemu i mnie. Sprawa i tak trafiłaby do sądu. W tym momencie prawda nie miała dla nich żadnego znaczenia. Liczyły się tylko ich oskarżenie i wygrana. Nie mogłem uwierzyć, że Vinnie się na to godzi. Czułem się zdradzony. Sądziłem, że razem przez to przejdziemy, ale przez resztę procesu - i po nim - nie odezwałem się do niego. Ostatecznie zrozumiałem, że nie łączyła go z Michaelem ani taka sama przeszłość ani lojalność, jak to było w moim przypadku. Podczas gdy ja byłem gotów poświęcić dla Michaela wszystko, Vinnie robił, co mógł, by nie trafić do więzienia. I jeżeli droga do tego prowadziła przez

rozmowę z prokuratorem, godził się na nią. Byłem na niego tak wkurzony, że nie odzywałem się do niego latami. Musiał jednak zrobić to, co uważał za słuszne. Tak czy inaczej wciąż był moim przyjacielem z ósmej klasy. Nasze rodziny były ze sobą blisko związane. Całą sprawa nie była warta tego, bym go stracił. Jakoś byśmy to wszystko przetrwali. Po powrocie do Stanów nadal pracowałem nad imprezą w hołdzie Patti LaBelle. Wpadłem jednak w głęboką depresję i tkwiłem w takim stanie przez większość 2004 roku. Nie chciałem wychodzić z mieszkania ani spotykać się z kimkolwiek. Nawet nie rozmawiałem z nikim przez telefon. Miało to wpływ na moją pracę. Odkryłem, że w najlepszej formie byłem wtedy, kiedy pracowałem z Michaelem. Teraz to wszystko się skończyło, nasze relacje wygasły, czułem, że życie przecieka mi przez palce. Utraciłem poczucie własnej wartości, istotę samego siebie. Czas mijał, a moja depresja zamieniała się w stan, który można nazwać przesadną ostrożnością, a nawet paranoją. Zawsze dziesięć razy zastanowiłem się, nim coś zrobiłem. Sądziłem, że muszę przeanalizować każdy szczegół. Nie było to przyjemne uczucie. Wydawało mi się, że wszystko, co robię, powoduje wielkie zmiany, które muszę przewidzieć i kontrolować. Jednak właśnie ta potrzeba kontroli pozwalała mi walczyć z bezczynnym oczekiwaniem na zakończenie tego bagna, którym był proces. W końcu zrozumiałem bezkresną paranoję Michaela. Fałszywe oskarżenia i zupełnie niewłaściwy osąd opinii publicznej sprawiały, że desperacko próbowało się na nowo odzyskać kontrolę. Nie muszę chyba mówić, że był to trudny czas dla mojego związku z Valerie. Kochaliśmy się i zależało nam na sobie. Ona się uczyła, cieszyła studenckim życiem, podczas gdy ja miałem depresję i byłem nieszczęśliwy. Byliśmy młodzi, wciąż musieliśmy dorosnąć, a już przyszło nam radzić sobie ze związkiem na odległość. Problemy zbierały się nad nami jak ciemne chmury już od jakiegoś czasu. Poza odległością dzieliły nas także tajemniczy charakter mojej pracy i niezwykły styl życia, który wymagał nieustannego zaangażowania. Proces sądowy i stan mojego umysłu przeważyły szalę. Czułem, że rozpada się cały mój świat. Jak się okazało, to bagno wciągnęło również mój związek.

Rozdział XXII Sprawiedliwość PROCEDURY SĄDOWE RUSZYŁY 31 STYCZNIA 2005, kiedy rozpoczęto wybór ławy przysięgłych. Miesiąc później zaczął się proces. Rzecz jasna rozpętał się przy tym medialny cyrk - tysiące dziennikarzy całą dobę nadawało swoje relacje spod gmachu sądu dla wszystkich stacji informacyjnych. Razem z Joem z uwagą śledziliśmy wszystkie zeznania, a ja starałem się przypomnieć sobie każdy szczegół wydarzeń, o których mówiła prokuratura, w razie gdybym został wezwany przed oblicze sądu. Cały czas zbieraliśmy materiały, na wypadek gdybyśmy ich potrzebowali. W końcu moja sprawa była powiązana z procesem Michaela. Jeżeli zostałby oczyszczony z zarzutów, ja również byłbym niewinny. Joe współpracował z Tomem Mesereau, obrońcą Michaela. Jeśli pojawiało się jakieś zeznanie świadka prokuratury, które mogłem obalić, Joe mówił o tym Tomowi. Robiliśmy wszystko, by pomóc im wygrać. Do molestowania miało dość między 20 lutego a 12 marca 2003 roku, kiedy wszystkie osoby zamieszane w sprawę schroniły się w Neverlandzie przed skutkami programu Bashira. Nawet gdybym tak dobrze nie znał Michaela, absurdem wydawał mi się pomysł, by ktokolwiek wybrał taką chwilę na molestowanie dziecka. Michael dopiero co został napiętnowany przez prasę za to, że przed kamerą trzymał Gavina za rękę. Dlaczego do swoich nikczemnych czynów miałby wybrać właśnie ten niebezpieczny moment, kiedy cała uwaga skupiała się na nim? Nie miało to najmniejszego sensu. Dodatkowo było oczywiste, że Arvizowie od początku nie mieli dobrych zamiarów. Wielokrotnie podczas wizyt w Neverlandzie - w rozmowach, które nagraliśmy do naszego filmu obalającego zarzuty Bashira i co jeszcze ważniejsze w oficjalnych przesłuchaniach przez Departament do spraw Dzieci i Rodziny - wyrażali swoje poparcie dla Michaela. Ponieważ zostało to wielokrotnie udokumentowane, prokurator okręgowy musiał udowodnić, że za każdym razem, kiedy dobrze mówili o Michaelu, byli do tego zmuszani. Każdy szczegół zarzutów prokuratury był przeinaczoną wersją prawdy. Oskarżono mnie o to, że tamtej nocy, kiedy Gavin i jego brat błagali, byśmy pozwolili im zostać w pokoju Michaela na noc, pokazywałem im pornografię. Prawda oczywiście była dokładnie odwrotna - chłopcy sami znaleźli w sieci stronę dla dorosłych, a Michael wręcz wyszedł z pokoju, by później nie zrzucono na niego winy. Prokuratura twierdziła, że Michael podawał chłopakom „sok Jezusa” w puszkach po

napojach. Gdy sam pijał alkohol, rzeczywiście przelewał go do puszek. Ale robił tak, ponieważ nie chciał, by dzieci uczyły się od niego picia. A już na pewno nigdy im niczego nie podawał. Lista kłamstw stawała się coraz dłuższa. Sposób, w jaki przez lata prasa traktowała Michaela, był wystarczająco oburzający i skandaliczny. Ale jak widać, tego było za mało. Teraz słuchaliśmy kłamstw i fałszywych wersji wydarzeń, które prezentowano w sądzie. Wiedzieliśmy, że wkrótce będziemy musieli obalić każde z nich. Była to jedna wielka farsa. Po mowie podsumowującej zeznania świadków prokuratury nadszedł czas na odpowiedź obrońców Michaela. Kiedy tylko Tom Mesereau przedstawił zgromadzone przez siebie dowody, historyjka wymyślona przez Arvizów runęła jak domek z kart. Nie trwało to długo i oskarżyciele zostali zdyskredytowani. Podczas procesu okazało się, że Janet już wcześniej wykorzystywała dzieci i chorobę Gavina, by wyzyskiwać ludzi sławnych. Wśród nich byli: Jay Leno, Chris Tucker i George Lopez. Arvizowie próbowali wycisnąć z nich, ile się da. Postać Janet stała się jeszcze bardziej groteskowa, kiedy ujawniono, że w przeszłości dwa razy wnosiła oskarżenia o molestowanie seksualnie i przetrzymywanie wbrew woli. Najpierw oskarżyła o to byłego męża, a później sieć domów towarowych J. C. Penney. Wraz z coraz dłuższą listą spraw z przeszłości jednych bardziej mrocznym od drugich - przypomniałem sobie moje pierwsze kontakty z tą kobietą. Skoro od początku czułem, że coś jest z nią nie tak, dlaczego nie zaufałem instynktowi i nie podjąłem stanowczych działań?! Dlaczego nie wypowiadałem się bardziej stanowczo, kiedy Michael stawał w obronie tej rodziny? Jakim cudem pozwoliliśmy tej kobiecie na dostęp do naszego życia? Szczytem wszystkiego było, kiedy zeznała, że jej zdaniem współpracownicy Michaela - łącznie ze mną - chcieli pozbyć się jej i reszty rodziny. - I ktoś wspomniał pani o balonie napełnionym ciepłym powietrzem? - Miał to być jeden ze sposobów - potwierdziła. Publiczność zgromadzona w sądzie wybuchła śmiechem. Janet palił się grunt pod nogami. Chociaż matka pouczała Gavina i Stara, co mają mówić, w swoich zeznaniach zaprzeczali jeden drugiemu. Oskarżenie prokuratury okazało się farsą, o czym wiedzieliśmy od początku. Zeznania, które słyszeliśmy, były nie tylko pełne sprzeczności, lecz w większości także całkowicie pozbawione sensu. Arvizowie okazali się tak samo niewiarygodni jak ich wersja wydarzeń. Jednym z najbardziej przejmujących momentów procesu był ten, gdy na świadka

wezwano Debbie Rowe. Kilka lat wcześniej rozwiązali z Michaelem spór o opiekę nad dziećmi, a teraz pojawiła się, by go wesprzeć - tak jak wtedy, gdy wystąpiła w naszym filmie. Jej zeznania były szczere. Była na tyle odważna, że przyznała się otwarcie do własnych błędów z przeszłości, i zrobiła, co mogła, by pomóc Michaelowi. Ucieszyłem się, widząc, że ich relacje znowu się umocniły. Dbali o siebie wzajemnie. Mieli ze sobą dzieci. Ten gest podkreślał ich wzajemne zaufanie i miłość. NIE ROZMAWIALIŚMY Z MICHAELEM OD CZASU, gdy z ojcem i Eddiem odwiedziliśmy go w Neverlandzie. Jak już wspomniałem, nie wolno mi było się z nim kontaktować, ponieważ jeżeli zostałby skazany, groziło mi posądzenie o udział w zmowie. W 2004 roku to Eddie coraz częściej rozmawiał z nim przez telefon i z czasem wydawało się, że brat zajął miejsce, które ja musiałem opuścić. Michael był przyzwyczajony do tego, że ma przy sobie przyjaciela, zaufanego sojusznika, a Eddie doskonale się do tego nadawał. Cieszyłem się, że Michael ma kogoś, z kim może porozmawiać. Martwiłem się o niego. Rozpamiętywałem ten wspaniały czas, który w 2003 roku spędziliśmy w Neverlandzie, zanim wniesione w listopadzie oskarżenia zmąciły nasze życie. Wiedziałem, że Michael będzie płacił za nie przez wiele lat - jeśli nie do końca życia - i dobijała mnie myśl, że nie mogę go wspierać. Pod koniec procesu rodzice przekazali mi szokującą wiadomość - Michael był na mnie zły. Okazało się, że ktoś mu powiedział, iż nie chciałem składać zeznań na jego korzyść. Było to niedorzeczne i całkowicie nieprawdziwe. Jeden z siostrzeńców Michaela, Auggie, zadzwonił do mnie z tą samą wiadomością. Michael powiedział mu, że nie chciałem zeznawać, i był na mnie zły. Powtarzał wszystkim: „Uwierzysz, że Franka nie ma ze mną, kiedy go potrzebuję? Był dla mnie jak syn. Zdradził mnie”. - Auggie, nigdy bym czegoś takiego nie zrobił - odpowiedziałem. W czasie procesu udzieliłem wywiadu w programie „20/20”, którego gospodarzem była Catherine Crier, oraz pojawiłem się w „Good Morning America”. Popierałem Michaela i podważałem wiarygodność Arvizów. Jako jeden z niewielu odważyłem się go otwarcie bronić i zrobiłem to na własne ryzyko. Jeżeli wyrok nie byłby dla niego korzystny, poniósłbym konsekwencje swoich publicznych wystąpień. Ale wiedziałem, jaka jest prawda, i wierzyłem, że inni też muszą ją poznać. Nie mogłem siedzieć z założonymi rękoma. W rzeczywistości bardzo chciałem zeznawać. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziałem, co wydarzyło się podczas pobytu Arvizów na ranczu. Chciałem, by sprawiedliwości stało się zadość. Nigdy nie zostałem wezwany przez prokuraturę; w końcu byłym dla nich

kłopotliwym świadkiem. Na początku plan zakładał, że będę jedną z ostatnich osób, które obrona wezwie do składania zeznań. Ale kiedy zbliżała się data mojego przesłuchania, Joe Tacopina powiedział, że razem z Tomem Mesereau uznali, iż moje zeznania nie mają znaczenia. - Tom uważa, że wszystko układa się tak, jak to sobie założył - powiedział. - Nie musi cię do tego mieszać. Mesereau nie chciał mnie powoływać na świadka, ponieważ zapewne nie uniknąłbym pytań o dwudziestoletnią przyjaźń z Michaelem. Poza tym Joe powiedział, że obrona wykazała już uzasadnioną wątpliwość co do winy Michaela, zatem sprawę właściwie można uznać za wygraną. Problem polegał jednak na tym, że Michael patrzył na to inaczej. Powiedziano mu, że nie chciałem składać zeznań. Jeżeli kiedykolwiek sądziłem, że moje podejrzenia, iż ktoś w organizacji Michaela się na mnie uwziął, są jedynie paranoją, teraz miałem dowód, że tak nie jest. Był to ostateczny sabotaż. „Kto wymyślił te kłamstwa?”, pytałem siebie i innych. Nikt nie potrafił mi odpowiedzieć, więc obsesyjnie szukałem źródła zdrady. Ze sto razy zadawałem mojemu adwokatowi to samo pytanie: „Joe, nie powiedziałeś im, że nie chcę zeznawać, prawda?”. Doprowadzało mnie to wtedy do szaleństwa i wciąż mnie dręczy. Byłem wściekły, że ktoś znów przekazał Michaelowi fałszywe informacje na mój temat. Ale gorsze od kłamstw, z którymi radziliśmy sobie już wcześniej, było to, że mój przyjaciel je przyjmował. To, że wcześniej uwierzył, iż byłem gotów wykorzystywać swoje wpływy w zamian za łapówkę, było wystarczająco przykre. Teraz sprawa okazała się jeszcze poważniejsza. Sam pomysł, iż mógłbym odmówić mu wsparcia, był sprzeczny z istotą tego, za kogo się uważałem, kim byłem i co było dla mnie ważne. Po tym wszystkim, co razem przeżyliśmy, co dla siebie robiliśmy, jak zawsze mogliśmy na siebie liczyć, co nas łączyło... jak mógł uwierzyć w coś, co było całkowicie sprzeczne z moją naturą? Wychowywał mnie, na litość boską! Wiedział o mnie wszystko. Przez całe życie wspierałem go i chroniłem. Nie byłem idealny i popełniałem błędy, ale moje zamiary zawsze były dobre, a priorytety - jasne. Michael też o tym wiedział. Mimo to zwątpił we mnie i to z taką łatwością i pewnością. Mówił wszystkim swoim krewnym, mojej rodzinie i naszym wspólnym przyjaciołom: „Dasz wiarę, co zrobił Frank? Nie broni mnie, kiedy tego potrzebuję”. Słowa, które wypowiedział, kiedy zacząłem dla niego pracować, odbijały się echem w mojej głowie: „Frank, masz władzę. Ludzie będą ci zazdrościli. Będą się starali nastawiać nas przeciwko sobie. Ale obiecuję ci, nigdy nie pozwolę, by im się to udało”. Okazały się one prorocze, ale zamiast stać po mojej stronie, zapomniał o swojej obietnicy. Kiedy przyszło co

do czego, zwątpił we mnie. Ten zawód był druzgocący. Wiedziałem, że Michael słucha Eddiego. Kiedy przestał mi wierzyć, oczekiwałem, że brat otworzy mu oczy. Ale okazało się, że i on podzielał pogląd, iż zostawiłem Michaela. Uważał, że biorąc udział w „20/20” chciałem zwrócić na siebie uwagę. To nie miało sensu. Jeżeli pragnąłbym zainteresowania, nie odmawiałbym składania zeznań. Zacząłem częściowo winić brata za to, jak mają się sprawy między mną a Michaelem. Eddie twierdził później, że to nie jego wina, ale mógł przecież powiedzieć: „Michael, dobrze wiesz, że Frank nie robi takich rzeczy. Mylisz się. On cię kocha”. Nie zrobił tego. Eddie znalazł się w centrum tej sytuacji. Tak jak ja dorastał z Michaelem, ale w przeciwieństwie do mnie wciąż pielęgnował ten jego idealny wizerunek, który stworzyliśmy w dzieciństwie. Przez lata wspólnej przyjaźni zaakceptowałem niedoskonałości Michaela. Zawsze byłem gotów go bronić, ale oznaczało to także ochronę przed jego własnymi błędami. Michael nigdy nie pokazywał ciemniejszych stron swojego charakteru mojej rodzinie. Eddie nie doświadczył jego paranoi w pełnej odsłonie, impulsywnego odcinania się od ludzi i świata. Nie widział, jak walczy z lekami na receptę ani jak trudno mu zmierzyć się z problemami finansowymi. W rezultacie, kiedy Michael odwrócił się ode mnie, Eddie - jak posłuszny syn - zaufał jego osądowi. Zawsze byłem blisko związany z bratem, ale proces to zmienił - tak samo jak oddalił mnie od Michaela. Straciłem Vinniego, straciłem Michaela i czułem, że tracę również brata. Konflikt z Eddiem i trudny czas nieuchronnie musiały odbić się na mojej pełnej życia, zabawnej, prowadzącej restaurację rodzinie. Byli przytłoczeni i chociaż bardzo mnie kochali, nie wiedzieli, jak ze mną rozmawiać. Szczerze mówiąc, nie winię ich za to. Sprawy skomplikowały się dużo bardziej, niż mógłbym kiedykolwiek przypuszczać. Moja mama lubi swoje proste życie - chce wiedzieć, że mam się dobrze, i zazwyczaj nigdy nie opowiadam jej o problemach, nim ich nie rozwiążę. Nie miała pojęcia, skąd te animozje między moim bratem, Michaelem a mną. Wiele razy o tym rozmawialiśmy, ale sam nawet nie potrafiłem wytłumaczyć, co tak naprawdę się stało. Jedynie ojciec wydawał się naprawdę rozumieć, przez co przechodzę. Prosiłem go o spotkanie, kiedy byłem zły albo potrzebowałem rozmowy. Mimo wszystko bez Michaela i bezpiecznej przystani w New Jersey czułem się odsunięty na boczny tor i osamotniony. Podczas lat spędzonych z Michaelem nauczyłem się izolować od świata, by się chronić. W tamtym czasie instynktownie zamknąłem się w sobie. Depresja, na którą zapadłem w 2004 roku, pogłębiała się w ostatnich miesiącach procesu. Stałem się samotnikiem. 13 CZERWCA 2005 ROKU OGŁOSZONO WYROK. Byłem wtedy w domu

rodziców. Całą rodziną oglądaliśmy telewizję i z powodów, których dziś nie pamiętam, stałem na krześle. Michaela uniewinniono od wszystkich zarzutów, a ja byłem wolny. Dobre wieści dla Michaela były równie dobrymi dla mnie. Jeżeli zostałby skazany, prokurator okręgowy zapewne wysunąłby wobec mnie oskarżenie o działanie w zmowie i mógłbym spędzić w więzieniu od dwóch do sześciu lat. Ale teraz cały ten bajzel był już za nami. Wszyscy zaczęliśmy płakać, podskakiwać i wzajemnie się ściskać. Po ogłoszeniu wyroku Michael do nas zadzwonił. Rozmawialiśmy z nim po kolei. Gdy przejąłem słuchawkę, poczułem się dziwnie. - Wszystko w porządku? - zapytałem. - Cieszę się, że cię słyszę - odpowiedział. - Wytrwaliśmy, choć było kiepsko. Wykończyło mnie to, Frank. Muszę stąd wyjechać. Muszę wyjechać z kraju. On na mnie nie zasługuje. Niech wszyscy pocałują mnie w tyłek. Nie chcę mieć nic wspólnego z Ameryką. Nigdy tu nie wrócę. Nie rozmawialiśmy o tym, że jego zdaniem nie chciałem zeznawać na jego korzyść. Nie wspomniał też o męce, którą przeszedłem podczas procesu. Sądziłem, że dzwoni, ponieważ czuje, że musi to zrobić, ale z tonu jego głosu odgadywałem, że nie jest to najlepszy czas na wdawanie się w szczegóły. Po uniewinnieniu Michael pojechał do Bahrajnu. Decyzja o wyjeździe częściowo wynikała z tego, że w Stanach nie czuł się już jak w domu. Publicznie i prywatnie mówił, że jego zdaniem Neverland został zbrukany policyjnym przeszukaniem. Ukochany dom stanowił symbol jego uwielbienia czystości i niewinności - tych samych wartości, które zakwestionowano przed sądem. Zostawił więc ranczo, a razem z nim jedno ze swoich najstaranniej pielęgnowanych marzeń. Program „An AllStar Salute to Patti LaBelle: Live from Atlantis” wyemitowano 8 listopada 2005 roku. Zza kulis przyglądałem się wspólnemu występowi Bluebelles - była to dla mnie muzyczna przyjemność i ważny punkt w karierze. Po koncercie przez chwilę czułem się dumny i szczęśliwy. Nie trwało to długo. Impreza była udana, ale jej sukces zbyt mały, by mnie zadowolić. Nie umiałem sobie poradzić z moimi emocjami. Byłem otępiały. Michael zaprosił do Bahrajnu na Boże Narodzenie moją rodzinę, ale ja nie pojechałem. Negocjowałem z Russellem Simmonsem, jednym z założycieli Def Jam, organizację koncertu, podczas którego uhonorowany zostałby jego wkład w rozwój hiphopu. Wykorzystałem to jako wymówkę, bo tak naprawdę byłem po prostu zły. Chociaż chciałem zostawić przeszłość za sobą i jak dotąd uważałem się za osobę wielkoduszną, okazało się, że nią nie jestem. Nie mogłem uwierzyć - zwłaszcza po obawach, strachu i depresji, z którymi

walczyłem od listopada 2003 roku - że Michael zwątpił w moją niezachwianą lojalność wobec niego. Nie chciałem go widzieć ani z nim rozmawiać. Jakaś część mnie pragnęła oczyścić atmosferę, ale przez te wszystkie lata stałem się uparty. Kiedy Michael zaproponował mi pracę u siebie, to tak jakby zapraszał mnie na dziką przejażdżkę kolejką górską, a ja ochoczo się na nią godziłem. Przeżyłem najwspanialszy czas swojego życia i chociaż cierpiałem, kiedy we mnie wątpił, cierpliwie i wyrozumiale wciąż przy nim trwałem. Ale mimo całego szaleństwa, kóre nas łączyło, proces był najcięższą próbą. Przetrwałem ją dzięki Michaelowi, naszej przyjaźni i swojej lojalności. Po tym, jak przez ponad dwa lata musiałem się mierzyć z tą sytuacją, uważałem, że zasługuję na „prawdziwy” telefon, na szczere wyjaśnienie sprawy. Na rozmowę z przyjacielem, a nie kurtuazyjne uprzejmości. Odniosłem wrażenie, że po procesie Michael nie chce utrzymywać ze mną kontaktu. Ale nie zniknął z mojego życia. Regularnie odzywał się do mojej rodziny; po prostu unikał mnie. Biorąc pod uwagę łatwość, z jaką uwierzył w kłamstwo dotyczące moich zeznań, nie spodziewałem się prostego i radosnego pojednania. Ale oczekiwałem rozmowy. Chciałem, by pozwolił mi wszystko wyjaśnić. Nie zaprzeczę, że oczekiwałem też przeprosin. Być może byłem skupionym na sobie egocentrykiem. Z pewnością jego przeżycia były cięższe i trudniejsze od moich. Ale nie zdawał sobie sprawy, że przechodziłem przez to razem z nim. Że ja również przeżywałem wtedy jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu. Michael pełnił w moim życiu wiele ról - był moim szefem, mentorem, bratem, ojcem, ale przede wszystkim moim starszym, najbliższym przyjacielem. Kiedy mnie zostawił, czułem się zagubiony. Widziałem, jak postępuje tak samo wobec innych przyjaciół i współpracowników. Ale zawsze uważałem, że mieszanka mojej lojalności i tego, przez co razem przeszliśmy, uchroni mnie przed podzieleniem ich losu. Najwyraźniej byłem w błędzie. Poza sprawą z Russellem Simmonsem nie miałem pojęcia, co mam ze sobą zrobić. Trudno było mi szukać dodatkowej pracy podczas procesu. I nie wiedziałem, od czego zacząć. Nie miałem zamiaru chodzić od drzwi do drzwi potencjalnych pracodawców. Mimo że mogłem się pochwalić bogatym doświadczeniem zawodowym, były w nim pewne luki. Nie byłem przyzwyczajony do pojawiania się w danym miejscu o danej porze i nie przywykłem, by szef - prawdziwy szef - mówił mi, co mam robić. Chociaż zamierzałem nadal zajmować się organizowaniem koncertów i produkowaniem programów telewizyjnych, nie czułem się sobą. Zawsze nieco się izolowałem od świata, ale teraz przestało mi na czymkolwiek zależeć. Zachowywałem się arogancko, byłem uparty, nawet trochę dziwny. A najgorsze było to, że przejąłem od Michaela jego paranoję. Nie ufałem nikomu. Jakkolwiek

dramatycznie to zabrzmi, straciłem wiarę w ludzi. Na szczęście udało mi się pozbierać w ciągu kilku miesięcy i na Piątej Alei otworzyłem swoje pierwsze biuro. Zacząłem na nowo. Wykorzystywałem swoje umiejętności i zyskałem reputację faceta, który potrafi wszystko załatwić. Umiałem nawiązywać relacje, zawierać przynoszące zysk umowy. Ludzie powierzali mi swoje interesy i zacząłem na nich zarabiać. Powoli dostrzegałem, że odsunięcie się od Michaela było jedynym sposobem, bym rozkwitł i odniósł sukces bez niego. Była to ważna lekcja. Moja tożsamość, przez tak długi czas skrywana w jego cieniu, zaczęła wychodzić na światło dzienne. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu to ja byłem najważniejszy.

Rozdział XXIII Pojednanie OBAJ Z MICHAELEM WIEDZIELIŚMY, że w końcu będziemy musieli na nowo zbliżyć się do siebie, ale bezpośrednia konfrontacja nie była w jego stylu. Zamiast tego nasza przyjaźń ożywała wraz z upływem czasu. Nie było już tak jak dawniej, ale powoli do tego wracaliśmy. W 2006 roku zaczęliśmy ze sobą okazjonalnie rozmawiać. Michael spędzał z dziećmi czas w Las Vegas, niekiedy pojawiał się w Los Angeles, gdzie musiał stawić się w sądzie w związku z ciągłymi sporami prawnymi, którymi dalej go nękano. Za każdym razem, kiedy dzwonił, wciąż wyczuwałem między nami dystans. Chciał porozmawiać, usłyszeć mój głos, ale wciąż nie nadszedł właściwy moment na rozmowę, którą chciałem z nim przeprowadzić. Obaj unikaliśmy tamtego tematu. Pytał, nad czym pracuję, co robię. Opowiadałem mu o biurze na Manhattanie i wtajemniczyłem w kilka projektów. Zawsze mu dziękowałem: „Nie potrafiłbym myśleć w taki sposób i robić tego, co robię, gdyby nie ty”. Pamiętam jego słowa: „Po prostu zakończ sprawę, Frank. Dokończ jedną rzecz. Nie skupiaj się nad trzema setkami innych. Inaczej niczego nie załatwisz”. Miał rację. Pracowałem nad mnóstwem projektów. Uważałem, że to normalne, bo zawsze tak robiliśmy. Ale on wiedział, co mówi - był weteranem na liście najbogatszych przedsiębiorców, a ja dopiero zaczynałem. Nasze rozmowy były krótkie. Nie chciał mówić ani o procesie, ani o naszym konflikcie. W zasadzie wciąż się nie pogodziliśmy, ale im więcej rozmawialiśmy, tym lepiej rozumiałem, że proces był dla niego tak bolesny, że nie jest w stanie do tego wracać. Podczas gdy ja potrzebowałem wyjaśnienia, by w końcu zamknąć tamtą sprawę, dla niego była to zbyt wielka trauma, by o niej mówić. Rozmowa ze mną wiązała się z bólem, a on po prostu nie był na to jeszcze gotowy. Z czasem zaczął mówić naszym wspólnym znajomym, jak bardzo za mną tęskni, i chwalił mnie, że dobrze sobie radzę. Opowiadał, że rozmawiał ze mną i że wszystko jest w porządku. Chociaż tak nie było, to Michael wiedział, że jego słowa do mnie dotrą. Ponieważ zdawałem sobie sprawę, jak nieskory jest do konfrontacji, rozumiałem, że w taki sposób wyciąga do mnie rękę... Mimo wszystko wolałbym jednak, by podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił mój numer. Michael zazwyczaj odzywał się bez zapowiedzi. Pewnego wiosennego dnia w 2007 roku zadzwonił i zaprosił mnie do Irlandii. Minęły dwa lata od wyroku, a my wciąż nie

rozmawialiśmy o żadnym z problemów wywołanych przez proces. Połączenie trwało zaledwie chwilę, ale poczułem, że po raz pierwszy od tamtych koszmarnych dni naprawdę chce się spotkać i pogodzić. Odpowiedziałem, że z chęcią go odwiedzę. - W porządku, ktoś się do ciebie odezwie w sprawie szczegółów wyjazdu. Dwa dni później odebrałem telefon od Raymone Bain - w tamtym czasie pracowała jako rzeczniczka Michaela i jego osobista asystentka, która (krótko) zarządzała jego światem. (Później także i ona wytoczyła mu proces). Jej słowa były szokujące i do dziś nie mogę ich zapomnieć: - W imieniu pana Jacksona informuję, że jeżeli przyjedzie pan do Irlandii, zostanie pan aresztowany. Potrzebowałem chwili, by dotarło do mnie to, co powiedziała. Czy się przesłyszałem? - Chwileczkę - odpowiedziałem. Byłem w swoim biurze w mieście i w jednej chwili przekazałem połączenie do mojego ojca. Miałem dość sytuacji, kiedy sam muszę występować przeciwko wszystkim. Chciałem mieć świadka. Ze strony Raymone Bain również ktoś dołączył do rozmowy. - Jestem zastępcą szeryfa - powiedział obcy głos. - Jeżeli przyjedzie pan do Irlandii, zostanie pan aresztowany. - Żartuje pan? O czym pan w ogóle mówi? - zapytałem. - Michael twierdzi, że wydzwania pan do niego do studia i grozi mu - odpowiedziała Raymone Bain. Tego było za wiele. Nie miałem nawet pojęcia, gdzie Michael pracuje! Głos zabrał mój ojciec. - Nie wiem, kim pani jest, ale z tej strony Dominic Cascio. Oczekuję, że w ciągu najbliższej doby Michael do mnie zadzwoni. Coś takiego po dwudziestu latach przyjaźni? To niedopuszczalne. Michael odezwał się do taty następnego dnia i go przeprosił. Powiedział, że nie wiedział o tamtym telefonie. Do dzisiaj nie mam pojęcia, czy Raymone z jakichś powodów zrobiła po prostu coś wprost przeciwnego niż to, o co ją poprosił, czy też przez swoją paranoję sam zmienił zdanie co do mojego przyjazdu do Irlandii. Michael zapewnił ojca, że zadzwoni do mnie z przeprosinami, ale nigdy tego nie zrobił. Może był zawstydzony, a może postanowił, że załatwi to osobiście. 19 SIERPNIA 2007 ROKU wyprawiliśmy w New Jersey przyjęcie niespodziankę dla mojej mamy z okazji jej pięćdziesiątych urodzin. Późnym wieczorem, kiedy wszyscy goście już wyszli, w domu pojawił się Michael. Przyjechał z dziećmi oraz ze swoim czarnym

labradorem, Kenyą, i kotem. Ojciec zadzwonił do mnie i powiedział: - Powinieneś dziś wieczorem przyjechać do domu. Tylko bądź sam. Domyśliłem się, że na miejscu jest Michael. Nie widziałem starego przyjaciela od trzech lat - od czasu, kiedy po postawieniu mu zarzutów pojechałem do Neverlandu. Tamtej nocy zjawiłem się w New Jersey, ucieszyłem się ze spotkania z nim i dziećmi. Ale nie mogłem udawać, że wszystko jest w porządku. - Musimy porozmawiać - powiedziałem do niego. - Okay - odpowiedział. - Masz pięć minut - wtrącił Eddie, który w tamtym czasie widział siebie jako obrońcę Michaela. Mój brat szczerze wierzył, że jestem zdrajcą. Na jego miejscu zapewne zachowywałbym się tak samo. - Naprawdę? Mam pięć minut z panem Jacksonem? - odparłem. Byłem wściekły. - To wszystko? Poświęcisz mi pięć minut? - zapytałem Michaela. - Nigdy tego nie powiedziałem - odparł. Poszedł za mną do mojego dawnego pokoju, który został zamieniony w studio nagraniowe Eddiego. Mój brat szedł za nami. Poprosiłem go, żeby nas zostawił, ale odmówił. - Nie, lepiej wyjdź - powiedział Michael, a Eddie go posłuchał, choć niechętnie. - Po pierwsze - zacząłem - jeśli będę chciał rozmawiać z tobą przez cztery godziny, to będziemy rozmawiać. - Uspokój się, Frank - powiedział. - Znasz swojego brata. Eddie czekał pod drzwiami. Zapukał i chciał wrócić do pokoju. - Nie, w porządku. Musimy porozmawiać - powstrzymał go Michael. Spojrzałem na niego... i się rozpłakałem. - Dlaczego pozwoliłeś, żeby do tego doszło? - zawołałem. - Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Wiesz, że mam dobre serce. Jak mogłeś pozwolić, żeby ci ludzie stanęli między nami? Dlaczego im uwierzyłeś? Dlaczego chciałeś im uwierzyć? Mówisz, że cię zdradziłem. Niby jak? Wyrzucałem z siebie wszystkie te pytania, które tłumiłem przez niemal trzy lata jedno po drugim. W samym środku ich gradu powiedziałem: - Powiem to tylko raz: mam czyste sumienie. Nie zrobiłem nic złego. Nie żałuję niczego. Mogłeś na mnie liczyć pod każdym względem. Opowiadałeś mi, jak wielu ludzi cię zdradza. Nauczyłeś mnie lojalności i stale się nią kierowałem. Zawsze byłem ci wierny i taki pozostanę. A gdzie jest twoja lojalność?

Michael był spokojny. - Cóż, powiedziano mi, że nie chcesz zeznawać. Że nie zamierzasz zeznawać, kiedy tego potrzebowałem. To mnie zraniło po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem odpowiedział. - Kto ci to powiedział? - zapytałem ze złością. - To kłamstwo. Twój prawnik Tom i mój adwokat Joe uznali, że nie muszę zeznawać. - Nie pamiętam już kto. Ale tak mi powiedziano. - Kto? - nalegałem. - Nie pamiętam. Mówiłem już. Podczas rozmowy Michael położył się na łóżku, odpoczywał i relaksował się, mnie zaś pozwolił wyładować swoje emocje. - Kto? - powtarzałem zaciekle. Od lat to pytanie doprowadza mnie do szału. Próbowałem się uspokoić i zapanować nad emocjami, ale nie było to łatwe. - Powiedziałeś, że tak będzie - wydusiłem z siebie w końcu, kiedy byłem w stanie mówić ciszej. - Na samym początku, kiedy zacząłem dla ciebie pracować. Teraz opowiadasz innym, że cię zdradziłem, że nie byłem po twojej stronie. - Chodziłem nerwowo tam i powrotem. - A tak nie było. Nie zadzwoniłeś do mnie, żeby dowiedzieć się prawdy, uwierzyłeś w to, w co chciałeś uwierzyć. Uwierzyłeś, że cię zdradziłem. Chciałeś być ofiarą, żeby móc mówić, że mi pomogłeś, a ja cię orżnąłem. Ale nigdy tego nie zrobiłem. Czym sobie zasłużyłem na to, że tak mnie nienawidzisz? Nie masz pojęcia, jak mnie ranisz. Dlaczego po prostu do mnie nie zadzwoniłeś i sam nie zapytałeś, lecz zamiast tego puściłeś wodze fantazji? W tym momencie czułem, że moja płomienna przemowa w końcu zaczyna do niego docierać. Miał łzy w oczach. Wstał i mnie przytulił. - Przepraszam - powiedział. - Wiesz, że kocham cię jak syna. Przepraszam, że przeze mnie się tak czułeś. Skupmy się na przyszłości. Mógłbym teraz być w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, ale jestem tutaj z tobą i twoją rodziną. Chcę iść dalej. Przeprosił za szalony telefon z groźbami aresztowania dotyczący mojego pojawienia się w Irlandii. Nigdy nie spodziewałem się wyjaśnień z ust Michaela Jacksona. Jego paranoja, z którą mierzył się od lat, nie była mi obca. Nie mogłem jednak zaakceptować, że obróciła się przeciwko mnie, i nigdy tak naprawdę nie byłem pewien, czy on sam rozumie swoje obawy i mechanizmy obronne. Bardzo wiele przeszedł i jak zawsze zdałem sobie sprawę, że nie żyję

jego życiem. Postanowiłem, że to mi wystarczy. Widziałem, że naprawdę jest mu przykro. Chciałem tylko jego przeprosin, żalu i zgody. - Nie chcę dla ciebie pracować - powiedziałem. - Chcę tylko być twoim przyjacielem i żebyś ty był moim. Potrzebuję cię w swoim życiu. - Chcę tego samego. Przyjaźniliśmy się przez ponad dwadzieścia lat i gdzieś po drodze zapomnieliśmy, jak wspólne przeżycia łączą nas ze sobą. Byłem świadom wad Michaela, ale za jego posunięcia winiłem ludzi z jego otoczenia. Chciałem się nim tylko opiekować. Trudno wyzbyć się starych nawyków. - Znów jesteś otoczony przez idiotów - powiedziałem. - Powinieneś odciąć się od tych szaleńców. Zrób coś dla mnie i zacznij pracować. Wróć do tego, co robisz najlepiej. - Kiwnął głową, a jego twarz rozjaśnił lekki uśmiech. Podobało mu się to, co powiedziałem. - Zobacz, w moim rodzinnym domu jest studio. Zacznij pracować, komponuj, produkuj. - Zabawne, że to mówisz - odpowiedział. - Przed chwilą o tym samym rozmawiałem z twoim bratem. Ostatecznie spędziliśmy wtedy ze sobą dwie godziny. Na początku Eddie przeszkadzał nam co dziesięć minut, ponieważ sądził, że zmuszam Michaela do rozmowy, której nie chce prowadzić. Ale po zapewnieniach, że wszystko jest w porządku, w końcu zaniechał prób kontrolowania sytuacji. Nie rozmawialiśmy o procesie. Wiedziałem, że Michael nie chce do tego wracać. Pozostaliśmy przy neutralnych tematach - jego willi w Bahrajnie, nowej wytwórni, którą chciał założyć z tamtejszym księciem, i dzieciach. Jego niepewność i ostrożność, gdy mówił o swoich planach, wskazywały, że wciąż próbuje zapuścić gdzieś korzenie. Skutki procesu dało się zaobserwować gołym okiem. Ale wiedziałem, że się z tego podniesie. Michael był jak kot - miał dziewięć żyć. - Możesz teraz wejść, Eddie - powiedziałem pod koniec naszej rozmowy. Zupełnie jakbyśmy mieli po dziesięć lat. Zaczęliśmy z Michaelem na nowo. Razem z dziećmi spędził w New Jersey cztery kolejne miesiące. W tym czasie odbudowywaliśmy naszą przyjaźń. Rozmawialiśmy o muzyce, wspominaliśmy - tak jak za dawnych lat. Pracowałem na Manhattanie, ale często odwiedzałem Michaela i dzieci w New Jersey. Świętowaliśmy jego czterdzieste dziewiąte urodziny, które przypadały dziesięć dni po przyjęciu mojej mamy. Wyprawiliśmy wielką rodzinną kolację. Mama ugotowała mnóstwo pyszności. Zamówiliśmy też pizzę, którą Michael uwielbiał. Czas, który spędził w Bahrajnie, dobrze mu zrobił. Potrzebował odpoczynku, chwili

tylko dla siebie i teraz wydawał się zrelaksowany. Był pełen życia i zapału do pracy. W ciągu dnia pracował z Eddiem w studio. Myślał też nad kreskówką, którą chciał wyprodukować. Był szczęśliwy w otoczeniu moich krewnych, pośród których czuł się swobodnie. Nie przyjmował żadnych leków. Znów był sobą. Jedną z sypialni na górze zamieniliśmy w klasę. Każdego dnia w naszym domu pojawiał się prywatny nauczyciel. Chociaż Michael późno kładł się spać, wstawał rano i pomagał dzieciom przygotować się do lekcji. Mama dla nich gotowała, a on je ubierał zawsze schludnie, jakby szły do prawdziwej szkoły - i upewniał się, że umyły zęby. Podczas naszej długiej rozmowy ustaliliśmy, że od tej pory tylko się przyjaźnimy, nie ma mowy o wspólnych interesach. Trzymaliśmy się tego. Wszystkie inne sprawy zeszły na dalszy plan. Żartowaliśmy, wspominaliśmy starego Gary’ego i jego szalone piosenki oraz naszą wycieczkę do Disneylandu w Paryżu, gdzie przy okazji przejażdżki łódkami w królestwie Piotrusia Pana zatrzymaliśmy się przy Wendy. - Jaka ona piękna - westchnął Michael. Spojrzeliśmy na siebie i od razu wiedzieliśmy, co zrobimy. Nie jestem z tego dumny i wiem, że to było nie na miejscu, ale nie mogliśmy się powstrzymać. W wyrazie uwielbienia unieśliśmy spódnicę Wendy i złożyliśmy pod nią podpisy. Jestem pewien, że do dziś, jeśli ktoś tam zajrzy, znajdzie nasze autografy i będzie mógł potwierdzić moje słowa. W zasadzie przed chwilą skłamałem - tak naprawdę jestem dumny z tego, co zrobiliśmy. W międzyczasie nagrania Michaela z Eddiem w studiu szły dobrze. Tak jak Michael przygotował mnie do pracy z sobą, od małego pielęgnował talenty muzyczne mojego brata. Zawsze mu obiecywał, że jeżeli będzie ciężko pracował, dostanie swoją szansę. Chociaż Eddie był ode mnie młodszy, pod wieloma względami uważałem go za wzór. Cieszyłem się, że razem pracują, że Michael znowu tworzy. Wraz z bliskim przyjacielem Jamesem Porte napisali dwanaście piosenek, spośród których trzy („Breaking News”, „Keep Your Head Up” i „Monster”) pojawiły się w ostatnim albumie „Michael”. Wydawało się, że wszystko jest na jak najlepszej drodze - w życiu Michaela, w moim i w naszej przyjaźni. Jednak wciąż nie potrafiłem porozumieć się z bratem. Kolejne miesiące pretensji i uszczypliwości wiele nas kosztowały. Jeden stale miał drugiemu coś za złe i chociaż dla dobra Michaela panowaliśmy nad emocjami, każdy, kto spędzał czas w naszym towarzystwie, widział, że nie jest tak jak dawniej. Byliśmy dla siebie uprzejmi, ale wciąż się nie pogodziliśmy. Nie miałem pewności, czy kiedykolwiek to nastąpi.

Rozdział XXIV Nie do pomyślenia PRZEZ KILKA KOLEJNYCH LAT UTRZYMYWALIŚMY z Michaelem stały kontakt telefoniczny jako przyjaciele. Pracował nad „This Is It” - serią pięćdziesięciu występów, które miał rozpocząć w lipcu 2009 roku w O2 Arena w Londynie. Koncerty miały być ukoronowaniem jego kariery. Po raz pierwszy na widownię zaprosił swoje dzieci, którym do tej pory nie pozwalał oglądać siebie na scenie. Zgodnie z moją sugestią Michael związał się zawodowo z jednym z dawnych menedżerów, Frankiem DiLeo. Ostatnio pracowali razem, kiedy byłem dzieckiem - już podczas trasy „Victory”. Frank zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałbym pojechać z nim do Londynu i włączyć się w przygotowywanie koncertów. Był coraz starszy i uważał, że przyda mu się pomoc. - Musisz to omówić z Michaelem - powiedziałem. - Jeśli on nie ma nic przeciwko temu, to ja również. Był to dla mnie najodpowiedniejszy czas na takie decyzje. Szukałem kolejnych możliwości rozwoju zawodowego i lubiłem Franka, który był dla mnie wspaniałym mentorem. Jednak decyzję pozostawiłem Michaelowi. Nie chciałem na siłę pchać się do tej pracy. Wkrótce odbyłem z nim krótką rozmowę. Zdradził, że Eddie i James Porte lecą z nim do Londynu. W dni wolne od koncertów chciał kontynuować pracę nad płytą, której produkcję rozpoczęli w New Jersey. Doceniał synergię łączącą ich trzech i cieszył się, że znowu tworzy muzykę. Dawał Eddiemu szansę, którą zawsze mu obiecywał. To była chwila, na którą mój brat czekał. Michael powiedział, jak bardzo się cieszy, że w jego życiu znów pojawił się Frank DiLeo. W końcu przeszedł do meritum - chciał, żebym dołączył do nich w Londynie. - Frank się z tobą skontaktuje - powiedział. - Ustal z nim szczegóły, tylko pamiętaj, zatrzymaj wszystko dla siebie. Nikomu o niczym nie mów. Uśmiechnąłem się na te słowa. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. - Jestem z ciebie naprawdę dumny - powiedziałem. - Kocham cię. - Ja też cię kocham - odpowiedział. - Ale teraz muszę już kończyć. Jedziemy właśnie na próbę. Były to dla nas małe kroczki na drodze do pojednania. Mimo goryczy i kłótni

minionych lat wiedziałem, że będzie dobrze. Koncerty w Londynie miały być jego ostatnimi w karierze, a ja chciałem być ich częścią. Przebywałem wtedy we Włoszech. Kiedy Michael zmarł 25 czerwca 2009 roku, byłem gotów do drogi do Londynu. Wydarzyło się to dziesięć lat po koncercie „Michael Jackson & Friends” w Seulu, czyli dokładnie w rocznicę dnia, w którym zacząłem dla niego pracować. PO TYM JAK W CASTELBUONO przez telefon dowiedziałem się o śmierci Michaela, szedłem chwilę sam brukowanymi uliczkami. Przyjaciel odprowadził mój samochód do domu, a kuzyn Dario czekał obok swojego, aż przetrawię pierwszy szok i smutek. Moje myśli spowiła mgła i czułem, jakby świat kręcił się gdzieś obok mnie. W głowie pojawiały się przypadkowe wspomnienia i po chwili rozpływały się w bezkresie myśli. Krótkie chwile z przeszłości - niektóre radosne, inne smutne, te ważniejsze i mniej istotne, niektóre wzruszające albo zabawne - pojawiały się i znikały. Wciąż w tym stanie wsiadłem do samochodu Dario. Jakaś część mnie miała nadzieję, że to kolejny z numerów Michaela. W przeszłości odwoływał koncerty. Wcześniej zakończył trasę „Dangerous”, anulował występy milenijne. Na myśl przychodził mi zwłaszcza rok 1995, kiedy miałem piętnaście lat. Michael miał wtedy dać wyjątkowy koncert dla HBO, a ja nie mogłem się go doczekać. - Powiem ci coś, Frank. Koncertu nie będzie - powiedział tydzień przed planowaną datą. Podobno przepowiedziała mu to wróżka. I rzeczywiście, przed samym występem upadł podczas próby. Impreza została odwołana. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że i teraz to jakaś bardziej wyszukana wersja wykręcania się od koncertu. Kuzyn zawiózł mnie do domu. Zadzwoniłem do rodziny w Stanach. Wszyscy płakali, ale nikt nie potrafił uwierzyć, że Michael umarł. Jego śmierć była czymś niewyobrażalnym. Rozmawiałem nawet z Eddiem - nasze nieporozumienia zniknęły w obliczu tragedii. Żaden z nas nie potrafił pocieszyć drugiego. Siedziałem ze słuchawką w ręku z rodziną po drugiej stronie linii telefonicznej. Nie potrafiliśmy znaleźć w tym wszystkim jakiegokolwiek sensu. Wtedy ktoś poinformował mnie, że Michael zmarł po przedawkowaniu leku. Wiem, że podczas pobytu w naszym domu w New Jersey niczego nie brał (nie chciał nawet napić się wina), zatem nie spodziewałem się takiej wiadomości. W chwili śmierci był jednak pod presją w związku z występami, a wiedziałem, jakie skutki miewało to w przeszłości. Tak wiele razy Michael mówił, że zginie od strzału. Zawsze używał tych słów i kiedy tylko je wypowiadał, automatycznie myślałem o broni. Okazało się, że zginął od innego strzału. Według mnie największa różnica między zastrzeleniem a śmiercią od zastrzyku

polega na tym, że ta druga jest rezultatem wyboru, świadomej decyzji. Michael wielokrotnie wzywał lekarzy i prosił o leki. Zawsze mógł przestać. W tamtej chwili myślałem, że już nigdy nie skorzysta z tej szansy. Ale zrzucanie winy na Michaela było zbyt proste i niesprawiedliwe. Jego ból i cierpienie były prawdziwe i głębokie. Owszem, istniały bezpieczniejsze sposoby, by je załagodzić, i próbował wielu z nich. Jego nauka, medytacja, komponowanie i występy, działalność charytatywna, stworzenie Neverlandu i radość czerpana z tego miejsca, a zwłaszcza dzieci - wszystkim tym próbował ukoić ból. A w przypadku tych ostatnich starał się zamienić cierpienie w miłość, która znaczyła dla niego dużo więcej niż wszystko inne razem wzięte. Ostatecznie jednak fizyczna i psychiczna udręka zwyciężyły, a Michael zmarł podczas swoich bezkresnych poszukiwań wewnętrznego spokoju. Z pewnością nie planował śmierci. Cieszył się każdą chwilą, którą poświęcał wychowywaniu swoich pociech, i jeszcze nie zakończył budowania rodziny. Chciał mieć więcej dzieci. Prince, Paris i Blanket wciąż musieli dorosnąć, a on nie mógł się doczekać swojego udziału w tych wszystkich wspaniałych wydarzeniach, które czekały na nich w przyszłości. - Wyobrażasz sobie, Frank, że Prince kiedyś dorośnie na tyle, że będziemy mogli po prostu napić się z nim wina i porozmawiać? - mawiał. Myślał też o pierwszym spotkaniu z przyszłym mężem Paris i o tym, jak upewni się, że to ten właściwy. - Każde z was da mi dziesięcioro wnucząt - żartował, zwracając się do dzieci. Nie ma mowy, by kiedykolwiek chciał je zostawić. Marzył nawet o chwili, w której pozna swoje prawnuki. W kwestii rodziny myślał z wyprzedzeniem za nas obu. - Nie mogę się doczekać, Frank, kiedy opowiem twoim dzieciom historie o tobie powtarzał często. W kolejnych dniach po jego śmierci skierowałem swój gniew przeciwko ludziom z jego otoczenia. Zastanawiałem się, gdzie oni wszyscy byli? Dlaczego doszło do czegoś, co nigdy nie powinno się wydarzyć? Ktoś powinien był go ochronić. Ja powinienem był go ochronić. Nigdy nawet nie wyobrażałem sobie, że dojdzie do czegoś takiego. Powtarzam raz jeszcze: kiedy ostatni raz widziałem się z nim w New Jersey, chociaż od tego czasu minęły prawie dwa lata, niczego nie zażywał, nawet nie pił alkoholu. Całą swoją energię i wszystkie myśli skupiał na powrocie do pracy. Przypomniałem sobie rozmowę z Frankiem DiLeo, którą odbyliśmy zaledwie miesiąc czy dwa wcześniej.

- Musimy się upewnić, że będzie więcej jadł. Jest za chudy - powiedział wtedy. Ale zapewnił mnie również, że Michael świetnie radzi sobie na scenie, że rozpiera go energia, a koncerty zapowiadają się niesamowicie. - To, co wciąż potrafi w wieku pięćdziesięciu lat, jest niewiarygodne. Musimy tylko trzymać go z daleka od tych szalonych lekarzy, a wszystko będzie dobrze. Zrozumiałem, że teraz Frank walczył z nimi tak jak kiedyś ja. Rzecz jasna miałem swoje podejrzenia co do niebezpieczeństw, jakie niosły ze sobą leki, które stosował. Ale przecież od anestezjologa, który w Nowym Jorku był wobec mnie tak szczery, dowiedziałem się, że propofol jest bezpieczny, „jeżeli jego podawanie jest właściwie monitorowane”. Lekarze, którzy opiekowali się Michaelem, zawsze byli specjalistami, ekspertami w swojej dziedzinie. Jednak Conrad Murray - ten, który podał mu śmiertelną dawkę propofolu - nie był anestezjologiem, tylko kardiologiem. Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś, kto nie jest specjalistą, może podawać taki lek. Ta wiara wyciszała moje obawy wobec ryzyka, na jakie narażał się Michael. Cierpiał on na poważną bezsenność, którą leczono w niewłaściwy sposób. Propofol nie był bezpieczną terapią nasenną, ale jedynym lekarstwem, jakie Michael znalazł. Znałem go dobrze i mogę z przekonaniem powiedzieć, że tamtej nocy, której zmarł, chciał jedynie odpocząć przed czekającymi go następnego dnia próbami. Eddie od razu poleciał do Los Angeles, by wesprzeć dzieci Michaela i jego rodzinę. Randy, jeden z braci, z którym Michael był najbardziej związany, zawsze trzymał stery i teraz przewodził rodzinie Jacksonów, uważnie i efektywnie nadzorując wszystkie działania. Półtora tygodnia później sam poleciałem do LA. Uroczystości żałobne odbyły się 7 lipca w Staples Center - w tym samym miejscu, gdzie Michael odbywał próby przed koncertami. Pod kilkoma względami pogrzeb był po prostu kolejnym wielkim show. Nie powinno mnie to dziwić, skoro całe życie Michaela było spektaklem. Nie mogło być mowy o prywatności. Wielu żałobników szczerze przeżywało jego śmierć, ale byli i tacy, dla których impreza niczym nie różniła się od ceremonii rozdania Oscarów. Wiem jednak, że Michael cieszyłby się z obecności ich wszystkich. Przywykł do tłumów. Tysiące twarzy przypomniały, jak łączył ludzi i wpływał na ich życie. Wszyscy razem w jednym miejscu. Niezależnie od tego, jak bardzo chciałem pożegnać się z przyjacielem, musiałem pogodzić się z tym, że nie należał tylko do mnie. Widziałem wiele znajomych osób. Byli tam Rodney Jerkins, Frank DiLeo, Karen Smith, Michael Bush i oczywiście krewni Michaela. Obejmowaliśmy się, a w ich oczach widziałem taki sam szok i poczucie straty, jakie sam odczuwałem. Była tam też Karen Faye -

„Turkle” - makijażystka Michaela. Mocno ją przytuliłem i oboje płakaliśmy. - Michael cię kochał, Frank - szlochała. - Byłeś dla niego jak syn. Kochał cię, kochał cię. - Ciebie też, Karen. Ciebie też - powiedziałem przez łzy. Michael zawsze mógł liczyć na swoją rodzinę. Niezależnie od wszelkich nieporozumień, kiedy któreś z nich potrzebowało pomocy, jednoczyli się. Teraz łączyli się w żałobie. Przytuliłem Jackiego, Janet, Tito i jego synów. Nie widziałem się z 3T od dawna. - Tak mi przykro - powiedziałem. - Kiedy to wszystko już ucichnie, chciałbym się z wami spotkać. To dobrzy ludzie. Kiedy byłem dzieckiem, byli dla mnie wzorem. Wszyscy sprawiali wrażenie nieco zagubionych. Trudno było uwierzyć w to, co się stało. Matka Michaela, Katherine, starała się nie okazywać emocji - zresztą podobnie jak wszyscy - dla dobra dzieci. Ale nic nie zmieniało tego, że osoba, którą żegnaliśmy, była jej synem. Do dzisiaj nie jest w stanie odwiedzić jego grobu w Forest Lawn Memorial Park. To dla niej zbyt trudne. Ceremonia rozpoczęła się od przemówienia pastora Ala Sharptona. Nie spodziewałem się tego, ale jego słowa bardzo mnie wzruszyły. Opowiadał o tym, jak Michael jednoczył ludzi w świecie wolnym od uprzedzeń rasowych, że nie było dla niego rzeczy niemożliwych i nigdy się nie poddawał. Jego przemowa podnosiła na duchu. Gdy mówił, usłyszałem jakby przesłanie samego Michaela i czułem, że jego duch unosi się w wypełnionej po brzegi hali. Wierzę, że po tym ziemskim życiu czeka na nas inny świat - nazwijmy go niebem czy jakkolwiek inaczej. I ufam też, że energia Michaela i jego obecność były tak silne, że wciąż znajduje się zarówno tutaj na ziemi, jak i w tym drugim świecie, gdziekolwiek on jest. Pamiętam pewną zimę na Manhattanie, zaraz po tym, jak zacząłem dla niego pracować. Przed samą północą postanowiliśmy pospacerować po Times Square. Nie obudziliśmy nawet ochroniarzy, po prostu wymknęliśmy się z hotelu i odjechaliśmy taksówką. Wtedy wciąż jeszcze działał Virgin Megastore. Był otwarty, więc zajrzeliśmy do środka. Na zewnątrz zauważyliśmy starszego pana. Na twarzy miał folię aluminiową, a na głowie kapelusz. Tańczył ze wspaniałą energią. Musiał mieć z osiemdziesiąt lat, ale poruszał się, jakby był znacznie młodszy. Michael, który miał na sobie tylko zimową odzież - nie żadne śmieszne przebranie - podszedł do niego, żeby się przyjrzeć. Później wrzucił do kartonu ustawionego na chodniku dwadzieścia dolarów. Starszy pan zobaczył banknot i zaczął tańczyć z jeszcze większym wigorem. Była to jedna z wielu wyjątkowych chwil - nie tylko dlatego, że kierowca naszej taksówki nie miał pojęcia, że wiezie Michaela Jacksona, a

pełen werwy starszy mężczyzna nie wiedział, iż wiele z jego ruchów zainspirował ten facet, który właśnie dał mu dwudziestaka. Spacerowaliśmy ulicami Times Square, a Michael cieszył się rzadką możliwością przebywania w normalnym świecie bez oszalałego tłumu. Był zwykłym człowiekiem, który wyszedł na spacer i rozmawiał ze swoim przyjacielem. Ta noc należała do nas. Widziałem wiele koncertów, a teraz showman Michael odszedł, co było wielką stratą dla tak wielu. Będę tęsknił za Michaelem wykonawcą, muzykiem, artystą, ale ponad wszystko za Michaelem osobą, nauczycielem, przyjacielem i członkiem rodziny. Tęsknię i opłakuję tamtą przechadzkę po Times Square oraz wiele innych wspólnych chwil, które chciałbym zatrzymać na wieki. To właśnie je tak naprawdę straciłem. Pogrzeb nie zakończył mojej żałoby. Wiem tylko, że czas mija, a my nie mamy wyboru - musimy żyć dalej. Na koniec memoriału Jermaine zaśpiewał piosenkę Michaela „Smile”. Nie mógł wybrać lepiej - jego młodszy brat ją uwielbiał. Po ceremonii pojechaliśmy ze Staples Center do hotelu Beverly Wilshire na prywatną uroczystość. Paris, Prince i Blanket ucieszyli się na nasz widok. Przebywali w odgrodzonej strefie VIP, ale kiedy tylko Prince nas zobaczył, zawołał: - Są tu Cascio! Przecisnęliśmy się do przodu, by się przywitać, ale ochroniarze zablokowali nam przejście. - Wpuście ich - powiedział Prince. - Są dla nas jak rodzina. Raz jeszcze powtórzę: dzieci Michaela były dla niego najważniejsze. Niezależnie od tego, gdzie był i co robił, one zawsze miały do niego dostęp i wiedziały o tym. Jeżeli był na spotkaniu, a któreś z dzieci go potrzebowało, zostawiał rozmówców, zajmował się nim i dopiero później wracał do obowiązków. Jeśli nie chciały pójść spać, rozmawiał z nimi i wyjaśniał, dlaczego muszą już zasnąć, oraz opowiadał, co i gdzie będzie robił. Uspokajał je, kiedy się złościły. Nigdy nie oddawał płaczącego dziecka Grace czy innej opiekunce. Był niezmiernie cierpliwy i zostawał z nimi, aż się uspokoją. Zawsze miał dla nich czas i to niezależnie od tego, jak bardzo spóźniał się przez to na inne spotkania. Nie złościł się ani nie irytował. Miał nieskończoną cierpliwość, dzięki czemu jego dzieci czuły się bezpiecznie, były pewne siebie i otwarte na świat. Teraz jednak, w godzinie największej potrzeby, kiedy bardziej niż czegokolwiek pragnąłby je pocieszyć i uspokoić, nie było go. Moja rodzina nie mogła tu wiele pomóc. Po prostu je przytulaliśmy i razem przeżywaliśmy śmierć ich taty. W tamtej chwili, jak zawsze w życiu Michaela, dzieci były na pierwszym miejscu. Później dowiedziałem się, że ich matka Debbie myślała tak samo. Marc Shaffel

zdobył dla niej bilety na uroczystość i miał zamiar ją przywieźć. Jednak poprzedniego wieczoru w Westin Hotel w pobliżu Staples Center odbyli długą rozmowę, podczas której zastanawiali się, czy powinna się tam zjawić. Niezależnie od tego, jak bardzo chciała pożegnać Michaela, wolała nikogo nie rozpraszać swoją obecnością. Dlatego odłożyła swój smutek na bok i cicho wróciła na swoje ranczo. Po prywatnej uroczystości udaliśmy się do pokoju. Dzieci wsiadły do windy, a za nimi wielu innych ludzi. Dla nas nie starczyło miejsca. Pragnęliśmy zostać z nimi, ale nie chcieliśmy zachowywać się bezczelnie. - Chcemy, żeby byli z nami Cascio - zawołał Prince. Wszyscy wyszli z windy, a my pojechaliśmy z nimi. Dzieci były bardzo dzielne, ale smutek, który dostrzegałem w ich oczach, wprost rozdzierał serce. Później tamtego dnia pojechaliśmy do domu Katherine Jackson przy Hayvenhurst, gdzie spędziliśmy czas z rodziną Jacksonów. Rozmawiałem z Paris. - Tatuś opowiadał mi o tych wszystkich szaleństwach, które razem robiliście powiedziała. Wiedziała o naszej wyprawie do Szkocji - o duchu i nawiedzonym hotelu. Wtedy dotarło do mnie, że skoro rozmawiał o tym ze swoimi dziećmi, to niezależnie od tego, co wydarzyło się między nami, nasza przyjaźń najwyraźniej znaczyła dla niego tak samo wiele jak dla mnie. Nigdy nie zapomniał o tamtej wyprawie, ja również na zawsze zachowam to wspomnienie w pamięci. RELACJE MICHAELA Z RODZINĄ były skomplikowane. W obliczu jego śmierci wciąż dochodziło do jakichś przepychanek o wpływy. Jermaine powiedział dziennikarzom, że był dla brata podporą. Dzień po śmierci syna Joe pojawił się na ceremonii rozdania nagród i promował swoją nową wytwórnię płytową. Jackie, Tito, Jermaine i Marlon wzięli udział w reality show. To prawda, że praca nad programem rozpoczęła się przed tym tragicznym wydarzeniem, ale wszystkie te działania sprawiały wrażenie - być może mylne - że rodzina bezdusznie korzysta z uwagi, jaką sprowadziła na nich śmierć Michaela. Tamto Boże Narodzenie Prince, Paris i Blanket spędzili w naszym domu w New Jersey. Zawsze razem obchodziliśmy święta - albo u nas, albo w Neverlandzie. Dzieci były do tego przyzwyczajone i ich babcia chciała, by kontynuowały tę tradycję. W końcu ich życie i tak zatrzęsło się w posadach z chwilą śmierci taty. Właśnie tego chciałby Michael. Razem z dziećmi przyjechali także TJ, niania Grace i Omer Bhatti. Mama przyrządziła swojego tradycyjnego indyka i inne ulubione dania Michaela. Staraliśmy się cieszyć, relaksować, czytać książki i grać w gry wideo. Ale dla wszystkich była

to trudna Gwiazdka. Brakowało osoby, która nas jednoczyła. Michael zawsze odgrywał rolę Mikołaja, dbał o energię, która unosiła się przez cały wieczór. To on stał przy choince i rozdawał prezenty. On ucieleśniał ducha Bożego Narodzenia. Tym razem mama przejęła jego obowiązki. Podczas tamtych świąt w New Jersey wiele razy śniłem o Michaelu. W marzeniach sennych rozmawiałem z nim. Wspominaliśmy. Powiedziałem mu, że go kocham, a on odpowiedział to samo. Czułem jego obecność. I wiem, że nie tylko ja. Wiele osób mówiło, że w korytarzu domu dostrzegło Michaela. Moja mama nie wierzy w siły nadprzyrodzone, ale pewnej nocy, kiedy zmywała naczynia, Michael podszedł do niej i powiedział: „Witaj, Connie”. Ja i Eddie w dzieciństwie bardzo się przyjaźniliśmy. Teraz jednak byliśmy poróżnieni. Podczas gdy już dawno wyjaśniłem sobie wszystko z Michaelem, z bratem nadal nie pogodziliśmy się w pełni. Tak naprawdę nie mogłem winić go za to, że robił wszystko, by chronić Michaela. Czyż sam nie robiłem tego samego? Nieustannie byłem gotów do rozmowy na temat różnic między nami, ale nigdy do niej nie dochodziło. Udało się to dopiero po pewnym czasie i mój brat wreszcie przejrzał na oczy. Eddie tak samo jak ja zrobiłby dla Michaela wszystko. Był całkowicie lojalny. Ale po śmierci naszego przyjaciela został zaatakowany przez Johna McClaina i kilku członków rodziny Jacksonów. Musiał zmierzyć z tak absurdalnymi oskarżeniami jak ja w przeszłości. Powtórzę jednak: Eddie uwierzył wtedy w kłamstwa na mój temat. Teraz przypadło mu w udziale to samo doświadczenie, przez które ja przeszedłem. W końcu nadszedł czas, byśmy sobie wszystko wyjaśnili. Powiedział, że kiedy dowiedzieli się, iż odmawiam zeznań, uznali to za zdradę. Michael zwątpił w jedną wartość, która według mnie łączyła nas na zawsze - w moją lojalność. Eddie - wierny Michaelowi - wątpił razem z nim. Wyjaśniłem bratu, że tamte oskarżenia były fałszywe, i opowiedziałem dokładnie, co się wydarzyło. I teraz, kiedy sam przekonał się, do czego są zdolne nienawistne kreatury z organizacji Michaela, uwierzył mi. Zadałem mu pytanie, które wciąż mnie prześladowało: - Kto powiedział Michaelowi, że nie chciałem zeznawać na jego korzyść? Nie wiedział. Wygląda na to, że nigdy nie poznam odpowiedzi. Czasem zastanawiam się tylko, czy tą osobą nie był sam Michael... Michael, który w swoich wyniszczających wątpliwościach - niektórych usprawiedliwionych, innych całkowicie wymyślonych - i paranoi nie potrafił wierzyć, że ktokolwiek - nawet najbliższa mu osoba - jest godny zaufania. Rozmawialiśmy o tym, przez co przechodził Eddie, i o jego problemach z funduszem zarządzającym spadkiem Michaela. Podczas wspólnej pracy nagrali dwanaście piosenek, trzy

z nich Sony wydało na pośmiertnej płycie. Ale mój brat nie rozumiał mrocznych zagrań i zdrady, które otaczały sprawy biznesowe Michaela. Ktoś zasiał wątpliwość, czy utwory, które nagrał z Michaelem, są autentyczne. W mgnieniu oka rozeszła się plotka, że Cascio próbują zarobić na Jacksonie. Znałem zamieszanych w to ludzi i miałem pomysł, jak pomóc bratu rozwiązać jego problemy. Dopiero teraz dostrzegł, jak złożony był świat Michaela i jak szybko ci, którzy w nim żyli, potrafili zaatakować kogoś z własnych szeregów. Rozmawialiśmy dość długo. W końcu Eddie zrozumiał, przez co przeszedłem i jak się czułem, kiedy moje zamiary i działania zostały źle zrozumiane. A ja nareszcie pojąłem, co nim kierowało. Powinniśmy byli porozmawiać wcześniej. Życie jest za krótkie na niedomówienia między ludźmi, którzy się naprawdę kochają. Mojemu bratu urodziła się córka, którą nazwał Victoria Michael - to pierwsza wnuczka w naszej rodzinie. Pokochałem ją i nie mogłem się doczekać roli wujka, a Eddie chciał, bym stał się częścią jej życia. Być może dzięki ojcostwu zobaczył nasze relacje w nowym świetle i dla dobra dziecka chciał je naprawić. Kochaliśmy Michaela i wiele nas z nim łączyło. Jednoczyło nas to w dzieciństwie i nie zamierzaliśmy pozwolić, by poróżniło nas w dorosłym życiu. Michael umarł. Nasze serca były złamane. Nie mieliśmy już o co walczyć. Dzisiaj jesteśmy ze sobą tak blisko jak nigdy wcześniej. Jeszcze bardziej zbliżyliśmy się do siebie, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, jak wiele mamy wspólnego. Obaj cieszymy się tym, że znów jesteśmy braćmi.

Epilog W PIERWSZĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI MICHAELA przy jego grobie odbyło się czuwanie. Rodzina, przyjaciele i fani odwiedzili jego mauzoleum na cmentarzu Forest Lawn. Na zewnątrz zebrały się tłumy, ale w samym budynku było tylko kilka osób: Randy, Janet, Jermaine, Marlon i paru kuzynów Michaela. Najpierw przemawiał pastor, a później głos zabrał siostrzeniec Michaela, Auggie. Wspominał wujka w słowach, które były zarówno mocne, jak i dobrze dobrane. Głęboko nas poruszyły i wszyscy byliśmy pod ich wrażeniem. Po ceremonii podszedłem do pomnika, na którym lśniła duża, złota korona. Poprawiłem ją, jak robili to też inni, i zauważyłem przyklejoną w jednym miejscu gumę Bazooka. Uśmiechnąłem się w duchu do siebie. To miły akcent. Michael uwielbiał takie rzeczy. Pomodliłem się za niego i przez chwilę do niego mówiłem. Podziękowałem mu za wszystko, co zrobił dla mojej rodziny i co od niego otrzymałem. Obiecałem, że uczynię co w mojej mocy, by zachować jego dziedzictwo tak, jakby tego chciał.

„Dziękuję za tę najwspanialszą przygodę, która przerosła moją wyobraźnię”, powiedziałem cicho. „Dziękuję, że otworzyłeś mi oczy na cały świat, którego bez ciebie nigdy bym nie poznał. Dziękuję za wspomnienia, które mi zostawiłeś. Miałem wielkie szczęście, że byłeś częścią mojego życia. Kocham cię i tęsknię za tobą”. Później powiedziano mi, że kiedy odchodziłem od grobu, zebrani zobaczyli biały płatek upadający na ziemię. Nie był to wietrzny dzień, a nawet jeśli wiałby wiatr, byliśmy przecież wewnątrz budynku. Okna były zamknięte. Chcę wierzyć, że to Michael usłyszał moje słowa i w ten sposób na nie odpowiedział. Nigdy nie wiadomo... NIE

PROWADZIŁEM

ZWYCZAJNEGO

ŻYCIA.

Kiedy

moi

przyjaciele

imprezowali na studiach, grali w piwnego pingponga i chodzili do barów, ja przebywałem na co dzień w zupełnie innym świecie. Spotkało mnie wielkie szczęście. Poza ciepłą, kochającą rodziną miałem nauczyciela, ojca, brata i przyjaciela, który był niesamowicie utalentowany, dlatego żył w szczególnym blasku sławy. Oglądałem świat z perspektywy wspaniałego gwiazdora. Czułem na sobie ten blask i widziałem cienie, które czyhały poza nim. Było to życie pełne niezwykłych przywilejów i zaszczytów, ale łączyło się też z ciężarem izolacji i tajemnicy. Żyłem nim najpierw jako młody chłopak. Kiedy dorosłem do bardziej odpowiedzialnej roli, odkryłem jego niuanse i zawiłości - te dobre i złe. Dostrzegłem również przeszkody, które Michael musiał nieustannie pokonywać, by nadal móc pracować i tworzyć. Od niego samego nauczyłem się odkrywania świata poprzez książki. Dzięki niemu miałem możliwość docenienia innych ludzi, miejsc, religii i kultur. Zakochałem się w muzyce i w branży rozrywkowej. Przede wszystkim okryłem wartość i piękno otwartego serca. Dostałem też gorzkie lekcje - te o destrukcyjnej mocy chciwości i bezdusznej interesowności, o bolesnych ranach zadawanych przez zdradę, o walce o równowagę między miłością a instynktem samozachowawczym,

próbach

utrzymania

skomplikowanej

i

cennej

przyjaźni

w

niesprzyjających okolicznościach. Większość swojego życia spędziłem w świecie Michaela, ale z Boską pomocą przede mną jeszcze wiele lat. Wierzę w to, że pewne części ludzkiego losu są z góry zapisane, że chociaż wszystko ma swoją przyczynę, jednocześnie to od nas zależy, na ile wykorzystamy to, co zostało nam dane. Moją przyjaźń z Michaelem i bogactwo doświadczeń, z którymi się wiązała, traktuję jako ważną lekcję przed tym, co czeka mnie w przyszłości. Zamierzam trzymać się tego, czego mnie nauczył, i wykorzystać to w dobrym celu, budując od dziś własne dziedzictwo. Nie uważam za oczywiste niczego, co jest mi dane. Dla mnie - dla każdego, kogo poruszał Michael i tworzona przez niego muzyka - jego przesłanie było proste

i niezmiernie prawdziwe. Często powtarzał: „To wszystko z miłości”. Żyję zgodnie z tą zasadą. Z tego, co wiem, Neverland jest opuszczony. W zoo nie ma zwierząt. Karuzele zostały wywiezione. Zdjęcia, które widziałem, pokazują to miejsce w smutnym stanie zaniedbania. Rośliny, o które kiedyś z taką uwagą dbano, albo się rozrosły, albo zwiędły. Zadaszenie nad torem samochodów wyścigowych zapada się i jest podarte. Tipi się rozsypały. Dom główny, od tak dawna pusty, zapewne stał się siedliskiem stęchlizny i duchów. Miejsce, które zostało stworzone do życia, śmiechu i dziecięcej radości, jest teraz nawiedzonym wspominkiem ekscentryzmu Michaela. Prawda jest taka, że nie tęsknię za tamtejszym zoo czy karuzelami. Brakuje mi małych rzeczy - tego, jak zbierała się tam cała moja rodzina i szliśmy z Michaelem i dziećmi na kolację do tipi. Prince’a, któremu nie zamykała się buzia. Paris - małej córeczki tatusia, kurczowo trzymającej go za rękę. Blanketa w ramionach Michaela. Tak wyraźnie to wszystko widzę. Cała zgraja ludzi idzie wzdłuż torów kolejki. W tle gra muzyka, słychać szum wodospadu. Śmiech Michaela. Widać jego kapelusz. Nawet jeżeli moje relacje z Michaelem układałyby się dalej tak jak w chwili jego śmierci, niezależnie od tego, czy pogodzilibyśmy się i każdy poszedłby w swoją stronę, czy znów współpracowalibyśmy przy jego koncertach, wiem, że z nostalgią wspominalibyśmy nasze najlepsze lata. I wiem też, że jeśliby żył, wciąż aż do starości wracalibyśmy do siebie, do naszych wspomnień; do rozmów, picia wina i wspólnego słuchania muzyki. Czasami wieczorem w Neverlandzie prosiliśmy kucharza, by przygotował dla nas kosz piknikowy na następny ranek. O świcie jechaliśmy na motorach dobrych dziesięć albo piętnaście minut w góry. Tam rozkładaliśmy koce i jedliśmy śniadanie, podziwiając wschód słońca. Wciąż przebywaliśmy na terenie posiadłości, ale byliśmy tak daleko, że nawet nie widzieliśmy domu. Był to inny świat - niesamowicie spokojny. Dawniej nawet bez Michaela chodziłem w góry, znałem wszystkie ścieżki, tajemne przejścia i skróty daleko na tyłach rancza. Te góry były naszym sekretnym miejscem ucieczki - dla nas obu i dla każdego z osobna. Górskie ścieżki były bardzo wąskie, więc musieliśmy zachować niezwykłą ostrożność. Jeden niewłaściwy ruch i spadlibyśmy z urwiska. Kiedyś Michael zaproponował: - Chodź, Frank, zdobądźmy ten szczyt. Wskoczyliśmy na motocykle i pojechaliśmy ścieżką, której wcześniej nie znaliśmy, coraz wyżej po stoku. Droga zwężała się jak ogon węża, aż w końcu zniknęła. Michael jechał przede mną, zatrzymał się, a ja tuż za nim. Odwrócił się do mnie.

- Nie jest dobrze, Applehead - powiedział. Ścieżka się skończyła. Po lewej urwisko, przed nami ściana górska i ani odrobiny miejsca, w którym moglibyśmy zawrócić. - Nie martw się - odpowiedziałem. - Delikatnie się wycofam. Wyprostowałem motor i zacząłem powoli jechać wstecz. Była to przerażająca chwila. Jeżeli spojrzałbym w dół, byłbym martwy. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo było to niebezpieczne, muszę przyznać, że lubiłem takie sytuacje - Michael też. Ostrożnie zjechaliśmy niżej. Uśmiechnęliśmy się jeden do drugiego, zawróciliśmy i z pełną prędkością ruszyliśmy w dół. Każdego dnia coś przypomina mi o moim życiu z Michaelem. Piosenka, logo Disneya, jakaś naiwna osoba będąca doskonałym kandydatem do zrobienia jej psikusa. W nocy ciągle o nim śnię - to sny o starych czasach. Jesteśmy w trasie, na jakiejś imprezie, idziemy obok siebie, robimy to co zawsze. To, co moglibyśmy robić jeszcze przez długie lata, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Żałuję tego, jak ucierpiała nasza przyjaźń podczas procesu i po nim. Szkoda, że życie tak bardzo się skomplikowało, ale widać już taki jego urok. A szczególnie, kiedy chodzi o życie, które było tak mocno napędzane sukcesem i tak niesamowite jak to Michaela. Ale zawarliśmy pokój. Od najmłodszych lat rozumiałem, że przyjaźń z Michaelem oznacza trwanie z nim na dobre i złe. Nigdy nie przestałem się o niego troszczyć, kochać go i bronić. Lubię myśleć, że kiedyś znów razem zdobędziemy jakiś szczyt.

Podziękowania MOIM RODZICOM, DOMINICOWI I CONNIE - jestem Wam dozgonnie wdzięczny za miłość i wsparcie, jakim przez dwadzieścia pięć lat darzyliście Michaela. Bez Was nie doświadczyłbym tego wszystkiego, co miałem szczęście przeżyć. Dziękuję, że mnie wspieracie, wierzycie we mnie i bezwarunkowo mnie kochacie. Michael zawsze nazywał nas „rodziną miłości” - mam ogromne szczęście, że jestem jej częścią. Kocham Was. Moim braciom: Eddiemu, Dominicowi, Aldo i siostrze Marie Nicole - jestem z Was ogromnie dumny i kocham Was całym sercem. Freddy Todenhoeferze, dziękuję Ci za miłość i wsparcie. Bez Ciebie nie dałbym rady napisać tej książki. Jestem dozgonnie wdzięczny. Kocham Cię, Freddy. Matthew Gumo, dziękuję za wiarę, mądrość i poświęcenie, dzięki którym powstała ta książka. Jestem za to na zawsze wdzięczny.

Matcie Harperze, uwierzyłeś w tę historię i we mnie. Podszedłeś do tego projektu z ogromną determinacją i poświęceniem. Bardzo dziękuję. Hilary Liftin, dziękuję za Twoją wrażliwość i zrozumienie, jakie okazywałaś przez ten czas. Całym sercem Ci dziękuję. Courcie Courseyu i Dereku Rundellu, jestem Wam dozgonnie wdzięczny za Waszą przyjaźń i wsparcie, które mi okazujecie. Kocham Was. Franku „Tookie” DiLeo, przede wszystkim chcę Ci podziękować za to, że przez te wszystkie lata kochałeś i chroniłeś Michaela. Bardzo Cię kochał. Tęsknię za naszymi lunchami przy basenie w Beverly Hilton Hotel, Twoimi szalonymi opowieściami i życiowym doświadczeniem. Dziękuję Ci, że byłeś dla mnie mentorem i wzorem. Tęsknię za Tobą i bardzo Cię kocham. Karen Smith, jesteś aniołem. Dziękuję Ci, że mogłem na Tobie polegać, że prowadziłaś mnie przez wiele trudnych sytuacji i byłaś najbardziej lojalną osobą, jaka kiedykolwiek pracowała dla Michaela. Kocham Cię. Moi niesamowici przyjaciele: Michaelu Piccoli, Vincencie Amenie i Franku Barbagallo, jestem Wam ogromnie wdzięczny, że podczas pisania tej książki zawsze mogłem liczyć na Was, na Waszą pomoc i wskazówki. Bardzo Was wszystkich kocham. Jesteście moją rodziną. Jamesie Porte, dziękuję Ci za nieustanną przyjaźń i wsparcie. Kocham Cię. Shano Wall, nie wiem nawet, jak wyrazić swoją wdzięczność za Twoją miłość i wsparcie. Mam wielkie szczęście, że jesteś częścią mojego życia. Kocham Cię całym sercem. Bradzie Buxerze, twoja praca z Michaelem była czystą magią. Jesteś geniuszem o niespotykanych talentach. Kocham Cię. Valerie Todenhoefer, byłaś głęboką inspiracją w moim życiu. Zawsze będę Cię kochał. Nathalie Todenhoefer, uwielbiam Cię; „Miha”. Grace, Twoja lojalność wobec Michaela była niespotykana i wiem, jak bardzo Ci ufał i jak chętnie powierzał swoje dzieci. Kocham Cię. Aleksie Farshchianie, Michael zawsze mógł na Ciebie liczyć. Pomogłeś mu jak nikt inny na świecie. Dziękuję i bardzo Cię kocham. Szczególne podziękowania kieruję do Katherine Jackson. Przez ponad dwadzieścia pięć lat Michael wciąż powtarzał mi, jak bardzo Panią kocha i ile Pani dla niego znaczy. Kochał Panią nad życie. Dziękuję za to, że za Pani sprawą na świecie pojawił się ten wyjątkowy człowiek, i za to, że podzieliła się Pani nim z nami. Katherine, to Pani jest

inspiracją dla nas wszystkich. Kocham Panią. Podziękowania dla mojej rodziny z wydawnictwa HarperCollins: Michaelu Morrisonie, doprawdy nie wiem, jak Ci dziękować za to, że ta książka się ukazała. Jesteś niesamowity. Liate Stehlik, Lynn Grady, Seale’u Ballengerze, Brianne Halverson, Laurie Connors, Juliette Shapland i Beth Silfin, dziękuję za Waszą ciężką pracę i poświęcenie. Jestem Wam wszystkim dozgonnie wdzięczny. Specjalne podziękowania dla Billa Braya i jego rodziny, Wayne’a Nagina, Johna Branki, Howarda Weitzmana, Ala Malnika i Karen Langford - byliście dla Michaela bardzo ważni i zawsze mógł na Was liczyć. Chcę również podziękować moim dziadkom, Nicoleccie i Edwardowi Sottile oraz Marii i Francesco Cascio; całym rodzinom Sottile i Cascio za miłość i wsparcie. Mojej pięknej bratanicy, Victorii Michael Cascio - kocham Cię. Françoise Todenhoefer - kocham Cię. Chciałbym również wyrazić wdzięczność wobec całej Rodziny Jacksonów, Mika Brando, Randy’ego Jacksona, Austina Browna, rabina Shmuleya z rodziną, Michaela Prince’a, Marca Schaffela, Gary’ego Herna, Big Ala, kucharza Rudy’ego, Karen Faye, Michaela Busha, Omera Bhattiego, Samanthy Rex, Erica Lernera, Boba i Lilliany Wall oraz wszystkich pracowników Neverlandu. Dziękuję Wam i kocham Was wszystkich. Przypisy * W Polsce ta seria jest znana jako „Gdzie jest Wally?” [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza]. ** Ostatecznie wersja specjalna albumu „Dangerous” z 2001 roku została wydana bez planowanej dodatkowej płyty z niepublikowanymi utworami, w tym „Monkey Business”. Tę piosenkę zamieszczono dopiero w „Michael Jackson: The Ultimate Collection”. *** Nagranie wideo z koncertu nie potwierdza słów autora, że podczas wykonywania „You Are Not Alone” Michael siedział na skraju sceny. **** Wideoklip nakręcono także do singla „Cry”, jednak bez udziału Michaela. ***** Ostatecznie Britney Spears wystąpiła z Michaelem podczas drugiego z jubileuszowych koncertów.
Cascio Frank - Mój przyjaciel Michael (ze zdjęciami)

Related documents

299 Pages • 91,756 Words • PDF • 6.3 MB

136 Pages • 70,379 Words • PDF • 952.9 KB

1,477 Pages • 125,079 Words • PDF • 2.6 MB

412 Pages • 120,817 Words • PDF • 1.8 MB

1,404 Pages • 118,900 Words • PDF • 7.6 MB

247 Pages • 121,276 Words • PDF • 4.1 MB

94 Pages • 44 Words • PDF • 223.5 MB

19 Pages • 4,746 Words • PDF • 4.6 MB

180 Pages • PDF • 507.1 MB

64 Pages • PDF • 75 MB